niedziela, 19 lutego 2017

pastuszek skubie

 Gąseczki oczywiście. Z nudów. A ja z nudów eksperymentuję. O czym dalej.

No, niestety, nadejszła ta pora, którą każdego roku trzeba jakoś przeżyć będąc właścicielem psów wymagających wyprowadzania na spacer: roztopy. W ciągu zaledwie paru dni stopniało, co leżało. Pozostały tylko wodniste, szarobure spłachetki w miejscach, gdzie leżały zaspy. Ziemia zamarznięta dogłębnie, więc na powierzchni stoi i płynie woda. W bardziej nasłonecznionych miejscach rozmarzło na głębokość centymetra może i tam- ratuj się kto może, bo zagrożenie ślizgiem błotnym czyha, zwłaszcza, gdy jakowyś kot pojawi się na horyzoncie. ( A właśnie wiosna przyszła na koty, lansują się na gumnie gromadnie, co w psach oburzenie słuszne budzi). W każdym razie mamy tak, że jeden spacer -jeden ręczniczek do łap. Wycieramy łapy i podwozia, potem drzwi wejściowe do mieszkania (wczoraj Czarna była uprzejma się "strzepnąć" i nie wiem skąd tyle tego na niej było), potem fragment posadzki pod owymi, a potem wrzucamy do prania i szykujemy następna szmatkę na następny spacer. Niby Księżniczkę można by ubrać, ale to i tak zabezpieczy tylko część łap i część podwozia, a brody wcale. Księżniczka chodzi sznupiąc w trawach, bo akurat wszelkie świństwo na powierzchnię wylazło, więc jej broda po powrocie ze spaceru przypomina mop - wielki, mokry i brudny.
Wreszcie zmądrzałam na starość (albo zleniwiałam bardziej, a to czasem jest podstawą do przyjęcia słusznych rozwiązań) i ręczniczek do łap zawisł na klamce na klatce schodowej. Wcześniej wycieranie łap odbywało się dopiero w kuchni i w czasie gdy zajmowałam się Księżniczką - Czarna już zdążyła upaćkać każdy centymetr podłogi. Na klatce nie tańczy, bo nie ma na to miejsca - zresztą podstawia łapy w pierwszej kolejności.

Poza realizacją harmonogramu ( moje zwierzaki domowe dbają o to, bym się nie ociągała - właśnie przed chwilą zostałam wyprowadzona na spacer. Sama bym nie wyszła, opcji nie ma takiej, ale jak mi pies przebiera łapami na wycieraczce, to choćby z tego względu, żeby nie słuchać tego tuptania - biorę kapotę i smycz) - wypada czasem coś zrobić, żeby nie spleśnieć.
No to się wzięłam za zrobienie ptysi. Chciałam wykonać pewien eksperyment, a dodatkowo istnieje opcja, że zjawi się Braciszek..
Ptysie są naprawdę ciastkiem dla leniwych a także dla obuleworęcznych. W dodatku dość uniwersalnym, ponieważ nadają się także dla tych, którzy ze słodyczy najbardziej lubią sałatkę śledziową.
Co prawda, w sieci przepisów na ptysie mnóstwo, ale podam mój wypróbowany.
PTYSIE
1 szklanka wody (żadne mleko pół na pół!)
1/2 kostki masła (co prawda przepis dotyczył kostki 25 dekowej, ale jak damy odrobinkę więcej niż pół aktualnej, to dziury w niebie nie będzie, bo 12,5 deko wagą odważać bym się nie odważyła Wam zalecać)
1 pełna szklanka zwykłej mąki (żadna krupczatka, ani tortowa)
4 jajka
-------------------
Wziąć litrowy garnuszek , nie rondelek (cudownie, jak ma długi uchwyt, ale jak nie ma, to ostatecznie po coś są rękawice kuchenne).
1.Wlać do garnuszka wodę, wrzucić masło, zagotować (zwrócić uwagę, czy masło się wszystko rozpuściło)
2. Na wrzącą wodę wsypać jednym ruchem mąkę i mieszać łyżką, aż masa stanie się jednolita i nieco szklista, uważając przy tym, żeby nie przywarła do dna garnuszka. Nie przesadzac z tym mieszaniem, ze 2 minuty wystarczy.
Zdjąć z ognia i na chwile o nim zapomnieć.
W tym momencie włączyć piekarnik ustawiając na 200st ( u mnie niestety działa tylko termoobieg, więc piekę wszystko na tym ustawieniu i jakoś wychodzi). Po czym przygotować blachę, jeżeli nie zrobiliśmy tego wcześniej. Ja używam tej piekarnikowej, do takich wypieków jest najlepsza. Oczywiście kładę na niej papier do pieczenia.
3. Do nieco przestudzonej masy (może być ciepła, ale nie gorąca, żeby się nie zrobiła jajecznica) wbić całe jajka i chwilę wyrabiać świdrowatymi mieszakami miksera, aż się wszystko ładnie połączy i będzie miało jednolitą konsystencję.
Tak wygląda ciasto po wyrobieniu z jajkami.

4. Przełożyć ciasto do worka cukierniczego ( I tu nie ma dziadowania z papierowymi tutkami, plastykowymi woreczkami z uciętym rogiem itp. Ciasto jest na tyle gęste, że wymaga dość mocnego przyciśnięcia tego worka, żeby zechciało z niego wyjść. Wszystko inne pęka i się rozłazi. A rękawy cukiernicze są w tej chwili tak powszechnie dostępne, że nawet w smarkecie budowlanym można je nabyć, o spożywczym pierwszym lepszym nie wspominając. Dobrze, jak jest z tylkami. Mój jest bez, więc wciskam mu w dziób od wewnątrz tylkę od szprycy, z otworem w kształcie dużej, wieloramiennej gwiazdki)
No i tym workiem wyciskać na blachę wyłożoną papierem kupeczki, kręcąc w koło taką stożkowatą spiralkę. Należy zachować dość duże odległości, bo bardzo mocno tyją podczas pieczenia.

Przyznam, że nie jestem specjalistką od operowania tą tutką i ptysie wychodzą mi  takie jakieś. W każdym razie widywałam ładniejsze.


5.I do pieca. Zamknąć i spoglądać przez szybkę. Nie otwierać, bo padną i już nie powstaną. Jak nabiorą jednolicie  złotawego koloru to znak, że finito. Wtedy trzeba je wyjąć. A przynajmniej otworzyć piekarnik. Jeżeli zostawimy w zamkniętym piekarniku - odwilgną, a nie o to nam chodzi.

A potem można z nimi zrobić, co się komu podoba. Na ogół przecina się w poprzek i czymś nadziewa. Ja najczęściej bitą śmietaną. Istnieje też masa z zaparzanej piany, lepsza niż bita śmietana, ponieważ ptysie wypełnione tą pianą nie odwilgają - można od razu wszystkie napełnić i nic im nie będzie. Można także sałatką śledziową, oczywiście.
Jak widać wyżej - nie dodaję do ciasta ani cukru, ani soli, bo jest to zbędne. Ciasto ma neutralny smak, jak każde ciasto będzie się wydawało w ustach lekko słodkawe. I wystarczy. Resztę słodkości doda mu nadzienie i posypanie cukrem pudrem lub polukrowanie albo polanie czekoladą. Do sałatki śledziowej ten smak jest akurat wystarczająco neutralny i żadne solenie ani cukrzenie mu nie potrzebne. Zresztą, wiadomo, że ciasta z zawartością cukru łatwiej się "rumienią" i możemy mieć zmyłkę, bo ptyś rumiany, a w środku ciastowaty.
        Eksperyment polegał na  usmażeniu krążków z tego ciasta w głębokim oleju. Na coś takiego natrafiłam podczas internetowych wykopków i postanowiłam spróbować, bo to Tłusty Czwartek już za moment i wypada coś tłustego pochłonąć.
Nie lubię robić pączków, chrust jest bardzo pracochłonny, więc "ptynuty" byłyby rozwiązaniem pod tytułem - wilk syty i owca cała ( i nawet juhasa wioska widziała)
No i zrobiłam. Polecam - bo leniwe, a dobre.

Pani, która zamieściła u siebie te "ptynuty" zalecała wyciskać kółeczka z ciasta na papierowe kwadraciki i na tym papierze przenosić je do rondla z tłuszczem. Rzekomo miały same się odkleić. Być może od papieru by się odkleiły, od folii w każdym razie nie chciały absolutnie. Odskrobywałam nożem sycząc przez zęby, że mnie na tę alufolię podkusiło. Zastanawiam się, czyby nie można tych kółeczek wyciskać bezpośrednio do rondla.

Na skutek nożowych operacji wyglądały nieszczególnie. Ale w smaku są nawet bardzo-bardzo. Nie piją tłuszczu, smażą się błyskawicznie. Posypałam pudrem cukrem.

I taki sobie jeden ptyś. Muszę popracować nad ich wyglądem, bo te sklepowe są ładniejsze o wiele. Ale zastanawia mnie,  dlaczego są tak pancerne. Bo moje są kruchutko - mięciutkie. Już chyba nawet wymyśliłam - kupię drugi rękaw, zrobię w nim większy otwór i nie będę kręcić spiralki, tylko wycisnę kupkę.
Z tej porcji ciasta wyszło mi dwanaście takich ptysiów i 12 usmażonych krążków. Nie nadziewałam ich na razie, Brat z drogi da znać, ze się zbliża i zawsze zdążę. A jak jednak nie przyjedzie, to poczekają na inną okazję.Bo ptysie maja jeszcze tę zaletę, że sobie mogą poczekać na właściwy dla nich moment. Kiedyś po tygodniu od pieczenia odkryłam w szafce jednego zabłąkanego biedaka, oczywiście sote. Nie widać było po nim upływu czasu, ani w smaku, ani w konsystencji.

To tak, w kwestii dla ciała byłoby na tyle. A teraz coś dla oka, a więc i dla ducha.

Dostałam właśnie taki miły prezent. To zielone na tym zdjęciu. Zgadujecie co to jest ? No, świeca przecież.

Takie świece wyczynia moja koleżanka. Robi je z przezoczystego żelu, przy czym jest to zupełnie inny żel, niż do tej pory spotykany pod postacią świec żelowych. Tamte wszystkie to takie jakieś galaretki, muszą być nalewane do pojemników różnej maści. Natomiast ten żel jest sztywny, twardy i świece zachowują nadany im kształt. Jest przezroczysty i bezbarwny. Świece są barwione już po zalaniu w formę, wrzuca tam też jakieś takie suszone pomarańczowe plasterki, anyż itepe. No i pachną podczas palenia się

Wcześniej dostałam takie śliczne jabłuszko Nawet ma ogonek i listeczek. Aż szkoda je odpalać.

Koleżanka wytwarza te świece osobiście i własnymi ręcami, na taką ciut większa skalę. Nawet je sprzedaje zresztą. Internetowo również, o TU

No to do miłego!



środa, 15 lutego 2017

Cicho sza...

Siedzę sobie, nic nie robię. Ciszszsza....
Jaka tam cisza?! Szumi i brzęszy jak w ulu. Buczy pompka od CO, słychać ją w kaloryferach. Zegar tyka, jak by mu o coś chodziło... Lodówka wydaje dziwne odgłosy, skwierczy, piska i fuka ...
Na kolanach mruczy kot. Drugi kot miażdży chrupki. I jaka cisza tam cisza?!. O, kaloryfery zaczynają pykać. A to znaczy, że kocioł dostał zrywu i trzeba czym prędzej iść do hadesu.
Przyszedł pies, skrobie pazurami o podłogę, chłepce wodę chlip-chlip-chlip.
Kaloryfer puka w druga stronę, szumi kawiarka.
Pies poskrobał pazurkami, westchnął i poszedł zająć stanowisko obserwacyjne na wycieraczce. Znaczy, trzeba brać kapotę i iść.
Kawiarka przeszła do bulgotu i prychania. Znaczy trzeba ją wyłączyć, bo zapluje kuchenkę. Znowu.
Dzionek wstaje przepiękny  - słoneczko usiłuje zajrzeć do kuchni przez potwornie brudną szybę.
Ostatnie kilka dni paskudnego wschodniego wiatru, który nie dość, że utrudniał życie, totalnie uniemożliwiając normalne poruszanie się pso-spacerową trasą, to jeszcze ciągnął z pól szary pył.Wcześniej zdmuchnął wszystek śnieg, utykając nim dokładnie poprzednie ślady i wprowadzając urozmaicenie do spacerów: nigdy nie wiadomo czy następnym krokiem wyląduje się na zesztywniałą niezdecydowanie zaspę, czy na świeży puch w jakimś dołku. Czarna ma radochę - naskakuje przednimi łapkami na zaspę i rozdrapuje tę wierzchnią skorupę, potem wkłada pysk w dziurkę i nawąchuje.
Mimo wszystko trzeba się będzie wziąć za tę szybę, jak tylko słonko przestanie w nią zaglądać, bo mi źle działa na psychikę.
       Dyskusja była ostatnio na temat kotopsujstwa. I że one tak specjalnie i celowo. Bo kot wredny jest i już. Faktycznie, koty domowe niszczą. Przynajmniej moje. Ślady ich pazurów (głównie) widoczne są w wielu miejscach.Np. na listwie boazeryjnej przy drzwiach do pokoju Starszego (bo dlaczego te drzwi są ciągle zamknięte i kot nie może sobie wejść?) Drapak? Phi, po co drapak, skoro można drapaćć tyle różnych rzeczy, nie jeden drapak. Chwilę temu afera była straszna, bo Dziecko przywiozło było do domu te śliczne czewiczki, cośmy razem nabyli, z czego takie uchachane było. Po tygodniu czewiczki się sprzeciwiły i zaczęły żreć w duży palec. Więc ałt. Ale, przyjechawszy miało nadzieję, że może im się odmieniło przez ten tydzień stania pod kuchenną ławką. I zagotowało się i wykipiało, jak zobaczyło ślady pazurów na cholewce. Tak, że słuszną skądinąd uwagę, iż "wiadomo, że koty, więc należało sprzątnąć", zatrzymałam dla siebie, coby nie dolewać do ognia.Swoja drogą - ciekawe, że dwie pary moich czewiczków pod tą sama ławką stoją i koty je ignorują.
Wypsknęło mi się było, że moje koty spoważniały jakoś i już takich gonitw górą nie urządzają, jak dawniej. W tzw. salunie mam taką półę przez całą ścianę. Trochę książek tam stoi + rodzinne fotografie oraz muszle przywożone przez Gochę znad karaibskich mórz. Półka dochodzi do kominka. No i zdarzało się, że gonitwa odbywała się przyziemnie a kontynuowana była na tej półce oraz na gzymsie kominka. Często rano znajdowałam  muszle na dywanie, na szczęście - w całości. A potem nastał spokój. Aż tu dziś rano: nie tylko muszle fruwały, ale i ramki z fotkami. Na szczęście dwie z nich wylądowały na kanapie i przeżyły.

Tak to wygląda. Jak już pozbierałam te ramki i ustawiłam na miejsce. Na kominku dawniej stały wachlarze, ale jak nastały koty i wachlarze po raz pierwszy sfrunęły z kominka - zostały poskładane i zamknięte pod kluczem. Kanapa jest nakryta praktycznie - ponieważ najczęściej korzystają z niej psy (w zasadzie już tylko jeden pies, ale ten właśnie, który gubi kłaki), musi leżeć coś, co można raz na tydzień uprać, bez konieczności wyrzucenia po trzech praniach. Bardzo dobrze się sprawdza w tej roli płótno żaglowe (ha! spróbujcie kupić!)

    Podesłała mi tu właśnie Pewna Pani fotę ustrojstwa, a właściwie wystroju wnętrza pod kątem kotów. Oglądałam już mnóstwo tych kotostrad z półek, półeczek, rur takich i śmakich, no i nęcą mnie bardzo, ale jakoś nie czuję się na siłach, bez pomocy, za takie konstrukcje zabierać. Na razie myślę o tym, że może by im jednak ten kwietnik zmontować na powrót, dodatkowo u dołu słupek sizalem owijając na kształt drapaka. Sizal pójdzie w strzępy po chwili, ale to można wymienić. (Kwietnik stał w salonie przed kotami. "Słupek" od podłogi do sufitu, z podstawkami co kawałek na kwiatki. No i oczywiście stały na nim kwiatki. Zielistki głównie, bo w tej chałupie jakiś bardziej egzotyczny "kwiat" rosnąć nie chce. Paprotka zresztą też zdycha natychmiast. No i oczywiście, jak nastały koty, to bardzo im się spodobało łażenie po tym kwietniku, wyżeranie zielistek, a nawet na nich wylegiwanie. A wiadomo, że po takim wylegiwaniu się kocim, zielistka nadaje się ałt. I jak już ostatnia doniczka, spod samego sufitu, zrobiła bęc - kwietnik został rozebrany i wyniesiony w słuszne miejsce. I to był chyba błąd! Tyle, że tak jakoś dziwnie ten kwietnik bez kwiatków wyglądał.)

       Dziecko wczoraj było. Obiad mu jakiś należało zrobić. Więc upiekłam kawałek schabu. To tak z lenistwa i praktyczności. Bo kotlety schabowe może bardziej "wydajne", ale ile z nimi zachodu i odgrzewanie problematyczne. A upieczone -szast -prast do brytfanny i w piekarnik. No, oczywiście poprzedniego dnia należy się tym zając przez chwilkę i w czymś umamlać, np. w musztardzie. I wstawić do lodówki.

Koteczek Areczek obserwuje akcję z wkładaniem mięcha w brytfankę.

        Z nudów upiekłam też cebulaki oraz ślimaczki z cynamonem, posklejane, w tortownicy, do odrywania. Bo Dzieckom cebulaki posmakowały, ostatnio na ich wizytę upieczone ( byli uprzejmi którejś niedzieli zjechać we dwoje)
A w sobotę mnie naszło na coś słodkiego. Oczywiście musiało być szybkie. Ponieważ walała mi się w lodówce na drzwiach resztka fig i daktyli od świąt, w palstykowym pudełeczku, które się samo z siebie co chwilę otwierało i wywalało zawartość na półkę, więc stwierdziłam, że będzie przyjemne z pożytecznym -pozbędę się tego naboju z lodówki i upiekę cwibak, który spełnia wszystkie założenia -jest słodki, jest szybki i w dodatku lubię, oraz może nie być zjedzony od razu, jak podeschnie też jest jadalny.
I wykonałam swobodną tfurczość artystyczną pod tytułem cwibak. Tym razem zmierzyłam substraty, więc mogę się podzielić. Bo to jest na prawdę szybkie i jadalne:
Cwibak
5 jajek
6 bardzo czubatych łyżek zwykłej mąki
1 (niezbyt pełna) szklanka cukru
100 ml oleju rzepakowego (kujawski zwykły)
2 łyżeczki proszku do pieczenia
sok z pół cytryny
po garści bakalii- figi, daktyle, morele suszone, śliwki suszone, rodzynki. ew. co tam komu do głowy przyjdzie - mi się jeszcze poniewierały na ladzie 3 kostki czekolady deserowej, które też pokroiłam drobno nie bardzo.
Przygotowujemy blaszkę - u mnie to była keksówka 37x8 u spodu. Lepsza taka długa a wąska, bo się lepiej w środku upiecze. Wyłożona brązowym papierem do pieczenia, błyszczącym do góry. (Mówię o tym papierze, bo: używam papieru po to, żeby nie smarować blaszek i nie cudować z obsypywaniem oraz z wyjmowaniem. Jak używam papieru, to już go niczym nie smaruję, ponieważ go fabrycznie posmarowali, dając mu tę nieprzywierająca powłokę. I niech Was ręka boska broni przed świecąca folią - ona się przykleja do wszystkiego, a potem ją trzeba pieczołowicie, paznokciem odskrobywać)

1.Zaczynamy od bakalii, które rozdrabniamy (oczywiście te większe) i mieszamy dokładnie z odrobiną (dodatkowej) mąki. Ja bakalii nie moczę, bo takie namoknięte są cięższe i bardziej ochoczo podążają na dno blaszki i potem mamy je wszystkie na spodzie ciasta, a sztuka polega na tym, żeby były wszędzie.
2. Bierzemy duży pojemnik, wbijamy do niego białka jajek (na żółtka trzeba niestety zabrudzić jakiś pojemnik mniejszy, bo muszą poczekać)
3. Białka ubijamy mikserem na najwyższych obrotach.
4. Do ubitych białek wsypujemy cukier i wciskamy sok z tej połówki cytryny - ubijamy nadal, mając nadzieję, że cukier nam się rozpuści ( Ponieważ i tak się nie rozpuści, bo taki mamy cukier ostatnio, więc nie przesadzamy z tym ubijaniem.) ten sok z cytryny nie jest po to, żeby było kwaśne. On jest po to, żeby białak się lepiej usztywniły. jak nie mamy akurat pod ręka cytryny - można dać 2 łyżki octu, czego ja nie praktykuję, ponieważ ocet służy u mnie do zupełnie innych celów niż kulinarne.
5. Do sztywnych białek wrzucamy żółtka i ubijamy chwilę razem.
6. Wlewamy olej i powtórka z ubijania.
7. Wsypujemy przez sitko mąkę z proszkiem - mieszamy mikserem na najwolniejszych obrotach.
8.Wsypujemy bakalie, mieszamy.
9. Wylewamy zawartość do blaszki, wsadzamy do piekarnika i włączamy go ustawiając na 150 st i termoobieg.
Ma w tym piekarniku kibicować ok 45 min. Można otwierać jak już podrosło i się zrumieniło, można nawet obrócić blaszkę, żeby zrumieniło się równo, jeżeli piekarnik ma fochy. I należy kujnąć patykiem, czy w środku upieczone. Jak patyk się nie klei -wyjmujemy z piekarnika, wyjmujemy z blaszki i odwijamy papier.
    Ja zawsze ubijane, ucierane i drożdżowe ciasta wkładam do zimnego piekarnika. Bo takie ciasto musi urosnąć i sobie rośnie wraz z nagrzewaniem się piekarnika. Jak je wstawimy do gorącego, to mu się natychmiast zrobi na wierzchu skorupka i rośnięcie utrudnione.
Do nagrzanego piekarnika tylko ciasto francuskie, ptysiowe i kruche. Bo tam jest tłuszcz, który się w ciepłym wytapia i ciasto robi się pancerne. A w gorącym wrze i nam to ciasto ładnie spulchnia.

   Tak sobie czasem grzebię po sieci i przeglądam różne przepisy, czasem coś fajnego a prostego się trafi.
I narzuca mi się na ogół na oczy - jak ludzie uwielbiają utrudniać sobie życie. W przepisie na mufinki najczęściej jest tak: "w jednym naczyniu zmieszaj wszystkie produkty sypkie, w drugim - płynne". Ostatnio wpadł mi przepis na ptysie: "zaparzoną mąkę przełożyć do miski i zmiksować z jajkami". Więc się pytam: po jakiego grzyba to to ma być mieszane, kużde osobno i już jeden gar dodatkowy do mycia? Po co zaparzoną na ptysie mąkę gdzieś przekładać? Ciasto na ptysie robię zawsze w litrowym garnuszku, właśnie w garnuszku, nie w rondelku. Garnuszek jest emaliowany i ma jedno małe uszko. W nim zagotowuję wodę z masłem, zaparzam w tym mąkę i jak lekko przestygnie dodaję jajka i wyrabiam mikserem w tym garnuszku. Naczynia po cieście ptysiowym trudno się myją, najlepiej zaraz po wyczerpaniu tego ciasta zalać je zimną wodą, żeby sobie pomokły przez ten czas, kiedy się nadal z ptysiami bawimy. No, chyba, że ktoś uwielbia ten pierdolnik, jaki zwykle powstaje w zlewie po zakończeniu pieczenia. Bo najoszczędniej organizując prace i tak mamy: 1 szklankę, 1 łyżkę, 1 łyżeczkę, 1 pojemnik duży, 1 pojemnik mały, 1 szpatułkę (+ ew 1 literatkę),sitko do mąki,  mieszaki od miksera (+ ew. worek cukierniczy) i na ogół nóż, czasem jeszcze pędzelek do smarowania ciasta, trzepaczkę, miseczkę na jajko do posmarowania, wałek, stolnicę, szklankę lub foremkę do wykrawania, albo radełko. Wystarczy? Wystarczy, żeby w zlewie zrobiło się czubato zanim ciasto wejdzie do pieca.I żeby nas jasny szlag chciał trafić, jak na to popatrzymy. Dodatkowo - nie ma opcji, żeby się gdzieś nie natrzepało mąki, najczęściej jednocześnie na blacie i na podłodze. No to teraz siąść i zapłakać, albo wezwać Rózię z mopem i zmywakiem. (Tyle, że jak mamy Rózię, to się same za to ciasto nie bierzemy, chyba, że nam taka fanaberia przyjdzie do głowy).
    Dawno, dawno istniała taka książeczka malutka pt "Parasol noś i przy pogodzie". Istniała u nas w domu na Górce, w fajnej twardej oprawce. I ja ją z tego domu zabombiłam. Potem mi ktoś zabombił, czego nie mogłam przeżałować. A potem znalazłam gdzieś, w jakiejś makulaturze, w marnym szaroburym wydaniu.I właśnie stwierdziłam przed chwilą, że chyba znowu ktoś zabombił, bo nie ma. A tam, w tej książeczce pisało tak:
"Trzy razy pomyśl, potem zrób,
A wyda czyn owoce.
Nie będziesz czynił zbędnych prób -
Trzy razy pomyśl, potem zrób."
Tak mi to jakoś wlazło do głowy i staram się stosować. Najpierw pomyśleć - co, jak i w którym momencie, a potem brać się do dzieła, zgromadziwszy uprzednio środki i narzędzia. Dzięki takiemu podejściu wiele tych prac, codziennych, wkurzających, z gatunku prac zanikających staje się mniej upierdliwe. A jeżeli są to prace twórcze, czy wytwórcze, to już o innym podejściu nie mam mowy.
Więc, jak mnie moja szwagierka Najważniejsza witała w drzwiach pytaniem "Co masz zamiar robić na obiad, bo ja już ugotowałam ziemniaki" to odpowiedzieć mogłam tylko - "nie miałam zamiaru, ale zrobię kopytka". Bo cóż można zrobić na obiad, do którego są najpierw ugotowane ziemniaki?

PS. W tak zwanym międzyczasie umyłam te szybę w kuchni. Inny świat się zrobił.  Z rozpędu, dzierżąc już w dłoni szmatkę do pucowania szyb, wyczyściłam jeszcze w kuchennej szafce (dać mi tego idiotę, co wymyślił kuchenne szafki z szybami ! Nawet peerelowskie kuchenne kredensy miały te szybki mocno nieprzezroczyste.Jak cudnie umieścić kuchenny nabój za szybkami? Toż to jest szafka zbędnie zajmująca miejsce na ścianie. Tak, trzymam w niej podręczne szkło, ale nie w sposób wystawowy, bo by się połowa tylko zmieściła.Na środkowej półce stoi wianna bawaria śp. teściowej, która wcale niekoniecznie musiałaby w kuchni miejsce zajmować. A ostatnią półkę zasłoniłam "zazdrostkami" z angielskiego haftu, bo przecież muszę gdzieś te różne podręczne duperele, kajety z przepisami, książki kucharskie itp upchnąć)

O, właśnie. Puszek mi przybyło, bo moje KRK Dziecko przypomniało sobie, że poszukiwałam i nabyło. Zapomniało jednak, że wszystkie kolory są OK, z wyjątkiem niebieskiego. Dojrzewam do przemalowania.

piątek, 3 lutego 2017

Lenistwo to grzech

No i grzeszę zawzięcie.
Nicniechciejstwo mnie ogarnęło straszne.
Najpierw to było jakoś do usprawiedliwienia: Starszy na intensywnej, potem ten zabieg. Formularzyk sobie poczytałam zanim podpisał i tak byłam trochę nie bardzo pewna. Ale się udało. I efekty są pozytywne. Serce się obkurczyło i mająa nadzieję, że ten płyn z osierdzia samo z siebie wypompuje i nie trzeba będzie chłopa dziurawić.
Zaliczałam w międzyczasie wojewódzką metropolię publiczną komunikacją, bo Dziecko akurat cały tydzień na szkoleniu było. W jedną stronę kombinacją wieśbus+koliber, z powrotem pociągiem. Za chiny-ludowo-demokratyczne przez eczwórke (no, od czasu autostrady 94 jest to) nie przejdę. (Wygląda na to, że mają przejście zrobić, takie z migającymi lampkami, bo rampę jesienią nad szosą wznieśli. Jakieś tablice na niej są, szczelnie zalepione folią. Ale nic się nie dzieje dalej. Kładli nową nawierzchnię i malowali znaki poziome, ale zebry nie namalowali. No to pewnie do wiosny.)
Droga ze stacji jakaś dłuższa się jakby zrobiła, bo mi zajęła pół godziny. Powoli.
        Starszego w poniedziałek wypisali i jest teraz w "sanatorium", czyli u Najważniejszej w Rz.
Dziecko lata ostatnio inną stroną województwa, więc nie zagląda. No i braki w zaopatrzeniu się zrobiły. W związku z powyższym zaglądnęłam wczoraj do sąsiadki zapytać, czy się gdzieś - kiedyś nie wybiera na zakupy większe do miasteczka. A sąsiadka się przejęła rolą i zadeklarowała, że może mnie zawieźć zaraz natychmiast. Chociaż zapewniałam, że najlepiej przy okazji, bo ciśnienia strasznego na zaraz-teraz nie ma -jeść jeszcze co mam, tylko mi się zapasy kurczą.
Miło z jej strony, nawet biorąc poprawkę na niezupełną bezinteresowność (ewentualne wykorzystanie moich umiejętności zawodowych, młody młodszy chodzi do czwartej klasy).  Nawet nie zwierzałam się Starszemu, bo on by zaraz kazał zapłacić. A mi się czasem wydaje wyciąganie tych dwudziestu złotych obraźliwe. Sąsiadka dostała "rafaello" - zadowolone byłyśmy obie, ja jakby podwójnie - z życzliwości bardziej niż z dokonanego uzupełnienia spiżarki.
         Pieseły wykorzystały moją zakupową nieobecność na dokonanie kradzieży. Otóż upiekłam była sobie bułeczkę, pyszniutką (Przy okazji popełniania cebulaków, które za mną od pewnego czasu łaziły. No i dodatkowo - mogłam je zrobić pod nieobecność Starszego, bo nie musiałam wysłuchiwać marudzenia na temat cebulowych zapachów), posypana czarnuszką. Bułeczkę konsumowałam powoli, jakaś 1/3 jeszcze została, już nieco podeschnięta, co niekoniecznie wykluczało dalszą konsumpcję. Dziś zerknęłam do szafki kuchennej, gdzie leży chleb, w celu ewentualnego usunięcia okruszków. I nawet nie od razu zauważyłam bułeczki brak, bo zawinięta była w papier. Dopiero jak za ten papier złapałam. Ciekawe, bo przed wyjazdem na zakupy poodkurzałam w kuchni, a potem nie zauważyłam, żeby jakieś okruchy się walały. Podejrzewam małą szarą. Na pewno nie zjadły na spółkę, bo raczej nie ma opcji, biorąc pod uwagę dawniejsze starcia w okolicach miski. No, a jak sama wcięła taki kawał buły, to w zasadzie nie powinna nic dostać do jedzenia do jutra. Ja bym takiej ilości nie dała rady na jedno podejście.

 Cebulaczki. 
Zjadłam sama, na dwa podejścia. Takie raczej małe zrobiłam. Wykrawane szklanką do łyskacza.

             Zawsze śmieszy mnie bardzo sytuacja, gdy kotu uda się coś ukraść. Właściwie jedynym kocim kradziejcą jest Koteczek Areczek. Inne koty nie kradną. Klementyna jest żarłoczna, ale uczciwa, a Antonina nie je niczego oprócz chrupek.
Ostatnio Areczek zwędził całą kurzęcą wątróbkę, gdy wyszłam na moment do hadesu. Wracam, a tu poruszenie wśród zwierząt: koty (one) krążą wokół kuchni pod ścianami, na środku leży Czarna w pozycji pilnującej, a nieopodal Areczek z wielkim ochłapem w pychu - warczący. Afery nie było, wątróbki kupowane są wyłącznie dla zwierząt (wyglądają tak ohydnie, że nie zjadłabym, nawet gdyby niczego innego nie było). Zabrałam Areczkowi i pokroiłam drobno.

Koteczek Areczek na pozycji strategicznej Usiadł sobie na kręconym stołeczku, nieopodal zlewu, w którym leżała wątróbka. Spoglądał tam tęsknie i się napawał zapachem. W celach portretowych udało mi się odwrócić na chwilę jego uwagę.

          Wróciłam właśnie z psami. Wcześniej spojrzałam przez okno i stwierdziłam, że w zasadzie widzę, że niewiele widzę. To niewidzenie zaczęło się błyskawicznie pogłębiać, więc czym prędzej założyłam kapotę, upięłam psy i "naprzód". Horyzont zamknął mi się zaraz za kasztanem, do którego mam jakieś 30metrów. Trzeba było pójść kawałek dalej. Oczywiście, jak zwykle spacerując z psami, musiałam się rozejrzeć, by zbadać okolicę. I natychmiast poczułam się osaczona przez mgłę. Nie lubię, nie mogę. We mgle ogarnia mnie panika, gorsza niż  w windzie i zaczynam się dusić. Psy wyrozumiałe były, bo prędko załatwiły co miały do załatwienia. Czarna przekopała kawałek pływającej zaspy oczekując na Księżniczkę, która oczywiście musiała się powlec tam, gdzie już było tylko błoto. (Coś  Księżniczka jakaś śnięta. Czyżby jej ta bułeczka krzywo poszła?) Księżniczka poszła z powrotem na sznurek, bo nie bardzo dzisiaj do niej polecenia docierają, a nie miałam ochoty się udusić w tej mgle, czekając aż przyjdzie. Masakra jakaś. A tak pięknie było

Tu mi się horyzont zamknął na wysokości sadu. Jakieś 200m od miejsca, w którym stałam. Kasztan jest tu gdzie widać kawałek psa. Tak było wtedy, gdy spadł ten wielki śnieg.

Warunki zaokienne rozleniwiająco działają na zwierzęta też. Księżniczka ma miejscówkę na poskładanej pościeli Starszego, którą przykryłam nieużywaną już poszwą. Poszwa się nie utrzymała, bo Księżniczka kokosi się, jakby robiła gniazdo. Chwilę jej nieobecności wykorzystał Areczek. Księżniczka, urażona,  trochę się zastanawiała, w końcu jednak weszła na wybrane miejsce i na wszelki wypadek odwróciła się do Arka zadkiem. Bo przecież jej hrabiowska mość nie może się z byle kotem spoufalać.

A poza tym moje maleństwo ciągnie już resztkami sił - format  może by go trochę uratował, ale się nie mogę zebrać w sobie do tego formata.(Sam format -bajka. Tylko potem instalowanie tego wszystkiego od nowa!) Pod nieobecność Starszego korzystam z peceta, ale go nie lubię. Jest szybki, o dziwo, bo dużo starszy od malucha, ale ta klawiatura mnie osłabia. Odzwyczaiłam się od dużego skoku klawiszy, alt zawodzi i gubią się ogonki. "Poprawiacz" nie zawsze to podkreśla, więc pisanie na tym jest uciążliwe. Wobec czego będzie na razie na tyle, ponieważ połowę czasu nad tym wpisem spędziłam na poprawianiu błędów. Co przechodzi moje możliwości percepcyjne.

Pozdrawiam.
Nie zgubcie się we mgle. A najlepiej to już dzisiaj siedzieć w domu. Kto może oczywiście (Ja nie do końca mogę, bo jeszcze wieczorne kozy i wieczorne psy).

PS. Ja się tu oddałam tfurczości literackiej a tymczasem....
Otóż skończyłam. Wychodzę na salony, a Księżniczka leży dziwnie, nie na swoim posłaniu, lecz obok. Zaniepokoiło mnie to, wziąwszy pod uwagę, że jakaś-takaś wcześniej była. Podnoszę dziada, a tu cała broda ulepiona czymś białym! Psiakrew! Pianą wymiotowała, czy ki? Rozchylam wargi - białe. Wącham - niby zapachów żadnych nieprzyjemnych nie ma. Wsadziłam dziada do wanny i zabrałam się za mycie tej brody, z wyrzutami okropnymi,że o to mi tu pies dogorywa, a ja się znęcam nad nim myjąc brodę. (Bo oczywiście dotykanie brody Księżniczki, w jakimkolwiek celu, to jest znęcanie się nad psem) Umyłam wreszcie, co wcale łatwe nie było, bez litości żadnej spłukałam. Wytarłam. Wywaliłam z wanny i idę do kuchni. Bo już chwilę temu  Czarna wokół mnie tańczyła. Co odbierałam "Rusz się , pańcia i daj jeść" A prawdopodobnie znaczyło "Rusz się, pańcia i weź zobacz co to szare złodziejskie nasienie tam w kuchni wyprawia". A w kuuuchni : szafka otwarta, a pod otwartmi drzwiczkami wielka plama mąki! No to się wyjaśniło, co to było, to białe na brodzie. Biedny, zagłodzony pies nie miał co jeść, to napchał się mąki..
Wqrzająca jest ta jej żarłoczność. Wielokrotnie się zdarzało, że potrafiła buchnąć zupełnie dla psa niejadalne rzeczy: a to pół tabliczki czekolady Dziecku z nocnego stolika, a to "kasztanki" z tej własnie szafki i zeżrec ze sreberkiem. A jak była młodsza - potrafiła wejść na kuchenną ladę i opchnąc pół paczki pryncypałków. Nie zdarza się to Czarnej - psu ulicznemu, z litości przygarniętemu. Czarna też nigdy nie sępi namolnie: siedzi u stóp posilającego się i czeka. Jak nic nie daja, to się kładzie i czeka. A to szare hrabiostwo potrafi skwierczeć i zaczepiać łapą. Tak, błękitna krew o niczym nie przesądza.
Ciekawe tylko jakie będą skutki tego wpierniczania mąki. Na razie siedzi jak sfinks na środku dywanu i patrzy w ścianę.
Chyba jednak muszę ten format. Nad maluchem siedzę w swoim kuchennym kąciku i mam wgląd w sytuację.