piątek, 23 lutego 2018

ani widu

ani słychu. Wiosny oczywiście. Wbrew moim kozom, które kupę kłaka z siebie zrzucają, momentami w strąkach stojąc. Ale wierzę, że moim kozom się w móżdżkach nie popierniczyło i nadejdzie niebawem.
Tymczasem zima się trzyma w zasadzie ręcami i nogima - góra dba o uzupełnianie ubytków w okrywie, które powstają , gdy słonku uda się wyglądnąć. Wobec czego Księżniczka podwójnie nieszczęśliwa, bo nie dość, że to świeżo spadłe lepi się do łapek, to w dodatku pokrywa lodowe wertepy, z którymi biedne stare łapki sobie kiepsko radzą.

 Na razie jeszcze psie spacery odbywają się w takiej scenerii. No, prawie takiej, bo takie piękne słoneczko raduje nas tylko sporadycznie. Czasem widujemy sarny, gdzieś tam bliżej horyzontu, raczące się Waldkową oziminą. A czasem, nie wiadomo skąd pojawia się zając w locie. 

Przez większość tego tygodnia miałam bardzo wczesne pobudki. Na ogół budzi mnie tuptanie Księżniczki na wycieraczce u drzwi (u mnie wchodzi się do kuchni wprost z klatki schodowej, zatem oprócz trzech wycieraczek po drodze jest jeszcze czwarta w kuchni.)  Od szczenięctwa tak ma, że gdy potrzebuje wyjść - zajmuje pozycję pod drzwiami. I wszystko ok, gdy ktoś jest w kuchni, gorzej - gdy nie ma nikogo.
Jak pies tupta na wycieraczce to nie ma innej opcji, jak wstać, ubrać się błyskawicznie, potem kurtka, czapka i na końcu wskoczyć w wysokognojne, które czekają po drodze (takie wyskakiwanie na mrozik prosto z łóżka dość niebezpieczne jest, ale, jak dotąd, nie smarknęłam ani nie kichnęłam tej zimy. Co zawdzięczam wyłącznie psom, bo spacery z nimi bez względu na pogodę swoje robią. Oczywiście bywa tak, "że nawet psa by nie wygonił". I moje się wtedy wygonić nie dają: zrzucam je ze schodków, czasami dosłownie, załatwiają szybko co mają do załatwienia i natychmiast, bez proszenia, pomykają z powrotem.)
Jeżeli w pokoju panują jeszcze ciemności, to zerkam w międzyczasie za okno, żeby stwierdzić, czy palą się latarnie. Jeżeli tak, to spokojnie, jest na pewno po piątej i nie trzeba się będzie zastanawiać nad tym czy wracać "w pióra", czy nie. (Piór oczywiście żadnych nie mam w łóżku od dziecięcia, bom na pierze uczulona strasznie. Być może dlatego taką awersję czuję do drobiu)
Dziś pobudkę zarządziła Klementyna, która zgłodniała strasznie i próbowała dostać się do pudełka z chrupkami dla Areczka. Oczywiście pudełko z łoskotem wylądowało na podłodze i tym razem, o dziwo, otworzyło się. No to się biedactwo zaczęło napychać. Długo nie trwało to napychanie się zdobycznym, bo wredna baba wstała, chrupki z podłogi pozbierała i pudełko zamknęła.

 A Klemusia skorzystała z tego, że pańcię wysiudała z łóżka i sama się wtranżoliła na ciepłe jeszcze miejsce.
Psy, ujrzawszy pańcię w pionie, natychmiast zajęły pozycję wyjściową, znaczy -wycieraczka. I nie było wyjścia innego, jak wyjść.
I tym sposobem znów się dzionek rannym rankiem zaczął. Ale przyjemnie ostatecznie, bo na zewnątrz masakry nie było i w dodatku ptaszyny koncerty poranne odwalały, co zawsze napawa optymizmem.

Poza tym  nieróbstwo się uprawia ogólnie. Z tym, że oczywiście nieróbstwo nie jest rozłożone równomiernie.
Pan Starszy wypełnia patriotyczne obowiązki, tj śledzi pilnie tvp.info a w przerwach ogląda "naszych" na olimpiadzie. Oczywiście wypełnianie patriotycznych obowiązków stoi wyżej w hierarchii niż wykonywanie czynności zanikających. Zatem owe spadają automatycznie na mnie. Dziecko pracuje zawzięcie, wyjeżdża rankiem (chyba, że ma pracę biurową, to siedzi plackiem przy kompie i drukarce ), wraca nocką, późną nawet całkiem, więc brać go pod uwagę do zadań bieżących nie należy.  No to robię za tę Rózię (Rózia, wytrzyj kurze! - A gdzie ta kura proszę pani?), kurze  wycieram rzadko, za to codziennie oblatuję powierzchnie płaskie na odkurzaczu. Oprócz tego wrzucam i wynoszę. Zmywam, pomywam, ścieram, karmię, czyszczę itd, etc...
A jak mi z nudów zaczyna się coś robić z głową nie tak, to sobie zajęcie wynajduję. Zajęcia twórcze jakoś mi nie wychodzą, czynię przedbieg, plan i na tym koniec. Wygląda na to, że jestem mistrzynią zajęć zanikających. Do przyjemniejszych z nich należy pieczenie (gotowanie już nie bardzo, ze względu na fanaberie moich panów oraz konieczność dostosowania wytworów garnkowych do późnych powrotów Dziecka) Z tych nudów oraz grzebania w wirtualu, powstało coś, co otrzymało nazwę "wuzetki czarnoleskiej" Najpierw nazwa: wuzetka - wiadomo, jest to czarne ciasto biszkoptowe z bitą śmietaną. Jak się to zrobi w formie bezkantowej i dołoży wiśnie, to powstaje torcik szwarcwaldzki. Ale "szwarc" kojarzy mi się raczej negatywnie, z tym , no, obwiesiem takim , mordą wredną, co to jej lepiej w ciemnym zaułku nie spotkać. Natomiast Czarnolas już korzystniej, bo z tym starym świntuchem Janem, co mu się oprócz fraszek treny zdarzyło popełnić oraz pieśni kościelnych parę. Jednym słowem - poezja. Tam była dla ducha, tu jest dla podniebienia. W wirtualu wystąpiło coś co nazywało się "zemsta teściowej" - brzmi zniechęcająco. A ta zemsta pewnie stąd, że tam wnętrze zostało zawarte w dwóch warstwach kruchego ciasta, w dodatku jedna musiała być upieczona z pianką. Co wymaga trochę więcej ruchów podczas wykonania. No to poszłam nieco na skróty, przynajmniej w kwestii ciasta i upiekłam mój zawsze-wychodzący czarny biszkopt, który jest ciastem wielozadaniowym, bo to i tort nim można obskoczyć i wuzetkę oczywiście.

Wyszło tak. Co prawda nie do końca zgodnie z planem, bo w chwili, gdy galaretka zaczęła zbliżać się do stanu, w którym można ją wylewać - psy zajęły pozycję wyjściową. Z galaretką jak z mlekiem - wystarczy ją w pewnym momencie z oka spuścić i już problem. Więc wykończenie musiało być błyskawiczne, coby psy nie popękały: wylałam tę galaretkę na ciasto. Ale zaczęła wsiąkać, więc dałam sobie spokój doszedłszy do połowy zawartości rondelka. Następnie wyłożyłam śmietanę, a na nią resztę galaretki. Po czym przydusiłam drugą warstwą ciasta i poleciałam z psami.

Jak by ktoś odczuwał potrzebę wchłonięcia czegoś słodkiego własną ręką wykonanego to silwuple:
Wuzetka Czarnoleska
Ciasto:
4 jajka
3/4 szkl cukru
3/4 szkl mąki
kakao - dopełnić szklankę z mąką
4 łyżki wody
2 łyżeczki proszku do pieczenia
Do przełożenia:
1/2 litra śmietanki kremówki
2 łyżki żelatyny*
cukier w/g uznania
wiśnie (z mrożonki, kompotu, odcedzonej konfitury)
2 galaretki wiśniowe
Wykonanie:
1.Zacząć od wiśni. Rozmrozić na szybko, odsączyć , albo jedno i drugie. Zmierzyć wycieknięty płyn (syrop z konfitury nie -zostawić do herbaty) i uzupełnić wodą, tak żeby było łącznie 2,5 szklanki ( w wiśniach zawsze trochę płynu zostanie, więc nie przesadzać). W tym rozpuścić galaretki. Wrzucić  wiśnie i dostawić do wystygnięcia i częściowego stężenia
2.Blaszkę o wymiarach nie większych niż 20X30 wyłożyć papierem do pieczenia.
3.Białka ubić na sztywno, wsypać cukier, dolać wodę (można 2 łyżki wody zastąpić taką sama ilością soku cytrynowego), ubić, dodać żółtka -ubić. Na koniec wsypać przez sitko mąkę, kakao i proszek. Wymieszać ( ja mieszam mikserem na wolnych obrotach) Wylać na blachę. Wstawić do zimnego piekarnika, nastawić 150 z termoobiegiem, lub 170 góra-dół i niech się piecze. Tu nic nie trzeba patykiem dziobać. Ciasto gdy jest upieczone odstaje od brzegów blaszki, jak jest w niej papier -to z papierem. Trwa to ok 35 min. Wyjąć z blaszki z papierem, papier odkleić i zostawić do wystygnięcia.
Po czym : przekroić ciasto na dwie warstwy, wyłożyć blaszkę nowym papierem, folią spożywczą, aluminiową czy tp i włożyć jedną warstwę ciasta.
4.  Gdy galaretka zaczyna już tężeć - rozpuścić żelatynę w minimalnej ilości wody (*zawsze część tej rozpuszczonej żelatyny zostaje na garnku, więc biorę 2 łyżki, choć na tę ilość śmietany 3 łyżeczki wystarczy), lekko przestudzić, ale nie całkiem, bo stanie.**
Ubić śmietanę, posłodzić cukrem pudrem w/g uznania, na koniec wlać żelatynę, lejąc pod mieszaki. chwilę jeszcze pomiksować i dać sobie spokój.
5. Na ciasto w blaszce wyłożyć tężejącą galaretkę, na to  śmietanę i przykryć drugim plackiem, lekko docisnąć. Albo zrobić tak jak ja -połowa galaretki na spód, reszta na śmietanę.
5. Wypada coś zrobić z wierzchem. Ponieważ z tym ciastem było dość zachodu - nie chciało mi się już bawić w robienie polewy, więc posypałam cukrem pudrem wymieszanym pół na pół z kakao. Było dobrze.
** do śmietany można ostatecznie, zamiast żelatyny dać zagęstnik. Ale. Te zagęstniki to w zasadzie czysta chemia. W dodatku powodują, że ubita kremówka ma mydlany smak (sama kremówka już ma smak dziwny, więc ja często mieszam ją  ze zwykłą śmietaną, taką bez "wsadu", albo dodaję trochę soku z cytryny). Jedyny zagęstnik, który nie robi z bitej śmietany piany mydlanej to "Mix do śmietany klasyczny" z Delecty, który w dodatku zawiera tylko glukozę i skrobię ziemniaczaną.

I placuszek poszedł sobie do lodówki. I sobie w niej stał! Problem był wziąć i ukroić. To się wściekłam i kawał zaniosłam sąsiadce.
Po czym Starszy stwierdził, że nie ma jak to ciasto drożdżowe. No to zrobiłam ciasto drożdżowe." -A co z tego ciasta będzie?" - zapytał Starszy. "- Sie okaże "- odrzekłam, zgodnie z prawdą, bo planu nie miałam na razie . "- A bo wiesz, ty takie dobre rogaliki robiłaś."

Rogaliki, psiakrew, a bułę to nie łaska?! Ale zrobiłam mu te rogaliki. Bułę takoż, bo z tej ilości ciasta rogalików wykręcić bym nie zdołała. Buła była w charakterze sztrucli z orzechami we środku, a rogaliki dostały do tych orzechów jeszcze czekoladę.

Ale co mnie po tych cholernych rogalikach plecy rozbolały - to, gdybym przewidziała, ani bym się nie zabierała. Buła i już.

O właśnie - kaloryfery osiągnęły już odpowiednią temperaturę. Czujnik we właściwej pozycji.

A teraz na poważnie -  o zdrowotności będzie: Starszy, nie dość, że wymaga obsługi ogólnej, to jeszcze od czasu do czasu coś namodzi. Z powodu albowiem takiego, że jak go niemiec nie dogonił, to on może być trzyES. Wobec czego ostrzeżenie: jeżeli macie w domu starszych ludzi, którzy koniecznie muszą być trzyES, to przynajmniej wywalcie te cudowne patyki do uszu. Już nie jeden "czyścioch" nadmierny dzięki pomocy tych patyków sobie krzywdy narobił i ostatecznie u laryngologa wylądował. A z laryngologiem - jak z każdym specjalistą - kupa zachodu. Bo albo skierowanie od rodzinnego i wizyta za pół roku przy dobrych wiatrach. Albo prywatnie. I okazuje się, że  najlepiej nam te patyki wyczyściły kieszenie.
W prehistorycznych czasach, które jeszcze pamiętam, żadnych patyków do dłubania w mózgu przez ucho nie było i jakoś nikomu mech nie wyrastał. Na razie ćwiczymy kropelki rozpuszczające , przez trzy dni, dwa razy dziennie. Po tych trzech dniach zobaczymy....A patyki schowam głęboko. Znając lenistwo -szukał nie będzie.


sobota, 10 lutego 2018

zima w natarciu

Ubiegły tydzień stał pod znakiem białego. W piątek, późnym popołudniem, znienacka, siąpiący deszczyk zamienił się w toto białe. Niby zapowiadali magicy od satelitów, ale miałam nadzieję, że jednak im się nie sprawdzi, bo cały czas na plusie było. Niestety, toto białe nic z tego sobie nie robiło z plusowych temperatur i uparcie sypało. Aż nasypało.

Właśnie mi zasypuje ogródek. Te białe smugi, to nie roje meteorytów tylko tzw. śnieżynki w locie

No zasypało. Mokrym, ciężkim śniegiem. Nawet bezlistne gałęzie bzu gną się pod ciężarem, nie mówiąc już o krzakach iglastych, na których się więcej zatrzymuje. Moja śliczna "kulka" została mocno rozczochrana. Po pierwszym ataku śniegu, strząsnęłam z niej. Potem już nie miałam rozpędu. Ale muszę, bo ona się potem nie będzie chciała z powrotem "skulkać"


A niedzielny poranek rozbrzmiewał dźwiękami szur-szuru, szuru-szuru. To taki typowy dźwięk zimowy - gdy tylko odrobinę sypnie, kto żyw łapie za łopatę i odśnieża. Wszystko jedno, czy zmotoryzowany, czy nie - gumno musi być odśnieżone i już. Nawet, jak widać, słychać i czuć, że ten śnieg dłużej niż trzy dni nie poleży - łopaty w ruch i jazda! Sąsiadka Danusia skrzywiona już wypchnęła z obejścia tę przeistoczoną wodę i usypała górę na poboczu drogi. (Sąsiadka Danusia ma akwafobię, mieszka odrobinkę niżej, cały czas w strachu, że ją podtopi i zaleje, wszelkie z góry płynące wody skierowuje gdzie indziej - np. na środek drogi, zasypując spływ do przydrożnego rowu. Dzięki czemu rów się robi środkiem drogi, ale to akurat Danusi lotto, bo ona nie jeździ i wrogiem jej każdy, komu te luksusy w głowie i na gumnie). A ja leniem jezdem, zaczem odmiotłam tylko schody. Ścieżka do kóz wydeptała się sama, a psy i tak dowolnie po gumnie latają, więc im odśnieżać nie będę.
Latają, jak latają. A może kto lata -to lata . Czarna śniegiem się cieszy jak prehistoryczne dziecko (bo współczesnym dzieciom śnieg ogólnie lotto -do szkoły je zawożą, a do siedzenia przy komputerze -żadna różnica, co za oknem). Czarna w każdym razie cieszy się jak dzik -szaleje, tarza się w śniegu, ryje pycholem, naskakuje przednimi łapami i kopie. Natomiast Księżniczka jest cierpiąca - śnieg ją natychmiast atakuje i z każdej łapki robi osobnego bałwana wielokulistego, utrudniającego włóczenie, i tak słabiutkich już, łapecek. W dodatku ta wredna baba ma na klatce schodowej ukrytą szczotkę, nie wpuszcza biednego psa do domu, tylko torturuje go wyskrobując szczotką śnieg z łapek, a co gorsza -także z brody. No i w dodatku zero trawek, nawet jednej pojedynczej, wobec czego poszukiwania odpowiedniego miejsca na uskutecznienie większej potrzeby przedłużają się. Księżniczka lata jak przestawiona na umyśle, wącha, sznupie, kręci się w kółko a pani, zamiast czerpać przyjemność z wychodzenia z psami stara się usilnie, żeby jej nagły szlag nie trafił. No, bo czyż nie jest  różnica w spacerowaniu z psami, które tu podbiegną, tam podskoczą, tu posznupią a drepataniu w miejscu w oczekiwaniu aż pies natrafi na ten odpowiedni cm kwadratowy na który wreszcie będzie mógł strzelić klocka? W dodatku zaraz potem głuchnie absolutnie, obiera własny azymut, albo co gorsza, nie obiera żadnego azymutu, tylko staje i zaczyna przymarzać. Ubranie jej w kombinezon jest jeszcze bardziej traumatyczne -obustronnie - i dla psa i dla pańci. Pańcia mozoli sie, żeby ubrać w miarę sprawnie, co pies skutecznie utrudnia, a potem pies odmawia iścia.
Wobec czego został zastosowany ćwierćśrodek -mianowicie - skrócone mocno kłaki na łapach. Chwilę to trwało, bo pies stać nie chce a na siedząco nie bardzo się daje -zwłaszcza tylne.  W dodatku zachowuje się tak, jakby to łapy były obcinane, a nie kłaki na łapach. Ostrzyżona została też broda, bo rycie w śniegu skutkuje kołtunami w brodzie, a ich rozczesywanie grozi odgryzieniem ręki (właśnie mnie któregoś razu użarła, bez ostrzeżenia żadnego, co piszę na karb zniemczenia, bo przyzwoity pies ostrzega najpierw, a dopiero potem żre)
Czarna z zainteresowaniem obserwuje okolicę. Ona dostrzega każdy ruch, każda drobną zmianę, nawet dość daleko. Najbardziej mnie bawi jej zaskoczenie, gdy wychodzimy w pola tuz po kornflejksowych żniwach i nagle się robi tak dalekowidocznie.

I nieszczęśliwa Księżniczka w kombinezonie. Właśnie stoi i przymarza, uprzednio przyjąwszy azymut całkowicie przeciwny do ustalonego przez pańcię. Co oznacza, że reszta będzie musiała się dostosować do Księżniczki, o ile ta zdecyduje się nie przymarznąć i wreszcie ruszy w wybranym kierunku.

Zima niby trzyma, ale mówię Wam, że to są ostatnie podrygi. Co prawda Jasnowidz przepowiedział, że wiosna nadejdzie końcem marca (i mieliśmy być tym terminem zaskoczeni, jak sugerował pewien portal internetowy), ale ja wiem i bez Jasnowidza, że  idzie idzie. Bo moje kozy zaczynają wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy. Zwłaszcza Wanda. Co zresztą ma też jakiś plus: pokazuje bowiem, że nie do końca jest czarcim pomiotem. Co prawda z wierzchu czarna, ale podszerstek ma jasny, prawie biały. I, no właśnie...
Nie wierzycie, to popatrzcie:

Oto Wanda. Jest już "tej wiosny" szczotkowana po raz drug. To co widać na zdjęciu to urobek po trzech pociągnięciach szczotki od obroży do tego miejsca. I jest to tak jakby "drugi pokos", tzn, że tu już było raz czesane i zebrane. 
Jak widać Wandzi nie bardzo odpowiadają te zabiegi kosmetyczne i usiłuje popełnić samobójstwo z powodu naruszenia jej nietykalności osobistej tzn. udusić się, albo urwać sobie głowę. Albowiem została upięta, co jest niemożliwe do przyjęcia dla normalnej kozy, a zwłaszcza Wandala. No bo baba zrobiła się niemrawa taka jakaś, zaniechała fitnesów i aerobików ze szczotą po boksie i upina kozę. A koza musi uzewnętrznić swoje zdanie w temacie i daje do tyłu na całą długość linki z karabinkiem.
Mać owego diablęcia jest stateczną kozą, żadnych czarcich odchyleń nie miewa, do doja staje bez sznurka -wystarczy podejść z kubełkiem, a ona się już ustawia. Nie mniej jednak na widok grzebienia też szajby dostaje i pomyka w kółko po boksie. I czeszemy co dopadniemy. Co w jej przypadku nie ma aż tak dużego znaczenia, bo Andżelina jest bezpodszerstkowa i ku wiośnie w strąkach nie chadza - jedynie na karku, gdzie ma bezowa łatkę, coś jej się skudla. No tak, ale z tego cosia wyszła po wyczesaniu zbita kula wielkości dobrej garści.

Po drodze był Tłusty Czwartek i wypadało zjeść coś niezdrowego. 

Ale, żeby to niezdrowe nie zaszkodziło na nerwy i żołądek, to wolałam sama zrobić. I odbyła się taka współpraca ponadgraniczna. Ja smażyłam tu, Puma w Ardenach. Ona była bardziej zawzięta, bo zrobiła, oprócz tych ptysiowych oponek , jeszcze cudne pączki

Pączusie kolorowe i bynajmniej nie sztucznie. Nie wiem czym ten czerwony zrobiła, ale zielony herbatą.
U mnie był tylko cukier puder bo mojemu lukrowi listonosz zaszkodził. Potem Starszy wyskrobywał z rondelka i kulki sobie robił, twierdząc, że pyszne.