sobota, 27 września 2014

Rano zamglony horyzont

był, ale bez tragedii. Natomiast teraz ta mgła się skropliła i spada, spada... Mokro wszędzie.. Zimno...
W domu od trzech dni grzeją kaloryfery.
A ja nic nie mogę...Najchętniej bym się, jak jeż zwinęła w kulkę, zagrzebała w stercie zeschłych liści i przeczekała do wiosny.
Jak już uda mi się wyjść na zewnątrz, to nawet jestem w stanie coś zrobić. Najgorzej zebrać się i wyjść...
Albo w ogóle nie wchodzić, jak wyjdę rano...Zwykle w listopadzie zaczynam odliczać do Wigilii... A tu już?
Ale wygląda na listopad....

Zwierząt mi przybyło... U kóz zalęgły się myszy. W słomie, którą na zimę ociepliłam drzwi przejściowe do sąsiedniego pomieszczenia. A potem ta słoma sama wyjść nie chciała. W końcu się wqrzyłam, wytaszczyłam lodówkę na środek i oparłam o Stefana, a te wiązki precz. Ostatnia miała pęknięty jeden sznurek, więc pomyślałam, że zostawię na ściółkę. Ale jak ją przesunęłam nieco, to ze środka rozpełzło się całe mysie przedszkole. O, co to to nie! Nie będą mi się tu myszy jakieś panoszyć. Te ażurowe drzwi zostały zdjęte, a otwór Dzieckiem zamurowany. Ja robiłam za "Franek podaj cegłę" , tudzież mieszałam "malto" -czyli pomocnik murarza. Pół dnia nam zajęło. Potem jeszcze pozalepiałam zaprawą dziury, które wyżarły w betonowej posadzce. Klementyna dostałą misję specjalną i poszła na noc się wykazać.
Wykazała się słabo, bo żadne mysie padło rano nie leżało nigdzie.
Dzisiaj się wzięłam zawzięłam i uprzatnęłam u kóz do ostatniej słomki. Żadna mysz mi spod wideł nie uciekała... potem jeszcze pozalepiałam, co się pokazało... I byłam strasznie z siebie dumna..
Do wieczora. Wieczorem podniosłam koszyk z podusią, który tam wstawiłam dla Klemci. A z koszyczka wyskoczył mi jeden mały futrzak i popędził do Stefana. I masz! Ale wieczorem tez wyskoczył  z obórki kot sąsiadów. Nie bardzo jestem zadowolona z jego obecności w obórce, bo kot u sąsiadów jest bo jest, a opieka nad nim polega na tym, że ich córka ustawicznie wynosi go w pola, żeby się nauczył w polach polować (Szczyt idiotyzmu!) Na wszelki wypadek polałam kozy Deltiksem, żeby im prezentu nie zostawił. I tak nie mam możliwości zabronić mu wchodzić (tabliczka "Obcym wstęp wzbroniony" na drzwiach wisi, ale on nie czytaty chyba), więc niech tam - może coś upoluje...

Księżniczka wczoraj zaczęła wykazywać dolegliwości żołądkowe. Rano było normalnie, zjadła śniadanko ochoczo, a koło południa wyprowadziła mnie na soczysta trawkę i pasła się jak czarna koza -całym pysiem. Przewidywałam złe, bo Księżniczka w życiu trawki nie skubnęła. No i był pawik. Myślałam, że będzie na tyle, bo kolację zjadła ochoczo. Ale niestety, kolacja też się nie utrzymała. Oprócz tego okropnie się drapała i piszczała. Drapała się wszędzie, nawet uszy. Trochę jej z tymi uszami ulżyłam płynem do uszu i azulanem -obawiałam się, że będę musiała założyć kołnierz, żeby sobie krzywdy nie zrobiła - bo w uszach nic nie było, oprócz tego, że były czerwone jak piwonia od tego drapania. Rano też był pawik na dzień dobry, więc Dziecko zostało zdarte bladym świtem o 9-tej i pojechalismy do naszych ulubionych wetów.
W soboty tam jest zawsze tłum, jak w biedronce, bo działa szefostwo, więc wszystkie poważniejsze sprawy załatwiają oraz ludziska w wolnym dniu załatwiają szczepienia, kontrole itp.W poczekalni spędziliśmy ok. godziny, zawierając znajomości z właścicielami innych piesów ( dominowały labradory), Księżniczka nawet nie była zainteresowana zawieraniem znajomości - byczyła się u mnie na rękach i miała jak zwykle, na wszystko prawie.W końcu ja pan wet pooglądał, wydaje mi się, że dość pobieżnie, spytał o odrobaczanie i odpchlanie, zmierzył temp, pozaglądał do uszu, zaaplikował 4 zastrzyki, z których ostatni nie do końca się udał a Niunia uwiesiła się na mnie, szukając ratunku. Dostałyśmy wskazówki, elektrolity na wsjakij pratiwopażarnyj, gdyby jeść nie chciała i zgłosić się w poniedziałek jakby co.
Ten ostatni zastrzyk, to były witaminy i pachniemy Be obydwie, bo się część rozlało, jak się szarpnęła.
No i na razie nastąpił spokój z drapaniem przynajmniej. Kolacja została zjedzona, ale nie dałam karmy, tylko ugotowałam płatki z siemieniem i mięskiem.  Bo panu wetu wyglądało na uczuleniowe to drapanie po całości, a ponoć karma stale zażywana, może swoje złe oblicze pokazać nawet po roku dopiero. Było 3 miesiące chyba i zostały ostanie garstki.
Oprócz tego odbyła się sesja zdjęciowa w zoo.
Proszę bardzo:
Andzia,  w nowych barwach - z przodu czerwono, z tyłu zielono, pośrodku - jak zwykle.
Nie, nie zeżarła żadnego kota, ani nic takiego żywego. Wywalona z boksu dla posprzatania, dorwałą się do buraczków. A zielone zostało jeszcze po psikaniu na psie zęby.

Wanda - podgląd dołem. A ja się zastanawiam, skąd ona ma te "odklęczane" kolanka. Wandzia ostatnio robi nowe porządki w swoim boksie - ściółkę odsuwa sobie do tyłu i tu z przodu ma pusta i sucha posadzkę.

A teraz podgląd górą...

Znajdź 5 różnic. To jest Stefan. Nie wszystko czarne daje mleko....

Królowa matka też zajęła pozycję na punkcie obserwacyjnym..

Klementynie taborecik się spodobał bardzo. I tak sobie siedzą we dwie Klema i Klemy cień.

A jak jej się znudziło na stołeczku, to sobie zdjęła z krzesła pani kamizelkę i plażuje się.

Tosiunia ma punkt obserwacyjny (pająki, ćmy i inne takie) na stole..


A Kot Arkadiusz z okna patroluje okolicę.


A psy tropią - Księżniczka dolnym wiatrem (zawsze dolnym)

A Czarna zawsze górnym..

Już po wizycie u panów dr. Księżniczka miała ochotę wyjść, ale się wyraźnie rozmyśliła..

(Ponieważ kawa się już zrobiła, a nawet trochę zdążyło się wychlapać na kuchenkę - więc pora na śniadanie. I tu nastąpi małe oszustwo -kończę ten wpis niedzielnym rankiem. W sobotę zrobiłam porządki dogłębne nie tylko u panien czworonożnych. Wylazło potem słońce i pokazało mi te wszystkie kurze na salonach. Ponieważ w piątek Dziecko samo(!) sobie przebrało pościel (bo mu Księżniczka usiadła), więc musiałam Starszemu też, żeby się pokrzywdzony i zaniedbany nie poczuł. Jeszcze kilka prań, przy czym jedno nastawiło Dziecko. I tu ciekawostka - facetowi, który potrafi sam wymienić silnik w aucie, naprawić skrzynię biegów w traktorze i takie tam różne inne, trzeba pokazać (2 razy powtarzając) jak włączyć pralkę. No, dobrze zresztą, ja nie potrafię naprawić skrzynie biegów...Oraz odkurzacz, ściereczki i mop. Po czym padłam... . Więc maleńkie oszustwo będzie polegało na tym, że umieszczę to z wczorajszą datą)

Aha, wyjazd remontowy do KRK się nie odbył. Dziecko miało jechać samo i wspólnie z Siostrą ułożyć jej panele w pokoju. Wczoraj zapytało, czy ja nie myślę, że udałoby się zorganizować tak, że byśmy te panele ułożyli we dwoje między jednym a drugim dojeniem. No nie myślę.. Do KRK jest 200km. Ułożyć to może byśmy zdążyli, ale dojechać i wrócić to już raczej nie, nawet mimo autostrady (niepłatnej zresztą póki co) Podejrzewam, że Dziecko bez rozpaczy zrezygnuje z układania tych paneli, po tym jak słyszłam, że sugeruje Siostrze pewna firmę, która "ma dobre ceny, dowozi za 4 dychy i chyba montuje w cenie paneli" Ha, ha!
Ale wyjazd i tak konieczny, bo meble leżą w paczkach..

wtorek, 23 września 2014

O szyby deszcz dzwoni....jesienny..

Mam gdzieś takie na ramię broń. Zrobiło się zimno, szro-buro i ponuro. Wczoraj psy siedziały na pęknięciu do 13-tej, aż się nieco na zewnątrz uspokoiło. Czarna, nogą zepchnięta ze schodów, wróciła natychmiast drugą stroną. Lało i duło. Lipą tarmosiło tak, że obawiałam się o pion staruszki. Ale dała radę. natomiast wiąz, co poprzerastał gałęziami przez druty, robił cudowne zwarcia, iskry się sypały na wszystkie strony. Dobrze, że nikogo nie było, bo to mokre wszystko, więc te prądy mogły i do gleby wędrować. Zadzwoniłam do prądowców, żeby wycięli (sąsiad miał to zrobić -niby wiąz mój, ale prądy jego- ale mu wyszło z grafika). Ciekawe kiedy przybędą. Po tej wczorajszej wichurze mieli trochę interwencji.

Siedziałam wczoraj jak kupa w swoim kącie, z zapałkami i nie miałam siły i mocy, żeby się dyslokować do wyrka i przyjąć pozycję horyzontalną.
(Klemurek przylazł na kojka i wydaje pomruk z siebie. A najpierw było aaa, mrał i hyc. Ale ona długo nie usiedzi, zaraz zacznie łazić po klawiaturze i po ladzie. Poszła. Klawiaturę ominęła, przelazła przez kuchenkę i siedzi w zlewie. Aha, już wiem po czemu przyszła -wodna micha pusta..Nalałam, hopnęła się napić. Jedyna micha, do której psy dopuszczają koty. I jak jest kolejka, to najpierw pije kot, a pies czeka grzecznie. Pod nadzorem, żeby mu co głupiego do łba nie strzeliło i nie próbował zębami wymusić.Przed innymi michami koty maja respekt. Zaraz na początku Klementynie się wydawało, ale Czarna zrobiła krótką akcję, w czasie której ratowałam kota w locie, i już wszystko jasne.Bywało, że psy usiłowały się pozagryzać z powodu okruszka, który spadł na podłogę. A teraz, jak spadnie kotlecik podpierniczony kotem, to siedzą grzecznie i paczą. Czyli  -koty rządzą jednak.)

A potem słoneczko wylazło, jak gdyby nigdy nic, tak około 16-tej. Poszłam z psami, ale Księżniczka miała dzikie fanaberie - mokra trawa jej przeszkadzała, ale do momentu zwietrzenia kota. Potem poszła w taką, że jej widać nie było. Jak się skończyło za kotem sznupanie, to i spacer się skończył, nawet potrzeb nie było.

Wichura i deszcz natłukły orzechów i poszliśmy z Dziecięciem zbierać. Dziecię nawet nie protestowało, pewnie tez miało już dość siedzenia i oglądania filmów.Tyle, że Dziecię ma do gleby bardzo daleko, więc go wykorzystałam przebiegle do śmigania z pełnymi wiadrami i wynoszenia na strych.Oraz rozsypywania w miejscu wskazanym. Nawet mu się udało rozsypać dokładnie. Tyle,że "podściółka" w postaci starej poszwy już więcej nie przyjęła, a męska inwencja w takie obszary nie sięga, więc kazałam ostanie 2 wiadra zanieść i zostawić. Wolałam sama, niż potem wybierać ze styropianu orzechy i śmiecie po nich. Albowiem na stropie styropian legł, mną i Dzieciem ułożony dwiema warstwami, ale wylewka się nie stała. I jest poprzyścielany czym można, żeby się nie zdegradował.(m.in. dywan, który jeszcze mógł był leżeć w miejscu odpowiedniejszym oraz chodniki, oraz olbrzymie, rozpłaszczone kartony, bardzo sztywne) Śmiecenie nie jest wskazane, bo sprzątanie potem utrudnione. A ja sprzątam na strychu. Dość systematycznie, tj. parę razy w roku. Pranie tam wieszam, zawsze, bez względu na pogodę. Nie będę się katować, wieszać na zewnątrz i latać, bo "chmara idzie" i ściagnąć trzeba niewyschnięte, oraz muchy osrają na słoneczku. ściągam, jak jest potrzeba, typu, że już większość zawartości szuflady znalazła się na strychu. Albo, że nie ma gdzie powiesić następnego prania. W związku z powyższym, oraz, że strych jest w pełni (prawie) dostępny warunkom atmosferycznym - musi być w miarę czysto. Co by kurz mi się nie unosił, jak podkoszulki strzepuję, oraz nie wibrował, jak go przez dach dogrzeje.
Wczoraj okazało się, że łażenie po dachu, w celu oczyszczenia rynien, nie było do końca mądrym pomysłem, bo 2 co najmniej dachówki przy tym pękły i się leje. Weź tu teraz wymień!

Taki sobie stołeczek, z Dziecka pomocą, do prac kuchennych niektórych, uczyniłam. (Klementyna spełnia rolę dzieweczki na pokazie nowych modeli aut.Nie ma bikini, za to prezentuje się w futrze naturalnym.)

Kwestia stołeczka obrotowego i wykręcanego na wysokość, i jeżdżącego, coby taszczyć nie trzeba było, podnoszona była wielokrotnie. Po piwnicy szwendała się część dziecięcego krzesła, która miała być substratem. Az w końcu, przy iskaniu pomidorów z pesteczek, które strasznie szło w nogi, musiało być przy zlewie i mogło być na siedząco, wrzasłam, że chyba sobie w końcu kupię, bo moje nogi maja dość. I w ten sposób wlazłam Dziecku na ambicję, któremu już filmy zaczęły włazić na psychikę. Nic nie rzekłszy polazło do warsztatu, warkot stamtąd się jakiś rozlegał, po czym przylazło z idealnie wyciętym kółkiem z paździerza, pozyskanego z jakiegoś zdegradowanego mebla. Wspólnymi siłami umieściliśmy ten paździerz na metalowej podstawie. I tu sprawę zmaściliśmy, ponieważ staraliśmy się blachę wpasować w kółko centralnie, nie zwróciwszy uwagi, że noga nie jest w tej blasze umieszczona centralnie. Więc blat stołka obraca sie mimośrodowo. Co mi w sumie nie przeszkadza, ciężka tez nie jestem aż tak, żeby się to miało wyłamywać, bo siły nierówno rozłożone. Dziecko deklaruje, że trzeba to poprawić, ale jak znam życie, poprawi za rok, albo nigdy. Wierzch zrobiłam, posługując się takerem, z czego miałam  czyli fragmentu dziecięcej kołderki oraz pozostałości podszewkowej pikówki. Dokupiłam tylko za 4 zł taśmę parcianą (ona jest parciana z nazwy bo jest to ful syntetyk) oraz 2 opakowania po 15 szt ozdobnych pinezek tapicerskich, za kolejne 4zł. Mogło być zrobione staranniej (co Dziecko stwierdziło: Matka, ale kunsztu sobie właściwego, to tu nie pokazałaś) i jak mi bardzo na uczucia estetyczne siądzie, to zdejmę i poprawię. A co tam.

Tam za Klementyną można dostrzec fragment wystroju ściennego mojej kuchni. Nie wiem, co mi przed laty na mózg padło, rozum i wyobraźnię przyćmiło, że kupę kasy i mnóstwo pracy utopiłam w te kretyńskie panele ścienne. Gdyby była normalna ściana, to, od tamtego czasu, byłaby już odświeżona ze 2 razy. A co z tym kretyństwem zrobić? Zdjęcie tego ze ścian, to jest rozpizd totalny. Pod spodem są listwy, które Starszy gwoździami do ściany prał! (I znowu mamy wyższość wkręta nad gwoździem!) Czekam, aż się Dziecko wqrwi ostatecznie i zacznie to zdzierać. Jak uczy historia nastąpi to najpewniej na tydzień lub 2, przed którymiś świętami. No i będzie wymagało najpierw naprawienia skopanego przymurka w piwnicznej kuchni, żeby się tam można przenieść z gotowaniem. Oraz zakupienia płytek podłogowych, bo podłoga drewniana, którą kocham, już przestałą kochać mnie. Zrzuciła miejscami, osobiście przeze mnie nałożony, do nabawienia się pęcherzy na kolanach, lakier. I w zasadzie, zamiast mopa wolałaby szczotkę ryżową. Niedoczekanie jej! W dodatku sufit był mi razu pewnego, podczas malowania, spadł. Złośliwie - nie całkiem. A to co nie spadło, nie dało się za cholerę, ani szpachlą, ani tasakiem, zeskrobać. I wygląda jak po ciężkiej ospie wietrznej, albo nawet czarnej...

Ja pierniczę! Wynoszę się. Na Madagaskar, albo do Prowansji lepiej...
Nie pada, jak wieścili, ale ziąb jest listopadowy co najmniej. Co prawda durny termometr pokazuje 10st, ale chyba jest optymistą. Przy 10st, nie grabieja ręce podczas płukania gąbki od karmideł pod wężem! I w ogóle - rękawiczki! Czapka! (czy ja mam jakąś czapkę? Ub. zimy chodziłam w dzieckowej, ale potem ja uprałam w 60-ciu i sie deko zniekształciła). Po tym wypłukaniu gąbki od czyszczenia karmideł, musiałam ręce rozgrzewać o portki, a i tak Andzia miała przykurcz, jak jej cycków dotknęłam.
Potem poszłam z psami, w "narciarskiej" kurtce z kapiszonem. Lewa ręka mi zesztywniała od sznurka. Duje z zachodu centralnie, więc czubek nosa miał zamiar odpaść.
Popierniczyłam system i poszłam po siano na strych w tej samej kurtce. I całe szczęście, bo na sianowym strychu wypizdów totalny. Mimo kaptura nawiało mi do uszu.. Ja się wypisuję, ja się nie zgadzam. Wrzesień ma być piękny, słoneczny, mają się w Bieszczadach buki czerwienić i w ogóle. A nie takie jakieś - śniegi w durnym Zakopanem, czy co? Niech oni sobie mają te śniegi, jak tak lubią. Ale czemu ja mam marznąć z powodu ich zachcianek?
(W dodatku mam jeszcze marchew i buraczki w polu, a księżyc mówi, że dopiero 2-3 października przeznaczony na te zbiory. Może by się dostosować, może dostosowanie do Księżyca pomoże im dłużej w piwnicy przetrwać. Na wszelki wypadek dzierżawię kawałek piwnicy u sąsiadki..)

Dziewczynki maszerowały dziś dzielnie, jakby trawa wcale mokra nie była. Na początek urżnęły boby dwudniowe, a potem Niunia coś zwęszyła i szła jak burza. Natomiast Czarna zobaczyła z odległości 150m  worek, który leży na czyimś polu już od soboty. I się zaczęła podniecać, pirzgając mi co kawałek w ogumienie darnią, błotem i co tam jeszcze na drodze było. W końcu Niunię wklinowało i był powrót. Na podwórzu znowu zwęszyła kota i ożyła.

A teraz muszę Dziecko przekonać, że jednak chce mu się wstawać i wysłać do sklepiku po chleb i taśmę.
Takie zakupowe fanaberie pod koniec miesiąca...

Nadal nie pada i słońce wygląda...

poniedziałek, 22 września 2014

Adijos pomidory...

Ciemna noc i światła latarni wypierniczyły mnie dzisiaj z łóżka. Pomyślałam "piąta, jak świecą". Poszłam sprawdzić do kuchni, było 10 po. A tak na prawdę, to z łóżka wypierniczyły mnie komary. Zrobiły sobie sejmik (a może raczej stypę) na mojej lewej ręce. I do kuchni polazłam po ocet - śmierdzi jak sto pięćdzisiąt, ale łagodzi pieczenie i na chwile zabezpiecza przed następnym. Nasmrodziłam, wróciłam, poczytałam pocztę i jak świt blady przytłumił latarnie, a żołądek zaczął domagać się wsadu, wstałam ostatecznie. Nie chciało mi się iść po kubek, który został na parapecie z resztką miętówki, więc kawę wlałam w dwa inne. I pierwszym łykiem poparzyłam sobie żołądek.W międzyczasie zrobiłam sobie kromeczki: chlebek self made (upiekłam, mimo że mieszadło szlag trafił - wyrobiłam mikserem, a maszynę nastawiłam na bejk only - wyszedł taki se -szału ni ma, ale i tak wolę niż sklepowy), twarożek kozowy self made i pomidorki wybrane z ostatków. Najbardziej niewłaściwe połączenie - serek szkodzi pomidorom, pomidory - serkowi, ale razem jest pysznie. No i dopadła mnie piosenka Michnikowskiego (kto to jeszcze pamięta?)
- nadchodzą złe wieczory, sałatki niejedzonej....
W tym roku nadeszły niezwykle szybko. W ogóle moje tegoroczne pomidory, to jeden wielki wqrw. Ale już zdaje się pisałam. I więcej nie będę. Takiej współpracy tez nie będę, żebym musiała posadzić, co się komuś uroiło bezpodstawnie, bo nastąpi podwójna obraza -ciociuli i jej braciszka, czyli Starszego.Już podjęłam stosowne kroki, żeby na przyszły rok (optymistka!) mieć to co chcę. Ugadałam wstępnie z sąsiadką, tą od psa -kanibala, że dam jej nasiona i co tam jeszcze, a ona zrobi rozsadę. Bo i tak robi, żeby w tych tunelach coś jeszcze posadzić i parę groszy skrobnąć.
Tak właściwie, to moje grządki tylko z powodu pomidorów. A, że tak same pomidory to by śmiesznie było, więc inne różności się tam znalazły. Większość uzasadniona kozami: buraczki, marchewka, cukinie, dynie.
O tych ostatnich dowiedziałam się, że się tnie, a nie -  pozwała im na niekontrolowaną ekspansję. A potem wlecze kilometrowe ogony, a których jeden owoc wyrósł, ciężkie jak jasna cholera. Poniewczasie się dowiedziałam niestety. Ale cóż, człek uczy się całe życie, a i tak głupi umiera...
O, wczoraj dowiedziałam się, że istnieje coś takiego jak krywulka. I jak wygląda. No, wygląda, owszem.. A ciekawe, ile czasu się taką robi...
Pani Jadzi plama na suficie opanowała mi mózgowie na wczorajsze popołudnie. No, bo skąd qrwa w przedpokoju. Płytki leżą od dwóch lat. Szafka sobie stoi. Może szafka się moczy nocnie? Pod płytki podcieka? Cuda-niewidy. Przeciwności tego mieszkania stają się coraz bardziej upierdliwe. I jak tylko się sądowe sprawy skończą zostanie natychmiast sprzedane.W dodatku ten czadowy widok na parking, bezpośrednie sąsiedztwo akademików wysrolu z nocnymi balangami, młodociane gnoje sikające do piwnicy i klatka schodowa tymi gnojami obsmarowana. Oraz sąsiad psychol za ścianą i pierdolnięta mamusia z dzieckiem, które musi się, pomiędzy 20 a 21, wybiegać - nad głową. Czemu do cholery nie weźmie tego dziecka na skwerek, żeby się wybiegało? Serial by ja ominął?

A tak w ogóle - to mamy oficjalnie jesień. Nieoficjalnie pojawiła się już chwile temu. Jakieś to lato takie do dupy było. A może ja mam przesadne wyobrażenia o lecie? Zresztą - starożytni Indianie mówili, że jak zima do dupy, to lato takie samo. Mądrości starożytnych Indian wiecznie żywe, mimo chemii i satelitów.

Ponieważ powzięłam pewne podejrzenia, że tej jesieni fajnych fotek nie będzie, więc wygrzebałam z zapasów jesienne , sprzed lat.

Takimi pięknymi pomidorkami, bursztynowymi, witałam ub. roczną jesień (7.10.2013)

To nie jest koźlarz czerwony (bisilerem zwany), chociaż kozaki tam występują, pod tymi brzózkami u pana Wacka. To jest piękny czerwony muchomorek, tylko kropeczki mu jakoś spełzły.

I jabłuszka pełne snów, pod jabłonią w naszym sadzie...

 A za oknem szaro buro i ponuro... Termometr pokazuje 16 stopni, co jest nieadekwatne do ogólnego wrażenia. Sąsiad stoi i już na drabinie, bo zawziął się dach budyneczku nakryć. Pająk skurczybyk, stąd widzę, już mi sieć ochronną założył na zwodek, którym po siano dla kóz chodzę. I tak się mocujemy codziennie - on czy ja..
Torcik hiszpański depcze mi po piętach... Czy torcik hiszpański można nabyć tylko u Szelców w Lesku? Nikt więcej nie potrafi...
Psy śpią, jak szczypawki na moim łóżku, Czarna OCZYWIŚCIE pod kołdrą. Pan Kot wyalienował się z kociej bandy i śpi na stole, na szlafroku tam rzuconym umyślnie. Panny Koty szalejeństwa przerwały i największa wariatka siedzi właśnie na oknie i podziwia pracę pana Andrzejka.. Łaciatka, o której Dziecko mówi, że jest opóźniona w rozwoju, rozbestwiła się ostatnio: zaczęła łazić wierzchem po szafach w "salonie" i śpi w nadstawce. Między swetrami. Szukałam jej kiedyś po całym domu i nawoływałam, zdziwiona wielce, że zniknęła, a tu z zamkniętej nadstawki rozległo się skrobanie. Otwieram - łaciatka spogląda na mnie z góry swoimi wielkimi ślepskami..
Dziecko mówi, że za dużo tych zwierząt trochę w domu mamy... Ale i tak całą zwierzęcą obecność załatwia Panna Kotta: gdy jej nie było przez dwa dni cisza panowała w domu grobowa i żadne zwierze się pod nogami nie snuło... Właśnie przylazła na kolana, a ponieważ długo nie usiedzi, tylko zacznie mi łazić po klawiaturze, więc kończę.
Idę zrobić drugą kawkę, już we właściwym kubku i pomykam do zadań specjalnych....

Słoneczka Wam, moi drodzy...

niedziela, 21 września 2014

debilismus magnus

Debilizm ma się dobrze. A nawet rośnie w siłę. Oraz różne postaci przybiera.
Po okolicy krążą  debilzmy różne, a między nimi takie trzy:
 - debilizm, który pozwolił komuś podarować, studiującej i pracującej dziewczynie, psa. I w dodatku takiego psa, który się absolutnie nie nadaje do trzymania w malutkim mieszkaniu oraz wymaga wielokilometrowych przebieżek. Ostatecznie pies zdemolował mieszkanie i został odesłany na wieś do mamusi. Bo ogólnie wiadomo, że wszelkie problemy najlepiej zwala się na mamusię. Mamusia miała i tak problemów mnóstwo, dostała jeszcze w gratisie psa. Który to pies ma jeszcze tę cechę, że , jak mu się uda wydostać na wolność, morduje wszystko co się rusza. Nie jest agresywny, nie atakuje ludzi, natomiast koty, mniejsze psy itepe, na ogół tracą życie. Z tego powodu, każda jego ucieczka jest dla owej mamusi ogromnym stresem.
- debilizm, który pozwala sprzedawać na kościołowych odpustach petardy i inne takie. Oraz debilizm rodziców, którzy maja w dupie, co ich dzieci na straganach kupują i co i gdzie potem z tym robią. Efekt taki, że małoletnie gnojki nakupiły petard i hulki w sąsiedztwie trwały od niedzielnej sumy do poniedziałkowego wieczoru. Moja Czarna łaziła po ścianach i darła mordę, co wystrzał. Sąsiedzkie psy -różnie: od wbicia się w budę do chęci ucieczki. Arkadiusz przeleżał w kołderce u Starszego, bo on grzmotonieodporny.
-oraz debilizm mój własny, który pozwolił mi palikować kozy w sadzie, 200m od domu, wiedząc, ż epo polach szwendają się momentami psy luzem różne. Palikowałam i liczyłam na Opatrzność.
A Opatrzność miała już dość czuwania nad tymi wszelkimi debilizmami i dopuściła, że się zbiegły w kupę w jednym momencie: gówniarz huknął petardą pod domem sąsiadki, pies już nie zdzierżył tego huku, wydostał się na wolność i pognał od huku jak najdalej (sąsiadka za nim z obłędem w oczach). No i natrafił na moje kozy pasące się na sznurkach. Albo Czarne pierony wykazały się bojowością (jak Wanda idzie z łbem, to pies na ogół spiernicza), albo miał do Andzi najbliżej.
W każdym razie w pewnym momencie coś mnie tknęło, żeby zobaczyć, jak tam kozy się pasą. Wylazłam za kasztana i widzę kogosik w trawie. Pomyślałam, że pewnie coś przylazło i zbiera jabłka. Ale to "coś"  zaczęło na mnie machać, cobym szła. Po zrobieniu dwóch kroków marszem, rozpoznałam sąsiadkę od psa kanibala i pozostałą odległość pokonałam już biegiem. Sąsiadka siedziała w pokrzywach trzymając kanibala za szelki (kanibal leżał i nie oddychał) i, ledwo dysząc, powiedziała, że pokaleczył Andzię.
Czym prędzej odpięłam kozy (Stefan został. Chłopak, który przyniósł smycz został posłany po Dziecko, żeby wzięło Stefka, ale on się zdążył wypiąć i pomykał kłusem, zanim Dziecko doszło) Oględzin dokonałam już w obórce. Sąsiadka, zamknąwszy kanibala, przybiegła, w stresie wielkim, ż deklaracją pokrycia kosztów itp. Kazałam jej nie pierniczyć, tylko pomóc te rany zaopatrzyć. Opatrzność jednak zadziałała w odpowiednim momencie i Andzia ran strasznych nie miała: trochę skóry zdartej na wymieniu i porysowane kłami boki. Dzięki pomocy sąsiadki akcja medyczna przebiegła szybko i sprawnie, mimo, że ręce jej się trzęsły. Andzi przybyło parę nowych łat w niezwykłym, zielonym kolorze.
Przez parę dni trochę byłą obolała, polegiwała pod żłobem i kiepsko jadła. Ale już wraca do normy.  Wygląda na to, że się goi. A  z apetytem? Andzia, jak na królową matkę przystało, fanaberie ma. Aktualny owies czarne wpierniczają aż im się uszy trzęsą, a Andzia wybiera jednym zębem. Jarzynki takoż, każdy kawałek jabłuszka czy chlebka, podawany z ręki, obwąchuje dokładnie, na wszystkie strony.

A poza tym sobie biegnie bez większych niespodzianek.
Ciotę mam z głowy na jakiś czas, z powodu miału i jej pierdolca, z dzięki któremu, wciąż, do jednego tematu angażuje parę osób, a potem - "kto pierwszy, ten lepszy". A ja nie mam czasu i ochoty na wyścigi, więc -  ciota na drzewo.
Jakieś porządki koło domu wciąż z Dzieckiem czynimy. Roboty mnóstwo, a efekt marny. Zabytek "powujkowy" został nieco zdegradowany (dwukółka), sama rama z osia i kołami została, a reszta została odjęta prawie ręcznie, plus piła na pocięcie desek. Deski pocięte tylko częściowo, bo piła odmówiła współpracy. Na nową kasy brak, a żaden zakup ratalny, po ostatnich akcjach ratunkowych, nie wchodzi w grę przez kolejne 42 miesiące. Jestem uziemiona na cacy - żeby chociaż dało to pożądany efekt.

Właśnie Dziecko M. zadzwoniło, że znów zalało panią Jadzię. Ale mówiłam - osilikonować rurę- po co. Wypadałoby pojechać i zrobić. Mówiłam -ubezpieczyć mieszkanie, w razie gdyby pani J. chciała odszkodowanie za zalanie. Swoją drogą, jaka tam cholera jest w tych rurach, że od początku istnienia tego mieszkania, pani J. jest zalewana?

No, to z radosnych informacji jeszcze ta, że udało mi się uratowac tętnice, dzięki rękawowi kurtki, po tym, jak kretyńska szybka z drzwi, pęknięta na pół wypadła mi na rękę. Z drzwiami jest historia taka: robił je lokalny stolarz, spierniczył totalnie, wstawił "ruski" zamek. ten zamek działał 20 lat i padł. Po czym się okazało, że takich nie robią. Nabyliśmy podobny. Po czym sie okazało, ż eotwory jednak nie pasuja i wkładka bębenkowa też. Nabyliśmy wkładkę, zrobiliśmy nowe otwory i okucia. Po czym sie okazało, że zamek padł. A dokładnie sprężyna. Więc się wysuwa palcem język zamka, a potem drzwiami trzaska. No i ktoś trzasnął za mocno i szybka pękła. A że listewki, ja podtrzymujące trzymały się siła woli, to w końcu wypadła.
A na koniec debilizmu objaw kolejny: otóż pozbawiłam się możliwości pieczenia chleba już całkiem. Dzięki debilizmowi, który zezwala obierać ziemniaki do zlewu, nie sprawdziwszy uprzednio, czy tam nic nie ma. I tym sposobem, mieszadło od chlebowej maszyny poszło z obierkami na obornik lub do śmieci. Niech żyje głupota!

poniedziałek, 15 września 2014

nadejszla wiekopomna chwila,

 Pawlakiem mówiąc: wreszcie zostały podjęte działania, do zlikwidowania "ronda waszyngtona" obok naszej posesji.
Wygrzebałam takie zimowe zdjęcie, które "upamiętnia" jak to wyglądało. Jak widać, droga się w pewnym momencie rozdwaja, jest twoja-moja. Potem, za ogonami psów, koło naszej lipy, te dwie nitki łączą się znów w jedną, polną drogę. A na "wysepce", jak widać: krzaczor-olbrzym, studnia, cembrowina do pojenia bydła,  sąsiada  skład dachówek oraz 3 pnie po ściętych śliwkach.

To "rondo" powstało w zamierzchłych czasach, kiedy to po dwóch stronach drogi mieszkali dwaj gospodarze, a ich pola ciągnęły się wzdłuż tej drogi, aż do granicy wsi.Jeden z nich chciał ułatwić życie swojej "babie", żeby nie musiała z koromysłem (sajdami) do stawu ganiać i wodę dla inwentarza nosić - postanowił wykopać studnię.
Ostatecznie, po pierwszym niepowodzeniu, najęty studniarz-różdżkach, znalazł wodę akurat na środku istniejącej drogi. Więc się sąsiedzi dogadali, że tam tę studnię, wspólnymi siłami wykopią, a jeździć sobie będą, każdy po swoim.
Studnia powstała, początkowo służyła dwóm gospodarstwom, potem zaczęli się do niej schodzić inni. Jeszcze potem każdy wykopał własną studnię -także i u nas znalazła się nowa, tuż pod domem, i ta na środku drogi zaczęła służyć juz tylko jednemu gospodarstwu.
A jeszcze potem powstał wodociąg wiejski i już prawie żadna studnia nie była używana -zwłaszcza ta, która była stara, zamulona i ocembrowana drewnem.
Z czasem też pola zostały podzielone i aktualnie droga polna ma 12 użytkowników.
Z czasem też sąsiedzi zaczęli traktować ten skrawek ze studnią jak fragment własnej posesji, składając tam rupiecie i sadząc krzaczory.
Zewnętrzna obudowa studni z czasem uległa samozagładzie i ziejąca na poziomie gruntu jama stanowiła zagrożenie dla dzieci i zwierząt.
W dodatku do ostatniego zabudowania wprowadził się warsztacik samochodowy, w związku z czym zaczęło droga jeździć mnóstwo aut. A zamiast kunia, pojawiły się kejsy, które drogi dość szerokiej wymagają. No to sobie zaczęły poszerzać -trochę pod nasz balkon, trochę pod drzwi sąsiada.
Od jakiegoś czasu zaczęliśmy z sąsiadem od autek poszeptywać o przywróceniu na tej drodze stanu zgodnego z mapami. Poszeptywaliśmy jedynie, bo ze względu na sąsiadów od dachówek, wydawało się, że głośne podjęcie tematu grozi wojną.
W końcu w akcję włączyła się natura i parę tygodni temu lunęło tak straszliwie, że na wspólnej części drogi, prowadzącej do wiejskiego asfaltu, powstały dwa kaniony. Dziecko pożyczyło "pseudo-spychacz" i wyrównało, coby można było przejechać i zawieszenia w aucie nie urwać. A ja zaczęłam molestować sołtysa, wezwawszy do pomocy jeszcze 2 sąsiadów, o jakieś akcje naprawcze. Tydzień później znowu lunęło, jeszcze bardziej, tak że podtopiło parę gospodarstw przy wsiowej asfaltówce, a na naszej drodze powstały kaniony jeszcze większe. Sołtys przyjechał, przywiózł szefa GK przy UG ( ja jeszcze w międzyczasie dopadłam wójta) i obiecali działania. Przy czym sołtys zadeklarował, że jak ten środek doprowadzimy do stanu zerowego, to oni się i tym zajmą.
No i środek został doprowadzony. Dzieckiem moim głównie, ale sąsiedzi się włączyli. I, o dziwo, żadnej wojny nie było, lecz zgodna współpraca. Byłam w szoku. Ale cieszę się, że tak to poszło, bo przykro mieć wroga za drogą. A potem przyjechał sprzęt z GK i na razie wykopali wzdłuż tego wspólnego kawałka, począwszy od naszego bzu, rów. A ciąg dalszy wyglądał tak:

Się zasypuje. Nie wiem, czy mądrze, ale się zasypuje.

Trochę łopatami...

Trochę spychem...

Udało mi się włączyć do współpracy jednego z użytkowników tej drogi, tego od kejsów. Przybył z synem oraz takim, zabytkowym, acz wielce użytecznym sprzętem, który został wykorzystany do nawiezienia i rozgarnięcia gruzu.

Żeby nikomu nie przyszło do głowy, że autostrada jest już czynna, należało opalikować i otaśmować..

A tak to wygląda ostatecznie z wysokości mojego strychu

W każdym razie pan sołtys przyjechał-swoim wspaniałym, nibyterenowym, wozem- zobaczyć cośmy wymodzili. Ludzisków niezainteresowanych bezpośrednio też się trochę naszło i  dziwowali się, że coś działamy i gminę udało nam się ruszyć. Prawdę mówiąc sama się dziwię, że tak to idzie. Węszę tu wędlinę, bo przecież wybory samorządowe niebawem. Ale... no, niech rzucają ta wędliną, niech rzucają, co mi tam, że wędlina. Byle wreszcie było "jak u ludzi".

niedziela, 14 września 2014

Niby ....LUZ?

Znów mnie wcięło na chwilę..
No, bo tak -rano to przeglądam, co napisali inni. Przy śniadaniu i kawce.
Potem karuzela
A wieczorem, siadam niby do lapka, ale jestem tak wycięta, ze padam.
Po tym, jak ostatnio, 2 razy z rzędu, udało mis się zasnąć na siedząco, a 1 raz w stylu "bądź gotowy dziś do drogi" (że niby położę się tylko na chwilę, a potem wstanę i będę próbować jeszcze raz dodzwonić się do Brata), pomyślałam sobie w sobie, że należało by może wrzucić na luz.
Od momentu jak pomyślałam (w czwartek) to zrobiłam tylko to:

To jest efekt końcowy, sobotni urobek, którego przygotowanie zajęło częściowo 2 dni

Tu sie na razie pirli w garach. Z lewej sos do makaronu, z tyłu pasta pomidorowa z czosnkiem i bazylią, a na przedzie pomidotki się oparzają ze skórki, tylko nie wiem, po jaką jeszcze cholerę. Już oparzone i obrane potrzebne nie były..

Trochę papryki mi urosło na grządkach. Za dużo, żeby zjeść na bieżąco. No to się zblanszowała i czeka na słoiki i zalewę.

Się doczekała..

Słoiki wystygnięte, wyczyszczone i posprawdzane. Jeden się , hm, nie zamknął. Z tym żółtym czymś. To żółte powstało z niedojrzałej dyni atlantic giant. W oryginale miało być z cukini, ale cukinie kozy zjadły. I ogólnie jest porażką, bo dodane do środka galaretki i żelatyny zachowały się tak, jakoby ich nie było. Czyli to coś ma konsystencję lekko lejowatą. Przy dużym samozaparciu można zjeść na kromce. A najlepiej łyżeczka ze słoika. Coś mi się żelatyny w przetworach nie sprawdzają....

A w sobotę ozapierniczałam się jak idiotka, bo toto napoczęte trzeba było dokończyć, wypierniczyć kozy na światło dzienne i zrobić porządek, ogarnąć chałupę. I jak zwykle- papu-amu  dla 8 szt czworonożnych i dwóch -dwunożnych, piesy na siku-kaku, kuweta, miski, gary. I niech to szlag trafi.
Dziecko się parokrotnie dopytywało czy mi nie pomóc. Skończyło się na tym, że przynajmniej śmiecie i odpadki jarzynowe powynosiło. I wody mi dla kóz nalało w wiaderka, uprzednio je popłukawszy. Do gówna nie stanie z widłami przeca...

Pogłowie czworonogów mi się powiększyło - wczoraj zauważyłam w spiżarce ślady działalności myszki - nasrane na półeczkach i napoczęta torebka z płatkami owsianymi. Kota poszła na dyżur. Ale jak tam po coś weszłam - spała sobie w najlepsze w wiklinowym koszyku. Myszy albo nie było, albo przycupnęła jak mysz pod miotłą. Posprzątałam z półek, płatki poszły dla kóz. Dziś zauważyłam znów ślady nieliczne. I nie wiem, czy wczoraj posprzątałam niedokładnie, czy była/ jest znowu/nadal. W każdym razie Kota dostała delegację.

Dziecko sobie wczoraj łeb ogoliło, jak zwykle maszynką, podregulowało brodę, po czym wylazło i zapytało o jednorazówki do golenia, ostatnio nabyte w wielopaku dla Starszego. Pomyślałam: po co mu?
Potem usłyszałam z łazienki syk/jęk/ wrzask. Okazało się, że Dziecko ogoliło sobie łepetynę na błyszcząca glacę. Przy tym się zacięło i zdezynfekowało sobie tatusiowym oldspajsem po goleniu.
Ale co go naszło z tym lustrem?
Po czym ubrało kaszkiet (czy jak go tam zwał), narodową dresówkę (Dziecko Miastowe skomentowało, że niechby się w takim imidżu pokazało na N.H.!) i poszło do wiejskiego centrum kultury i rozrywki. Które to centrum chyba swoje przedostatnie dni zalicza, w obliczu otwarcia wczoraj, w odległości 50m od niego, Delikatesów Centrum. (Jakby ktoś nie wiedział, bo wydaje mi się, że DG opanowały południowo-wschodnie Podkarpacie, jest to po prostu zwykły sklep samoobsługowy ogólnospożywczy +deko chemii gosp. i najprostszych kosmetyków typu szampon-mydło-dezodorant. Delikatesy tylko w nazwie)
Ogólnie rzecz biorąc lokalne sklepiczki chyba padną, zwłaszcza te, które nie prowadza piwa. No, bo np. w tym lokalnym mogę kupić 30 deka sera żółtego w kawałku. A przecież wolę pokrojony, bo sobie w domu tego nie pokroję. Cycki mogę nabyć tylko sztywne (a wolę "świeże") I ogólnie wolę zapłacić kartą, niż bujać się po bankomatach.

Dziś u nas parafialny odpust. Szwagierka najważniejsza zjechała na tę doroczna uroczystość (jak w średniowieczu - perygrynacje po odpustach), pewnie ma coś do odpuszczenia. I zakotwiczyła u najstarszej. W zw. z tym Starszy bywa nieobecny. Dziś tam prawie cały dzień przesiedział. Teraz wrócił i zamknął się w swojej jamie. Lotto mi..
"Kramarze" urzędowali na parkingu do 16-tej. (Zawsze mnie zastanawia, jaki ma związek sprzedawanie tego badziewia pod kościołem, z przeżyciami religijnymi), Na tych kramach dominują wszelkie militaria typu pistoleciska różne oraz wszelkiej maści petardy. W związku z czym w sąsiedztwie rozlegały się huki do późnego wieczora. Nie trawię idiotyzmu kupowania dzieciom petard. I nie trawie huków od rana do wieczora.

No i właśnie zadzwoniło Dziecko M.Odkryłam, że mogę rozmawiać i mieć wolne ręce dzięki słuchawkom. Hura. Zapierniczyłam Dziecku i mam zamiar wykorzystywać. .

poniedziałek, 8 września 2014

niektorzy swientujom..

A świętowanie polega na tym, że np. pochowali się po swoich norach i wyłażą tylko na uzupełnienie braków energetycznych. Czyli żarcie. Ale, jak zwykle "ktoś musi czuwać, aby spać mógł ktoś". Czyli, żeby moje męskie pasożyty mogły jeść, ja muszą stać przy garach, a potem przy garów myciu. Niby Starszy się dzisiaj zadeklarował,że umyje. Jak zobaczyłam jego branie się do tego, to stwierdziłam,że wolę sama.
Wczoraj też tak świętowałam na pół gwizdka. Przede wszystkim musiałam spakować do słoików śliwkowy czatnej. Chciałam już, bo przyjechało Dziecko Miastowe i niechby sobie wzięło. Oraz te cholerne muszki octówki -tylko wyczują chociaż kawałek jakiegoś owoca, już chmarami się kotłują w kuchni.

Tak jakoś, pół garnka wyszło. Jak zwykle przepis potraktowany był jako baza do improwizacji. I tak zrobiłam po swojemu. Tzn. pominęłam ocet i większość przypraw. Nie lubię zbyt pikantnych tego typu dodatków.

Słoiki i słoiczki wyszły mi w tym roku (a raczej wyjechały do KRK i tam zagracają piwnicę). Musiałam kupić. Sezon na przetwory się już kończy, więc i słoiki słabo osiągalne. Te tutaj, Dziecko nabyło w Brico za jakieś chore pieniądze. Ale tego typu "przetwór" musi być w takie małe słoiczki pakowany, żeby to po otwarciu nie stał zbyt długo.

Miałam robić jeszcze czatnej z zielonych pomidorów. Ale, ze względu na te słoiki (a raczej ich brak) pewnie nie zrobię. Najwyżej uszczęśliwię sąsiadkę. Niech sobie zrobi jakąś octową sałatę. Chyba, że założę rentgena , powtórnie, w piwnicy szwagierki i jeszcze znajdę coś godnego uwagi.

Ususzyłam trochę śliwek. Ale te moje stanlejki średnio się do tego nadają. Lepsze byłyby zwykłe węgierki. U sąsiadki zmarnują się wszystkie. U drugiej sąsiadki już się zmarnowały, z dwóch drzew. Głupio się dziwię, jak można, mając dary boże, nie zrobić z nich użytku.No i tak sobie myślę: pracuje w sądzie jako goniec. Zarabia tam niewiele. Ten jej mąż pracuje albo nie pracuje. Też zarabia tyle co nic. Żadnych własnych jarzyn nie uprawia. Z istniejących owoców nic nie robi. No, można i tak. W końcu jest "biedronka".
Czaję się jeszcze na suszenie jabłek. Ale opór jest tu niejaki, bo do palenia w chlebowym musiałam Starszego wrzaskiem zagonić. Sama nie ogarnę całości: jabłka pozyskać, umyć, pokroić, poukładać i jeszcze napalić w piecu i tam je wetknąć na koniec. A Starszy snuje się od okna do komputera i od komputera do okna i glizdy mu się lęgną z bezczynności...
Orzechy zaczynaja spadać. Na tę okoliczność dziecko dostało zadanie wykoszenia pod orzechami. Zupełnie zapomniałam, że sa jeszcze te dwa w porzeczkach i tam tez by wypadało. I miałam opad szczęki, jk zobaczyłam, ż ebez moich szczegółowych wskazóek Dziecko wykosiło i tam. Tylko zapomniało,z emiało jeszcze pod antonówką. Trudno, skoszę kosom...
Mówiłam,że Dziecko Miastowe przybyło na łykend? No, było, a jakby Go i tak nie było. Przyjechała w piątek w nocy. Na sobotę była umówiona z fryzjerką. Tatuś ja zawiózł ochoczo. Potem zrobili jakieś zakupy. I po obiedzie Dziecko padło w stylu "bądź gotowy dziś do drogi" przykrywszy się "narzutą" z wersalki. Potem przyrzuciłam na to kołdrę i Dziecko spało tak do rana. W niedziele po śniadaniu zabrało się za pracę biurową i potem już był pociąg z powrotem. 
W międzyczasie zrobiłam jeszcze kozowy serek i twarożek, żeby sobie wzięła.
I z gotowego ciasta francuskiego upiekłam takie ciasteczka:

Oczywiście, jak to francuskie- niektóre się rozwaliły. I te ze śliwką okazały się lekkim niewypałem, bo trochę podmokły. W I.M. ciasto jest w  trochę większych płatach i wyszła z tego taka jedna taca. Musiałam schować, żeby na deser choć parę zostało. 

Pan Kot sobie w tym czasie podziwiał okolicę przez szparkę. Dobrze, że nie wpadł na pomysł, żeby tą szparką próbować wyjść. Ale siatki udawało mu się ściągać... U mnie okno wygląda jak wygląda. Myję co tydzień. Ale łapy, łapki, nosy i noski. Nie mogę być niewolnikiem czystej szyby. Choć podobno powinna być zawsze czysta. U mnie oznaczałoby to oddelegowanie jednej osoby do czuwania nad czystością szyb. Brak ludzi do roboty...

A dzisiaj, w ramach świętowania, zrobiłam tylko tyle co niezbędne. Plus kozy poszły precz do sadu. Oczywiście powrót to była masakra masakryczna: czarne lały się cała drogę, plątały sobie sznurki i nogi, bezjajeczny jełop próbował kryć Andzię, Andzia lała jełopa. Po drodze były gruszki i śliwki, więc cała banda poszła na szaber. I trudno było je oderwać od tych pyszności. W końcu Andzia, jako koza poważna i królowa matka, dała się namówić na opuszczenie popierniczonego towarzystwa. Poszła majestatycznie w kierunku obórki. A dwa czarne przypały za nią , w  podskokach i bęckach łbowych. W końcu Stefan dał tyły, pomknął do swojego boksu, który natychmiast zamknęłam, żeby mu tam co do głowy nie przylazło. Wanda też pomknęła do siebie. A na końcu królowa matka łaskawie raczyła wejść. Wanda się tak obżarła,że wyglądała jak w ostatnich dniach ciąży z bliźniakami po aenie. Jest okropnym żarłokiem, wiecznie głodnym. Ale podoba mi się to, że na trawie cały czas się pasie. Bardzo ją za to lubię. Natomiast królowa matka większość czasu spędza na podziwianiu okolicy. W sałatce jarzynowej przebiera, chlebek -nie każdy kawałek jest dla niej jadalny, owies -aktualny jest raczej be. A podobno koza zje wszystko... 

Podobno także jest aktualnie pełnia, albo coś w okolicy. W każdym razie, po sprowadzeniu tych dziwolągów z sadu, wzięłam psy i poszłam z nimi na spacer, póki jeszcze widno.  Za plecami miałam resztki słońca, a przed sobą takie cóś na niebie:
W rzeczywistości niebo było całkiem jasne jeszcze, a ten łysy - pomarańczowy. No, ale nie mam S. Alpha tylko zwykłego Izi Szera, który tylko odrobinę jest lepszy od takiego "dla mapy". Na lustrzankę cyfrową mnie już nigdy stać nie będzie. Zresztą, robienie zdjęć pewnie za małą chwilę się skończy, bo mi łapki latają jak po orce Ursusem i zdjęcia wychodzą poruszone. A przy dłuższym czasie naświetlania, to w ogóle nie ma o czym mówić.

No i w ramach świątecznego wypoczynku ostrzygłam jeszcze Księżniczkę. Sprawa nie do końca załatwiona, bo trzeba ją jeszcze wykąpać, spróbować usunąć kołtuny z łap i przystrzyc trochę tę watę na łapach. Ale strzyżenie Księżniczki (zresztą każdy zabieg kosmetyczno -higieniczny u niej) jest ciężkim przeżyciem dla nas obu. Brakuje mi cierpliwości, żeby walczyć o każdą łapę przy normalnym czesaniu.  A kołtuni się strasznie. Zbiera w łapy trawki, nasionka traw, itp ozdoby, a wokół każdego takiego ciała obcego robi się zaraz kołtun. Po powrocie z rannego i wieczornego spaceru, łapy trzeba wytrzeć. I powinno się to robić tylko w jedna stronę. No, ale tłumacz to komu. Bo czasem wpuszczam do kuchni, odpinam sznurek, zlecam wytarcie łap i lecę dalej. 
Muszę się sprężyć z tym salonem piękności Księżniczki. Zaplanowałam odrobaczanie kotów, tym razem przy pomocy spot-ona, ponieważ Pan Kot każdą tabletkę "na robaki" zwraca. Wypada to zrobić ze wszystkimi zwierzakami na raz. Więc dla psów mam tabletki i fipreks. Ta zaplanowana przyjemność kosztowała 75 zł na 5 sztuk. Niby wyszło po 15 na głowę statystycznie, ale  w rzeczywistości 2/3 poszło na koty. Ciekawe, że wszystko dla kotów jest dużo droższe niż to samo dla psów? Np. taka kocia Acana jest prawie 2 razy droższa niż psia. haha! Nie myślcie, że kupuję. Nici z Acany.Wcinają łyskasa. Zresztą Pan Kot nie tknie innej karmy. No i z głowy...

Klemurek przedefilował właśnie przez ladę kuchenną, przelazła nad monitorem, podeptała po klawiaturze i wlazła mi na kolana. Siedzi sobie i mruczy jak traktor. Przez te dwa dni, kiedy jej nie było, wydawało się, że  w domu nie ma żadnych zwierzaków -taka cisza panowała. Cieszę się jak głupia, że ją znalazłam. A jak pomyślę, co by było, gdyby nie brakło tych dachówek, to mnie taki jeden wielki ciarek przechodzi po grzbiecie. Najbardziej szalony i najprzymilniejszy ze wszystkich kotów. I już. Poleciała. Za chwilę pewnie będzie na szafie...


piątek, 5 września 2014

nowe cuda i dziwy

A propos imprezy-byłam, przeżyłam.(Mówiłam, że mam zaproszenie na oddanie hali sportowej w mojej byłej szkole? I że się czaję żeby nie iść? No, to ostatecznie dobre wychowanie zwyciężyło nad komfortem psychicznym..)  Choć tak zwaną część artystyczną i potem spicze dupotrujców przestałam na powietrzu, na papierosku i pogaduchach.Ubaw miałyśmy niejaki, bo w całym długim pierwszym rzędzie przeważały czarne długie kiecki. A na parkiecie szalała dziewczynka w tanecznych popisach, świetnych zresztą, i co i raz pojawiały się na widoku czarne majtki.Potem był obiadek, na który dałam się namówić. I zjadłam mięso, czego za moment żałowałam. W sumie tylko mięso z drugiego dania zjadłam. I źle zrobiłam. No i siedziałam jak na szpilkach, bo rozładował mi się telefon. A Dziecko miało jechać na 15-tą uczyć się na rolnika, a gość miał przyjść na 2-gą ratę do tych okuć, a Stary po drabinie z dachówkami łazić się nie nadaje. I ok. 14-tej zabrałam się z kolegą (byłym), co się jechał przebrać przed ciągiem dalszym imprezy, z garniaka. I już mi się wracać nie chciało. Poszłam szukać Klemurka. I tak mi zeszło do 18tej. I nic nie zrobiłam więcej bo się nie nadawałam.
 Z tymi okuciami, to było tak, że szpenie, którzy stawiali kominy nowe, spieszyli się bardzo, robotę skończyli już po ciemku i spieprzyli końcówkę. Okucia odstawały i w zimie odśnieżałam strych.
Nikt z nas nie był w stanie tam wejść i poprawić. A po sąsiedzku mieszka gość, który ma patenta na spawacza wysokościowego i akurat głównie chleje. W międzyczasie kosił łan ostów, co mu wyrosły w ziemniakach. I z lica bila mu niechęć okrutna do tej kośby. No to poszłam, zagaiłam, że rotacyjna by się przydała. -Ano, przydała by się, ale on nie ma pieniędzy, żeby nająć. No to mówię -Dziecko wykosi, a ty mi za to poprawisz okucia. Przystał na to, jak na lato i ochoczo spierniczył z kosą precz.
Potem Dziecko wykosiło, a on grzecznie przyszedł naprawiać.
I pierwszego dnia było latanie za sprzętem: góra-dół, kuchnia-garaż -piwnica, aż ktoś wypuścił Klemura.
Po czym Klemur nie wrócił, co mu się nie zdarzało. Chodziłam, wołałam, szukałam. Nie ma. Ciekawe, że akurat równiutko rok minął, odkąd Dziecko zgarnęło ją z ulicy. Pomyślałam,że ktoś ją przydomowił i dlatego nie wraca. Bo na szosie rozplackana nie leżała i w kojcu Imbira też jej nie było. Smutno w domu było bez Klemurka, chociaż Kot Arkaiusz chodził milusieńki, nie burczał i dawał się głaskać.
Już się PRAWIE pogodziłam z tym, że Panny Koty nie ma.
A dzisiaj przyszedł linoskoczek wysokościowy do drugiego komina (Miał przyjść wczoraj, ale miał "loty")
I w trakcie okazało się, że braknie dachówek (bo szpenie jakąś chałę tam odstawili, zamiast dachówek dali samo okucie, on teraz przesunął i braknie). No to poszłam do sąsiada za płot, co mu stodółka którejś nocy, z hukiem okropnym runęła częściowo, żeby z ocalałej części dachu parę sztuk pozyskać. I jak zaczęłam się tłuc tymi dachówkami, usłyszałam z wnętrza cichutkie, stłumione miauczenie. Zostawiłam dachówki i poleciałam do sąsiada, że tam kot mój w środku, uwiązł gdzieś, dwa dni bez jedzenia i żeby otworzył, bo trzeba ratować. I Klemurek sobie wylazł trochę, bo wcale uwięźnięty nie był. Zabrałam do domu, a ucieszyłam się tym odnalezieniem koty bardziej , niż gdybym 1000pln na trawniku znalazła. Pan Kot natychmiast się wqrwił i zaczął burczeć i warczeć.
 Następny cud, to szansa na naprawienie drogi. Droga, która dojeżdżamy do domu to tzw droga prywatna. Tych właścicieli ma 12 - wszyscy, którzy mają wzdłuż niej pola są właścicielami. A droga jest specyficzna bardzo, bo na jej środku, z 90 może lat temu, została wybudowana studnia. Wtedy wzdłuż tej drogi pola mieli tylko dwaj gospodarze.Potem się te gospodarstwa podzieliły i teraz jest 12 właścicieli pól. A do ostatniego domu za nami wprowadził się wnuk zmarłego dziadka, który chałupniczo, po godzinach, klepie samochody. Więc ruch się zrobił jak na Marszałkowskiej, bo klientów mu nie brakuje. Zawsze to o podatek mniej. W dodatku część tych pól przejął jeden z unijnych rolników, który jeździ traktorami  typu Jasio Jeleń i drogę morduje okrutnie. Raz po jednej stronie tej studni, drugi raz częściowo po moim podwórzu. Ubiegłej niedzieli przeszła burza straszna i resztki kamienia, z tej wspólnej części drogi spłynęły na asfalt, a na drodze pozostały dwa wyschnięte starorzercza, którymi można by przejechać jedynie ruska terenówką. Dziecko wzięło od kumpla pozyczyło coś w rodzaju spychacza, zapinanego na podnośnik traktora i nieco to wyrównało. I w tym momencie krew nagła mnie zalała, bo przypomniałam sobie niedawna parade maszyn drogowych i wywrotki z  kamieniem na drodze dojazdowej do miejscowego "sklepu monopolowego z wyszynkiem calodbowym alkoholi bezakcyzowych" Ruszyłam sołtysa, zmobilizowałam posiłki i nakazałam owego telefonami nękać. Zmolestowałam wójta. I przybył szef gospodarki komunalnej. I lada moment ma być kamień. Oraz powstało zapewnienie przywrócenia drogi w miejscu widocznym na mapach. Musimy tylko własnym sumptem wyciąć tujasa olbrzyma, który sąsiadka zasadziła, zasypać studnię i zmobilizować sąsiadów do usunięcia dachówek, które tam złożyli.
Pierwszym krokiem, na zasadzie kuj żelazo, póki gorące, było wycięcie tui. Tuja była ogromna, obawialiśmy się, że sięga przewodów elektrycznych. Do walki z tują stanął sąsiad od autek z żoną, sąsiedzi obok w liczbie dwóch sztuk i jedna sąsiadka. Obawiałam się, że nastąpi sodoma i gomora, która położy kres, jako tako poprawnym (jak psa z jeżem)m stosunkom z sąsiadami z drugiej strony studni. A tu nic! Główna bohaterka walk o "pas studzienny" nie pojawiła się na horyzoncie. Natomiast następnego dnia rozmawiała ze mną, jakby nigdy nic.((I to był cud kolejny, który poprawił mi samopoczucie) Myślę, że te parady aut i traktorów pod oknami, też już jej się znudziły. Tuja została Dzieckiem moim wycięta, pocięta i , na miejsce przez sąsiadów wskazane,odniesiona. Następnie Dziecko przemyślnym sposobem, używając podnośnika od traktora i 3 chłopa ze szpadlami, usunęło pozostały pień wraz z korzeniami.
 Na następny dzień sąsiadka rozpoczęła akcję usuwania dachówek. Pierwsze kroki do powstania autostrady zrobione.