wtorek, 28 lipca 2015

zdrowe jedzonko

Staram się jeść zdrowe jedzonko. Zdecydowanie i absolutnie nie jadam żadnych fastfudów ani niczego, co można kupić prawie gotowe do jedzenia. Prawdę mówiąc, głównie dlatego, że jest - po pierwsze drogie, a po drugie -do dupy.(Raz, w odruchu jakimś, w zabieganiu strasznym, nabyliśmy z Dzieckiem pizzę w Biedronce/ ja sugerowałam, że jak już to w pizzerii. Skończyła na kompoście, choć Dziecko jest bardziej otwarte na takie sztuczne jedzenie.) Pożeram głównie jarzyny z własnej grządki, owoce z własnego(i cudzych, bo maniakiem jestem i skubię po drodze z psami, co mi się napatoczy na oczy) sadu, kozi twarożek, kawusię z kozim mleczkiem i chlebek selfmade. Chlebek składa się z mąki razowej pszennej i żytniej + ew. garstka płatków owsianych+kozia serwatka. + sól, 2 łyżeczki cukru/miodu/syropu klonowego/melasy (jak mam, przeważnie jednak cukier), drożdże. Mąka jest niestety sklepowa, co już powoduje nieco świństwa w tym chlebie, bo mąkę też potrafią "uszlachetnić" (Zresztą, samo ziarno, przechowywane przez dużych rolników w binach, jest już uszlachetnione, bo inaczej wołek by im zeżarł ).Mimo wszystko, ten mój chlebek jest o niebo lepszy od sklepowego. Jak sobie czasem zapomnę nastawić, to cierpię później, odgryzając się od skórki w sklepowym chlebie.
Oczywiście, ten kozi twarożek najlepiej smakuje na kromce jak na wierzchu znajduje się pomidorek. Co jest oczywiście karygodne. Ale niech tam. Przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Ciekawe, że wszystko co dobre jest albo niezdrowe, albo idzie w biodra.
Z tych idących w biodra rzeczy na razie jakoś zrezygnowałam. Pewnie dlatego, że są różne owoce, które pożeram zanim jeszcze zdążą dojrzeć (nawiasem mówiąc - nie lubię dojrzałych śliwek np), nie ciągnie mnie specjalnie do słodyczy. Chyba mi nie służą te sklepowe słodkości. Bo domowego ptysia owszem, pochłonęłam w ilości szt 2 i na tym był koniec. Jeszcze 3 stoją od niedzieli w lodówce.
Nie mam mikrofalówki. Nie kupiłam też dzieciom, jak były oba na studiach w KRK, chociaż mikrofala to podobno wybawienie dla studenta (+ słoiki od mamy). Również proponuję młoteczek do self pierdyknięcia się w czółko młodym mamusiom, które podgrzewają niemowlętom jedzonko w mikrofali. Że szybko, łatwo i przyjemnie? A kto mówi, do cholery, że  w życiu wszystko ma  być szybko, łatwo i przyjemnie? Ja podgrzewałam flachy w garnuszku z wodą na kuchence, albo w podgrzewaczu do butelek i jakoś przeżyłam.
Oraz karmiącym dzieciny malutkie słoiczkami z gerbera i danonkami. Zwłaszcza, jak mieszkają na wsi. A schylić się pod jabłonkę po robaczywe jabłko, po czym je zetrzeć na tarce, miodkiem posłodzić - pyszota.
A twaróg kupny nawet, zblendowany z czymśtam spod drzewa i tak jest mniej chemiczny niż gotowe danonki z wsadem monsanto.
Ale wyczytałam wczoraj na pewnym blogu, że należy zielone i surowe żreć. W postaci zielonych szejków np +chlorelle i spiruliny. I się załamałam, że przy tym moim odżywianiu, braku biegania itd, zejdę z tego padołu szybko i w bólach. A biegać nie da rady absolutnie. Najwyżej spacer  z psami bądź taczkami.... Czyli - kicha...
Wczoraj był dzień grządkowy, bo po ostatnich deszczach chwast ruszył bujnie. Usunęłam też pozostałości po bobie i samosiewnym koprze. I posiałam jeszcze rządek buraczków i rządek szparagówki. Może dadzą radę, choć troszeczkę późno się wybrałam. Uzbierałam odrobinkę maleńkich ogórasków, bo Dziecko życzyło sobie, niestety, marynowane, a do marynaty maja być malutkie. dziecko urwało wiadro śliwek - akurat są takie jak należy na dżem - zaczynające dojrzewać. Dojrzałe śliwki na powidło, a i to jedynie węgierki, bo inne zbyt wodniste i tego smaku nie mają.Robię dżem na 2 garnki - dla nas normalny, a dla córuni na fruktozie.Za domem stwierdziłam nawał mirabelek. Coś by z nich zrobić trzeba, w obliczu niedoboru owoców w tym roku. Z tym, że z miarabelkami problem ten, że jak tylko dojrzeją, to spadają. Na drzewie są jedynie te niedojrzałe. Plus natomiast taki, że nie natrafiłam dotąd na robaczywą mirabelkę. Ale skoro bywają wiśnie robaczywe, co kiedyś się nie zdarzało, to pewnie i mirabelki niebawem zaczną robaczywieć.
Ogórki zrobiłam w takie mniejsze nieco słoiczki (jak te z konfitur bon maman), zakonotowawszy w umyśle, że zwykle zawartość takiego półlitrowego słoiczka, w jakie dotąd robiłam, nie bywała skonsumowana na raz. Zwykle reszta wędrowała do lodówki, a potem już zjadana nie była, bo w/g moich panów jak przetwór postoi otwarty 3 dni w lodówce to staje się toksyczny.

Pogoniłam nieco dynie. Wcześniej stały jak durne i się zastanawiały oraz mnie wqrwiały. A potem w mgnieniu oka ruszyły, jak szalone i panoszą się wszędzie - w cebulę, w kapustę, w pomidory. I jeszcze się za te pomidory owijają wąsami. No, ładnie, ale z pomidorów mi won. I strzygę im czubki. Już się trochę dyniek zawiązało, a kwitną nadal jak szalone. Poczekam, co jeszcze z tego kwitnięcia wyniknie a potem będzie radykalne cięcie.Natrafiłam wczoraj podczas przeglądu na jedną, dojrzałą prawie, hokaido. Niezbyt wielka była, ale już by większa nie urosła, bo to z tych suszowych. Przytargałam do domu, obrałam, wyskrobałam nasionka z przeznaczeniem dla koziów. Po czym pokroiłam na "plastry", skropiłam oliwą i wsadziłam do piekarnika. Gotowe były bardzo szybko. Nie będąc świnią, zaproponowałam Starszemu, żeby się poczęstował. Skrzywił się dla zasady na wstępie, a skończyło się na tym, że sama zjadłam 2 kawałeczki i 2 kawałeczki wyrwałam Starszemu z pazurów dla Dziecka. Resztę Starszy opchnął mlaskajęcy wprost z blachy, stojąc nad nią z widelcem w garści. Tylko, żeby im się nie odmieniło i nie zawołali BEE, jak zrobię następną. (Tak jak psom się odmieniło - poprzednią serwatkę wyżłopały tak, ze od miski odpędzać musiałam. A dzisiaj nalałam, mała przyszła, powąchała i zrobiła w tył zwrot)

Dziecko sprzedało złom i zaproponowało, że kupi mi blender. Nie są mi potrzebne te różne cudawianki oferowane dodatkowo. Wystarczy mi sama pała z nożami. I z 700Watami. Głównie dlatego, że nakładki miksujące do mikserów są badziewne. W zelmerowskim wymieniłam już 2, a w tym francuskim nakładka się dziwnie zablokowała i rozwaliła sprzęgło. Mikser jest na gwarancji, ale kupowany był przez internet, więc korowody z reklamacją przerastają mnie psychicznie. Poza tym 350 Watowy mikser nie zrobi tego, co 700Watowa pała. W najbliższym neo maja takie zelmerowskie po stówce. Jak na moje potrzeby i możliwości starczy. I pewnie dzisiaj polecę, żeby się Dziecko nie rozmyśliło, albo promocja nie skończyła. Bo pomidory już się szykują na przeciery, a bez zmiksowania przeciera nie będzie, jeno rozwarstwiona bryjka

Owies jeszcze nie dostały do żęcia, a pogoda robi się taka bardziej chujowa.( Zresztą cały czas jest taka, bo albo skwara cudowna i susza saharyjska, wtedy gdy podlewać powinno, albo deszcz za deszczem, gdy żniwa na tapecie. Ale rolnikowi zawsze wiatr w oczy. A jak nie wiatr to skurczybyki nornice, karczowniki i inne chomiki. Oraz zając sadowy, szaraczek nasz osobisty, który opiernicza na grządeczkach co mu w zębulce wpadnie. WRRR! Oraz sarenki, co mi się gżą po owsie, który i bez tego się kładzie. WRRR!)
Za oknem właśnie jęczy i wyje niczym Dniepr szeroki. Słońce świeci, ale ziąbek drze po gnatach.
A ja pędzę z psiurami na zasadniczy spacer poranny (wstępne sikanko było zaraz świtem) Mała pinda starzeje mi się w oczach. Chodzi na takich sztywnych tylnych łapkach. Męczy się po kilku metrach. Podziwiam (i serce mi rośnie jak balon zaporowy), z jakim sercem moje, chamskie podobno, Dziecko do niej się odnosi. Jak mnie opierdziela, że ja niby nie rozumiem, że jak przebiegłą ochoczo do mnie 30m, to "ty byś nie była zmęczona, jakbyś 100m przebiegła" (pewnie dla małych łapeczek 30 jak 100) I bierze dziadę na ręce, i taszczy ją do domu, bo deszcz zaczął padać, a malota nie ma siły iść. Uwielbiam to moje wielkie i chamskie Dziecko z wielkim sercem.

Jak zwykle: miało być o żarciu, skończyło się na sercu. Już się wapnu plecie, co ślina na język przyniesie...

Miłego, słonecznego i żeby było czym oddychać!

(Aparat z Cannes pojechał do Jachranki. Stamtąd pewnie w Ardeny, a ja mam tylko solidnego solida, który się nie nadaje do robienia zdjęć, a do topienia w wiadrze jedynie. Więc póki co, obrazków nie budiet, chyba, że coś z archiwum wygrzebię.
Dałam Najważniejszej 12 słoików z zakrętkami oraz koper do ogórków. W zamian dostałam pół litra wiśniówki putinówki. Ktoś-coś, coś-komuś?! )

sobota, 25 lipca 2015

W sprawie pani Pe

No to pojechałam. Brat odmówił udziału, więc ktoś musiał reprezentować.Nasłuchałam się pierdół przez 2h, nawqrwiałam.
Po czym zostałam zaatakowana przez całą trójkę dziecek pani Pe. Z ataku tego wynikało, że oni chcą ugody, a mój papug mnie strzyże (i goli). No, zobaczymy.

Brat mnie martwi, bo kiepski bardzo. Ledwo zipie. Nie miał siły się ruszyć nawet.(Rankiem bladym był ładować drewno. Ciekawe, jak dał radę latać po dźwigu w takim stanie) A ja nie miałam weny, żeby mu coś ugotować. Znowu będę się prać po pysku przez 10lecia za to.
Astmatyczne dmuchawki nie działają. Ta wilgoć wisząca w powietrzu zatyka dech, nawet zdrowym ludziom.
Ja sama, po powrocie do domu, przy jakimś lekkim wysiłku, szukałam oddechu. Puma dzwoniła z Ardenów, żeby może wezwał pogotowie, to go jakoś poratują trochę, choć na chwilę.

Następnie wróciłam, ugotowałam chłopom moim kartofle z chemicznym kalafiorem. Po czym padłam na ryj i zbudziłam się o pół do 22. Koty głodne, psy głodne, kozy sobie ogony pozjadały. Jeszcze tak nie miałam. W dodatku psy na pęknięciu, bo nie wyprowadzone.
Jakoś ogarłam - psy dostały kocią puszkę, bo akurat mi się suche dla psów skończyło a nie ugotowałam im.

Kozy wymiona jak balony, bo dojone rano o 6.   Nosz qrwa. Dobrze, że miałam w obórce jakąś cukinię, jabłka i buraczki, to im skroiłam. Cukinia pancerna była, więc chwilę zeszło z krojeniem. A Andżelina się domagała, żeby już, tłukąc łepetyną w  karmidło. A potem sobie pogryzała pomalutku (Wanda, oczywiście, pochłonęła swoja porcje błyskawicznie)
Co gorsza, owies mi wyszedł i wszystko wskazuje na to, że do żniw moje kozy będą na płatkach górskich i pęczaku. Dostają teraz tylko rano, więc może z torbami nie pójdę. Do żęcia owsa jakiś tydzień chyba, jak dobrze pójdzie i pogoda dopisze. (Na razie jest masakra: nie dość, że upały niemiłosierne, to w międzyczasie leje. Po czym natychmiast paruje i wisi ta wata w powietrzu. Pszenice będą w tym roku grzybicze, bo wcześniejsze opryski już nie działają, a nikt przecież teraz w łan, dojrzałej już pszenicy, nie wjedzie, żeby przeciwdziałać. Dobrze, że owies mniej podatny na zagrzybienie.)

Psy poszły sikać do koziej zagrody. Jak nic więcej nie zrobiły to ich problem. W pola po ciemku z nimi nie pójdę, bo nocna zwierzyna łazi. A na trotuarowe spacery sił nie miałam.
Jeszcze gary obiadowe na mnie w zlewie czekały, bo jakoś same nie zechciały się sobą zając i odmaszerować na miejsce.

Obsługując kozy i wysikując psy skonstatowałam, że jakoś przyjemnie się zrobiło na zewnątrz. Wobec czego koty dostały delegacje do piwnicy, co się koteczkowi Areczkowi nie spodobało, bo właśnie zaczął się układać u Starszego na parapecie. Chata wolna od kotów została dokładnie rozszczelniona. Pootwierałam wszytko na raz i wszystko co się otworzyć dało. Dzięki temu mam teraz świeże powietrze oraz mnóstwo latających stworzeń większych, mniejszych i całkiem maciupeńkich. Na razie mnie nie jedzą, więc niech im tam.

Jak zwykle, kiedy tylko się na trochę oddalę z chałupy - coś się musi wydarzyć. Tym razem autystyczna koteczka - Tosieczka wybrała wolność. Starszy nie wie, jak i kiedy, chociaż ona mogła wyjść jedynie oknem u niego, bo wychodzi na balkon, więc jest nisko z niego. Tosieczka ma lęk wysokości i z tych wysokich okien nie skacze. W każdym razie ślad po niej zaginął. Pomiędzy doglądaniem ziemniaków poszłam wołać do gródka, potem do stodoły. Nakiciałam się, nakiciałam, bez efektu. Stwierdziłam, że jak chłopiny nakarmię, to pójdę robić razwiedke po sąsiadach. A tu Toska pędzi ze stodoły, cała radosna, że wreszcie ktoś się nią zainteresował. Musiała gdzieś tam siedzieć zakitrana w kątku i mopje kicianie z opóźnieniem do niej dotarło.

Tak więc - wszyscy w domu. A ja gaszę już, bo jednak mi te łaskotki ćmie przeszkadzają nieco.


środa, 22 lipca 2015

w biedzie

poznajemy przyjaciół. Ostatnio moja Koleżanka Pisarka uratowała mi życie, a przynajmniej podarowała kilka dodatkowych dni, które znajdę tam, na końcu. Jedną wielką gulę z żołądka zrzuciłam dzięki niej. A może parę gul.
Również tę, dotycząca Dziecka. Dziecko w niedzielę oświadczyło bowiem, że ma raka i domagało się rezonansu. Tak się głupio składa, że "dzięki" zbiegom okoliczności, lub działaniu przez zaniechanie, Dziecko nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego. Czyli, jakby doktór jakiś, to na koszt własny. W zasadzie, w naszej cudnej rzeczywistości, doktór-specjalista i tak jest na koszt własny, bo na koszt własny-enefzetowy prędzej śmierci się doczekać można, niż terminu u specjalisty. Uprzednio otrzymawszy skierowanie, jeżeli rodzinny okaże łaskę. Poszukiwania  w internecie laryngologa miejscowego, świadczącego usługi prywatnie skończyły się tym, że znalazłam tylko na jakimś forum jakiś numer telefonu. Na który zadzwoniłam z myślą, że "co tam, w mordę nie dadzą, a przez telefon i tak mnie nie widać" I okazało się, że telefon był do samego pana doktóra, który był miły umówić się na już zaraz, tego samego dnia, na 20.15. (Fajna godzina, widać pan doktór zbiera na wczasy na Rivierze) Do gabinetu Dziecko mnie z sobą nie wpuściło. No to stałam pode drzwiami i podsłuchiwałam, wiedząc, że się od Dziecka niewiele dowiem. Drzwi piękne  były - tekturowe , ścianka działowa tudzież, więc słyszalność dobra. (Z pozostałych gabinetów takoż. Jakoś kiepsko doktory dbają o zachowanie tajemnicy lekarskiej. Sąsiedni gabinet zajmuje ginekolog - nie bardzo miałabym ochotę na to, by pozostałe pacjentki znały przebieg mojej u niego wizyty.Jakby co, oczywiście)
Dziecko chwilę dobrą w tym gabinecie posiedziało. Wylazłszy sprawozdało w skrócie wielkim, że prawdopodobnie jest to refluks połączony z alergią. I z tego refluksa te wyrzuty na języku. Dostał jakieś piguły i zobaczymy. Pan doktór skasował po wielkomiejsku (W naszej najbliższej mieścinie ceny prywatnych wizyt u doktorów, wyjąwszy stomatologów niektórych, są prawie takie same  jak w KRK!)

Dziwię się wciąż, jak mi to Dziecko takie duże, piękne i inteligentne wyrosło (chociaż swojej inteligencji nie zdołało potwierdzić żadnymi dyplomami z tytułami ani ważnymi świadectwami ukończenia, z wyjątkiem cudnie zdanej matury). Skoro od zarania były z nim problemy. Brzuszne od początku. Tak weszły w codzienność, że Kasia informowała sąsiadkę, że "Puksia bolał busio i mama masiawała" Oraz siedziała w kątku na stołeczku i "masiawała" misia, rozumiejąc zapewne, że "masiawanie busia" to niezbędny objaw matczynej troski o dziecko. Potem nie było roku, by choć raz nie było szyte na pogotowiu lub sklejane. Zużyto na niego chyba kilka ładnych metrów nici chirurgicznych, przy czym kilkakrotnie szycia zaniechano.
Testy alergiczne wykazały uczulenie na wszystko prawie (choć, w/g Dziecka, uczulenie na czekoladę to był mój wymysł). Orzeczono ADHD, po wielu badaniach oraz dysgrafię i dysorto.Do dziś jest w stanie napisać tylko krótki tekst drukiem, żeby był czytelny, reszta jest "wężykiem" i nie przeczyta nawet sam, co wywoływało dziwne zdziwienie u niektórych nauczycieli. Inni byli bardziej normalni i pozwalali prace domowe przynosić napisane na komputerze, a nie - koniecznie "własną ręką". Wszystkie egzaminy, z maturą włącznie zdawał na komputerze. W liceum było zamieszania nieco, bo był jedyny na 4 klasy, a to osobna komisja itd. Ale się uparłam. Pięknie przestało być na studiach, gdzie komputer na egzaminie nie był brany pod uwagę w ogóle. Pewien kretyn od fizyki żądał też sprawozdań z laboratorium koniecznie napisanych odręcznie - kilka kartek(!)A4. Bo, że niby zabezpieczało to przed ściąganiem z internetu (!). A pewna pani, do zaliczenia wymagała notatek z wykładów ( co się nie naprzepisywałam tych wykładów - dobrze, że przynajmniej próbek grafologicznych nie pobierała). Były też tabelki do rysunków tech., które musiały być odręcznie wypisane  i teczki różnorodne odręcznie opisane. Jak widać matołów na uczelniach, zwanych akademiami, trzymają i dobrze się oni tam mają. Niektórzy potem idą w politykę i mają się jeszcze lepiej, na pierwsze wakacje wynajmując, do spółki, willę w Toskanii.
Były mózgowe wstrząśnienia z pizzą zamawianą do szpitala, jak już w końcu przestał rzygać, helikobaktery, trzecie migdałki, chińskie medycyny i jumeiho. Zdejmowanie z wybitej szyby w drzwiach oraz rozłączanie nogi z belką, z której wystawał gwóźdź 5calowy. Oraz nic-nie-żarcie do bardzo późnego wieku, a potem to-nie-tamto-nie. Tak, że na brak urozmaicenia narzekać nie możemy oboje. Co trwa w dalszym ciągu. Ostatnio łeb był szyty jakiś rok temu, kiedy, zapatrzony w śrubeczki niesione w ręku, przydzwonił w otwartą klapę bagażnika od żaby tak, że go posadziło na glebie.
No i teraz ten ozór. Ale, mam nadzieję, że wyjdziemy z tego, choć będzie trudno. Bo tabletki przepisane brał będzie na pewno systematycznie, ale już cokolwiek innego będzie, jak zwykle - "bo ty zawsze coś wymyślasz"
Przy tym ciągłym zaabsorbowaniu drugim dzieckiem - pierwsze wychowywało się tak jakby bezszelestnie. Dobrze, że bardziej podatne było na sugestie i, bez większych problemów, zechciało się uczyć francuskiego, obok angielskiego. Tę francuską ścieżkę przetarła tak najbardziej ciocia Margo (jak ją zwą francuskie bratanice). I dobrze, że Kasia chciała wykorzystać. Co prawda, pierwsze wakacje w Paryżu przesiedziała u cioci w mieszkaniu, pod jej nieobecność nie wychylając nosa na ulicę. Czym mnie do ciężkiej cholery doprowadzała, bo nie po to wydawałam kasę na jej wyjazd, żeby ciocia miała z kim gadać po polsku. Ale było nie-bo-nie, bo boję się, więc kazałam przynajmniej francuska TV oglądać. Potem były jeszcze różne kursa, następne wyjazdy (już częściowozarobkowe u Francuzów) i semestr w Paryżu. I potem, zarówno pierwsza, jak i obecna praca po francusku (choć pracuje w amerykańskiej korpo) Oprócz tego trafiały jej się różne nietypowe fuchy - na przykład tłumacza na polowaniach. A ostatnio pojechała za tłumacza na 3 dni do Cannes i Monte Carlo. Zastanawiała się mocno, jak jej zaproponowano: a bo dalekooo, a bo zmęczona będzie podróżą, a bo nie wiadomo, czy jej tak nagle urlop dadzą i tym podobne ćmoje. Nie było mowy o wynagrodzeniu - tyle,że jechać miała bezkosztowo. Kazałam jechać, bo drugi raz taka okazja może się nie trafić, a co zobaczy - to je. Wróciła we wtorek rano zachwycona i nawet nie bardzo zmęczona podróżą, bo przespała w aucie. Na miejscu okazała się niezbędna, ponieważ angielski, jako domyślny język komunikacji odpadł, i panowie byli zachwyceni jej pomocą. Prawdopodobnie ciąg dalszy nastąpi. Na główny urlop jedzie do Pumy w Ardeny. Co prawda z Pumą będą gaworzyć po polsku, ale z jej Pietrkiem od łupkowych dachów - już nie.
Dziecko zazdraszcza nieco: "Kaśka to ma fajnie. Ona się tam lansuje po montekarolach, a ja tu na kombajnie." Ale - kużden ma, jak sobie usłał.
Ostatnio się wzięłam w sobie i powiedziałam, że on też miał wszelkie szanse. Było korzystać. Teraz to ja już mogę najwyżej kromkę przygotować na śniadanie.

W sumie, to nie wiem, po co ja Wam tu tak snuję. Ale, ponieważ ten blog, z założenia miał być dla mnie, na to co mi łazi po łbie, czyli co mi się nocą duma (a ostatnio nocą nie dumam, tylko oglądam płaroty, albo czytam książki - dumam natomiast rano, jak zbieram kości do kupy, zanim ruszę do boju z rzeczywistością fizyczną i psychiczną), że jak zostanie na pismo przelane, to trochę ze łba zejdzie, więc piszę.

Niestety, dzisiaj czacha mi dymi od samego rana. Dlatego pewnie i ten wpis jakiś taki.
Właśnie przed chwilą pani zadzwoniła z PGE, że za plombę zapłaciłam nie na to konto co trzeba i co ona ma z tym zrobić, bo przelew kosztuje (nosz kurde - ja mam przelewy internetowe darmo, a wcześniej po 50gr) . Właściwie, to barana odstawiłam - w błędnym przekonaniu pozostając, że PGE to PGE i po co im różne konta na plomby i na prądy. Dobrze jeszcze, że nie każą na różne konta płacić za energię i przesył. A plomba została zerwana głupio, jak się ze skrzynki bezpiecznikowej zaczęły wyrajać osy. Było myśleć i zgłaszać najpierw. Tylko, że te osy zdążyłyby nas zeżreć, zanim by przyjechali skrzynkę otworzyć. W każdym razie za plombę wiszę PGE niechcący 3 dychy, bo kazałam pani zaliczyć je a konto następnej raty. I muszę szukać konta na wpłatę tych 3 dych, bo fakturę wywaliłam.

Mimo wszystko lżej mi trochę na duszy, za co Ci, Koleżanko Pisarko dzięki wielkie.

niedziela, 19 lipca 2015

Po rzepaku..

No i po! Jedno z głowy. Dziecko patrzyło ukradkiem to na rzepak, to w niebo. Prognozy pogody nawet nie czytało. Rzepak zaczynał się sypać. Gdyby tak faktycznie grad, jak agrometeo insynuowało, albo nawet deszcz bardziej energiczny - byłoby pozamiatane. ( A raczej - posiane) Ten rzepak tegoroczny wołał o pomstę do nieba wielkim głosem i Dziecko do rozpaczy doprowadzał. Najpierw, jesienią, wschodził bardzo nierówno. Potem zaczął przepadać. Około 15arów zeżarły robale, zanim się ktokolwiek zdążył zorientować, że sa i trzeba prysnąć.Zimą, brak okrywy śnieżnej przy sporadycznych mrozach większych, zrobił swoje. A nornice, które rozmnożyły się mocno, też się przyczyniły do tego, że na wiosnę, w niektórych miejscach rzepak sporadycznie występował. Dziecko się wściekło i jakieś 1,5 ha zaorało. Na hektarze został posiany owies, a reszta - kukurydza. Na razie  - czysty zysk, biorąc pod uwagę rope spalona na zabiegi agrotechniczne, herbicydy, nawóz oraz sam materiał siewny. Dziecko siało kwalifikatem, a ten kosztuje niestety i to dość mocno. Na te 2,5 ha, jakieś 10kg ziarna kosztowało ok 900zł.
W dodatku herbicydy nie zadziałały tak jak trzeba, na wiosnę była poprawka, która też nie dokońca poskutkowała. Rumian i bratek miały się bardzo dobrze, chociaż dostały wyspecjalizowanego przeciwnika.
Szlag mnie trafiał, jak na to patrzyłam (a grządki i truskawki mam tuż-tuż, więc nie było wyjścia), bo wyglądał jak obraz nędzy i rozpaczy.
W piątek jakoś Dziecko zdecydowało, że czas się z tym rozstać. zadzwoniło do pana Jana. eurorolnika czyby-jakby-gdyby. Ale pan Jan powiedział, że będzie tu kosił dopiero po niedzieli.No to Dziecię poleciało do Mańka. Maniek ma bizona z demobilu i jakieś takie małe cóś. Maniek kosił swoje i w połowie padło mu wspomagania. Zrobił. Pojechał kosić dalej i urwał półoś. Taka półoś w bizonie ma z półtora metra długości, więc było co urywać. Zdawało się, że Maniek odpuści, bo Gruby zaczął stawiać malucha. Stanęło jednak na tym, że w niedzielę koło południa.
Byłam przekonana, że granda będzie bo Starszy dzień zaczął od kazania na temat przykazań. Po czym oddalił się na sumę.
A myśmy w tym czasie oplandeczyli przyczepę wyściółkowo (coby ziarnka nie pogubić po drodze, bo szczelna jest mało która przyczepa), czego oczy nie widzą - serce nie boli> Zawsze trochę zrzędzenia odpadnie.
I tu nas Starszy zaskoczył, bo nie mamrał, tylko wróciwszy po sumie nieco późno, bo przez ciotę wracał, poleciał autem ochoczo do sadu. Mnie łaskawie zabrawszy.
Zdjęcie takie się zrobiło. Niemrawe trochę, bo mój aparat pojechał do Cannes, więc mogłam tylko telefonem focić. A telefon to ja mam taki, który można w wiaderku z wodą utopić, albo za kurą rzucić, ale foty robi nie bardzo. Potem w dodatku oddać ich nie chce. Jedyna możliwość, to było mejlem z telefonu wysłać.(O dziwo to potrafi, ale trwa ruski rok, zanim mejla wyśle i w dodatku operatorowym internetem, bo z domową siecią się nie połączy)

To takie długie, co się w kabinie nie bardzo mieści, to me Dziecię.(Telefon -idiota, po drodze natrafił na orzech i na niego sobie ostrość ustawił. Jak by ten orzech był tu właśnie królem puszczy)


A to wstawiam, jako ciekawostkę zoologiczną. Zdjęcie było robione równo o czternastej. To-to po lewej to są dynie. Króluje dynia ambar, półkrzaczasta, z olbrzymimi liśćmi. A w głębi hokkaido. Może uda się to wypatrzeć - liście hokkaido zwisają smętnie w dół, tworząc małe amebki. W podobnym stanie była botwina, buraczki ćwikłowe pokładały się kompletnie wycieńczone. Nawet kapusta położyła liście po sobie i po glebie.

A tu mamy po kolei : ogórki (nędzne bardzo, w sensie, że późno i mało), rządek cebuli (podobno miała być "wspaniała", ale na razie tego po niej nie widać), rządek nagietków (które już rwać trzeba i przetwarzać), a dalej pomidory. One nie są takie marne, tylko tak mocno podkasane. Od dawna obcinam maksymalnie dużo liści z pomidorowego krzaka, od dołu w zasadzie wszystkie, żeby mi się po glebie nie szlajały.Pomidory już właściwie od początku miesiąca jemy.  Jak zwykle - częściowo nie wiem, co mam. A jedne mam na prawdę pyszne, takie jak lubię - słodko-kwaskowate. Na pierwszym planie są "gruszkowe", ale to pomyłka, bo jeżeli chodzi o smak, to szału nie ma, a rosną tak wysoko, że chyba by należało puścić je na fasolowe tyki. Oprócz tego są limy, bawole serca, maliniaki, san pierre, san marzano, 3 jantary i kilka koralików dla Dziecka. Między cebulą a nagietkiem jest jeszcze kapusta włoska, ale na razie taka malutka, że się w oczy nie rzuca.
Na tych zdjęciach jest mały fragmencik mojego warzywnika, taki lewy górny róg, albo północno-wschodni.

Pozyskiwanie rzepaczego ziarka trwało równe 2 godziny. Urobek nwet nawet, jak na to, na co wyglądał ten rzepak. Dziecię chciało natychmiast jechać z tym do żyda, ale żyd zawalony rzepakiem, więc pojedzie jutro. Plandeczyć chciało od razu, ale zaoponowałam, bo rzepak pod plandeka odwilga. W końcu jednak się jakoś kitrać zaczęło, strasząc deszczem nadciągającym, to oplandeczyliśmy ta nieprzemakalna plandeką. 
(No i tu dygresja taka, bo co roku przy plandeczeniu wqrw ten sam, ponieważ plandeka albo za mała, albo za duża. Ja rozumiem, ż eplandeki chińczyk robi, ale nasi je sprowadzają. I wiedzę powinni posiadać, że standardowa przyczepa ma 4m na 2m, czyli plandeka powinna mieć 5m na 3m. Tymczasem takie plandeki nie istnieją. Ta ostatnio nabyta ma 5 na 4 i zawijac ją z boku trzeba, a potem kombinować z umocowaniem, bo plandeka fruwać nie może. )
Tego deszczu w końcu było tyle co z kropidła. Za to teraz jakaś groźna burza nadciąga, wiać zaczęło straszliwie, błyska i grzmi. Jeszcze nie pada. Lecę router wyłączyć i żegnaj internecie na dziś wieczór.
Jeszcze u kóz okienko gnojowe zamknę, bo mam takiego fioła, żeby w burzę przeciągu nie było (tak babcia mówiła)
Pędzę, bo coraz bliżej.






piątek, 17 lipca 2015

Sekrety

Powiem Wam coś w sekrecie: moja kota mnie olewa. Olewa mnie w sensie dosłownym, nie, że ma mnie gdzieś. Nie wiem jaka tego jest przyczyna, bo normalnie załatwia się do kuwety. I kuweta nie straszy zawartością - sprzątam 2 razy dziennie, a czasem i w locie, jak zauważę coś-coś, to też. Żwirek jest uzupełniany -drewniany, fajny żwirek. Kota wygląda na zdrową, apetyt na smoczy, szaleje po domu jak tajfun. A rano budzę się podlana. I to dosłownie, bo wlezie na mnie i mi się na kołdrze zleje centralnie.
Dobrze, że śpię pod śpiworem  - szybko schnie  i mam 2 na zmianę  Najwyżej sąsiedzi się zastanawiają, co te śpiwory tak ciagle u mnie na balkonowej poręczy wiszą.
Nie znam się na kotach. Mam koty od niedawna, całkiem z przypadku i w dodatku aż trzy. Dla mnie koty są niekomunikatywne i "podsterowne". Może to ktoś nazwać - niezależne: robią co chcą, jak chcą i kiedy chcą. Ogólnie: chodzą własnymi ścieżkami. W dzień głównie śpią, a nocą szaleją po chałupie tupiąc, jak stado słoni.Wchodzą na górę mebli, z góry otwierają drzwiczki od nadstawek i się wylegują w ubraniach, skutkiem czego potem część tych ubrań na glebie,a wszystkie - osierściane.(Inna rzecz, że zmuszają trochę do porządku - pranie zdjęłam z balkonu i położyłam w pokoju na stole. Koty natychmiast sobie przywłaszczyły w formie legowiska. I nawet, o dziwo, 2 panienki spały obok siebie! Więc, żeby pranie było czyste przez chwilę, należy natychmiast rozparcelować we właściwe miejsca. Każdy papier czytają namiętnie i skutecznie - więc nie wolno zostawiać na wierzchu ważnych dokumentów i banknotów. Każdą rzecz, która im się chwilowo spodoba, zrzucą z półki/szafki/komody/regału/lady. Wobec tego rzeczy, tłukące się, lub mogące ulec uszkodzeniu w kontakcie z podłogą muszą być chowane. Ale ciężki mosiężny świecznik tez którejś nocy poleciał na glebę. Ciekawe, że najwięcej hałasu robią w nocy właśnie ).
Na kici-kici nie przyłazi żadne. Przychodzą wołane po imieniu. Z tym, że Tośka nie przychodzi wcale. Tośka to dziwny kot, z autyzmem. Jest samowystarczalna - łasi się do nogi od stołu, "udeptuje" kocyk w koszyku. Wzięta na ręce wrzeszczy strasznym "nieee". Tośka ucieka od miski, gdy na kolację dostają puszkę. Tośka nie jada niczego, oprócz chrupek i nie pije wody inaczej, niż bezpośrednio z kranu. Nawet żywe mięso ma gdzieś i jej nie wzrusza w ogóle. Podczas, gdy Koteczek Areczek dostaje kociego rozumu czując kotlecik, czy kurczaczka. Potrafi, stojąc na tylnych łapkach, przednią łapką buchnąć kotlecik z kuchennej lady. (A psy leżą wokół niego i pilnują, żeby spokojnie pożarł).
Klementyna wymaga żeby wszystkie drzwi stały przed nią otworem. Niech no tylko panowie pozamykają się w swoich jamach - zaraz jest awantura pod drzwiami. Najpierw miauczy przeraźliwie - "a mrrauu" na różnych tonach i decybelach. Jeżeli to nie skutkuje - drapie w drzwi na dwie łapy z wysoką częstotliwością. Jeżeli Dziecko wrzaśnie głosem wielkim zza drzwi,  zmyka błyskawicznie na chwilę. Czasem na samo "a mrrauuu" ją wpuszcza - wtedy obchodzi pokój statecznym krokiem i wychodzi sobie.Jeżeli "a mrrauu" nie skutkuje otwarciem drzwi, wtedy ja wołam (żeby zapobiec drapaniu i wrzaskom strasznym) "Klemcia, chodź tu, chodź tu". Na co Klemcia przybiega, wskakuje na kolana i jest głaskana. Wtyka pyszczek we wnętrze mojej dłoni i zgrzyta zębami. Trwa to oczywiście tylko małą chwilkę, po czym pędzi z powrotem pod Dziecka drzwi i się domaga.
Jeżeli nie zamknę drzwi na noc od swego pokoju, często nie pojawia się wcale. Ale - niech bym tylko zamknęła! Natychmiast wrzask pod drzwiami.No to nie zamykam, dla świętego spokoju, żebym nie musiała rozsuwać psów i wstawać w środku nocy w celu otwarcia. Za to rano jestem olana.
Tego olewania na początku nie było. Potem dostała ruje i zaczęła podlewać. Po czym sama z siebie przestała. Teraz rui nie miewa, bo dostaje piguły. I nie olewała, do momentu, gdy w domu pojawiło się kilka osób na raz, których na codzień nie ma. No o sobie lunęła i przestała. Przegrzebywałam internet pod tytułem -co z tym fantem zrobić i jaka tego jest przyczyna. Jedyny pomysł, jaki znalazłam, to ten, że kot może mieć chore drogi moczowe i szukać miękkiego, w celu załatwienia potrzeby. No, ale przez cały dzień ma te drogi zdrowe i robi w kuwetę, a dopiero nad ranem jej chorują?!
Próbowałam zapachów odstraszających. Podobno cytryna... No to poobkładałam się plasterkami cytryny i leżałam w tej cytrynie, jak nimfa błotna jakaś. Ale, gdzie tam. To tylko mi przeszkadzało, bo musiałam uważać, żeby nie postrącać, a potem pozbierać. Klementynie nie przeszkadza żadna cytryna, ani olejek cytrynowy, ani żaden inny zapach. I co ja mam z nią zrobić?! Przecież nie zrobię oto, oto, kota w błoto. Zadręczałabym się, sama z siebie, gdybym ją wyrzuciła z domu.(Do dziś mnie prześladuje kot, którego kretynka szwagierka zabierała z sobą w pola i on się tam potem wyprowadził. Nie było go bardzo długo, a w końcu pojawił się wyraźnie chory. Wtedy był szczyt wścieklizny lisiej w okolicy. W sadzie znalazłam padłego lisa i przybyła ekipa z PIW-u, która go uprzątnęła i zdezynfekowała glebę wokół. Nie zdecydowałam się Maćka dotknąć nawet. A on poszedł z powrotem i więcej nie wrócił. I  leży mi na sumieniu ciężkim wyrzutem.)
Może sterylizacja by coś zmieniła w obyczajach Klementyny. Ale przy aktualnej dziurze budżetowej (pieniążki zaplanowane na ten cel zostały utopione w ha) i cenach usługi u wetów - na razie nie widzę szans. Przy czym wiem, że niebawem, im szybciej-tym lepiej, muszę te szanse zobaczyć, bo całe życie na pigułach nie będą. Może na jakimś kocim forum otworzę bazarek robótkowy na sterylkę dla kot ?

To jest właśnie ten strażacki kot. Smutna tu jakaś, albo się głęboko zamyśliła...

PS.
Dodawszy tego posta, zauważyłam, że to post dwusetny. To jakiś trochę jakby jubileusz mały.
Chcę Wam podziękować, że wytrwałyście ze mną te 200 postów.

I kwiatki ode mnie dla Was. Takie mi były w ogródku wyrosły, kiedy zrobiło się sucho i ślimaki pochowały  się oraz padły poczęstowane ślimaxem. Ale to już było dawno. Niestety, trochę zdjęć się przeterminowało, z powodu mojego internetu, który się wlekł, tak, że wstawienie zdjęcia było niemożliwe.

Pozdrawiam

wtorek, 14 lipca 2015

O przetworach

Tak mnie naszło, bo sezon akurat.
Tzw. dobre gospodynie domowe stawiają sobie za punkt honoru przetworzyć wszystko, co się urodziło oraz pochwalić się ilością wykonanych słoików. No, i wiele kobiet, mimo sukcesów zawodowych, MUSI, z różnych powodów, być tą "dobrą gospodynią." Też tak miałam. Przez wiele lat czułam presję (zewnętrzną) na bycie dobrą gospodynią. I zapierniczałam jak zajączek, zarywając noce i poranki. (Po czym po latach i tak się okazało, że nic nie robiłam. Więc, PO CO?)
"Narodziliśmy się bez wprawy i umrzemy bez rutyny", chociaż z czasem nabieramy pewnego doświadczenia i dystansu. Na ogół, będą na takim etapie, że i tak nam guzik z tego. Ale... dobre i to.
W zasadzie, jak wiem (a może nie do końca wiem) czytelniczkami tego bloga są na ogół kobiety w zbliżonym do mojego wieku. Więc one już to samo wiedzą, co ja..
Gdyby jednak się komuś mogło coś przydać, to napiszę, co sądzę i co wiem, o tym przetworowym szaleństwie.
Po pierwsze - nie wszystko co Pan Bóg stworzył musi zostać przetworzone. Nie wykorzystuje nigdy na przetwory tego, co leży pod drzewem (z wyjątkiem jabłek, bo jabłonie mam takie, że o zrywaniu nie ma mowy raczej, więc na przetwory strząsam jabłka) Pod drzewem leżą owoce chore, robaczywe, nadgniłe, przejrzałe. Nie robię przetworów z odpadków. Skoro jabłko nadgniłe jest niejadalne, nawet po mocnym odkrojeniu tego zepsutego, to tym bardziej dotyczy to wszelkich innych owoców. W dodatku, ile zachodu wymaga pozyskanie surowca na przetwory z tych spadów! Nie warta skórka za wyprawkę.
Na przetwory muszą być owoce ekstra -dojrzałe, ale nie przejrzałe, zdrowe i pięknie wybarwione, bo jemy głownie nosem i oczami.

Po drugie - robię w słoiki tylko to, co wiem, że domownicy zjedzą. Żadnych wynalazków! Pojawiają się takie sezonowe mody: a to na keczup jakiś tam, a to na śliwkową nutellę, a to na patisony a la korniszony. Na ogół wymagają zachodu i są kosztowne, a potem okazuje się, że nikt tego nawet nie skosztuje w domu.
(U mnie tak jest. Na zasadzie "Nie - bo nie" I np. dżem z dyni, pyszny zresztą, sobie stoi, bo z dyni. Buraczków z jabłkiem Starszy nie tknie, bo założył, że jest w nich cebula, choć podobno marynowaną jada. Natomiast ogórki z czosnkiem i czili pochłania, choć czosnku tam prawie tyle, co ogórków).
I nie dajmy się zwariować. Nie latajmy po kulinarnych blogach w poszukiwaniu wspaniałości nieznanych nam, bo często są to przepisy chwili, niesprawdzone, nie napisane tak, jak się robiło, tylko pod publiczkę. Istnieje kilka blogów kulinarnych godnych zaufania i z nich można ew. skorzystać.

Moje Dziecko uwielbia gotowe sosy do makaronu. W ub. roku miałam na prawdę dużo pomidorów, więc zrobiłam parę słoików. Moim zdaniem, od sklepowego różnił się tylko brakiem składników typu guma ksantanowa, hydrolizat białka itp. Ale Dziecko stwierdziło, że NIE, bo nie. I sos rozdałam. Dobrze, że Brat wszystkożerny i tych słoików było tylko parę. Ciekawe natomiast, że podobny sos robię "na bieżąco", w garnku, i wtedy jest jadalny. Niestety, fanaberii kulinarnych przeskoczyć się nie da. U mnie takimi fanaberiami wyróżniają się panowie.

Po trzecie - wszystko pasteryzuję. Wszelkie przetwory zapasteryzowane w słoikach mogą być zużyte także w następnym roku. Pasteryzuję "na mokro", bo ten sposób jest dla mnie wygodniejszy, niż pasteryzowanie w piekarniku. Moja spiżarnia ma okno, więc słoiki na półkach przykrywam czymśtam, w miarę nieprzezroczystym, żeby zawartość nie pełzła pod wpływem słońca.

Po czwarte - jak masz zamrażarkę, to jesteś władcą przestworzy. W zamrażarkę można wszystko wetknąć (no, prawie wszystko. Z doświadczenia nie sprawdzała mi się zamrożona papryka np. Między innymi z powodu zapachu, który rozsiewała po zamrażarce) Tylko, nie można iść całkiem na lenia i po prostu wziąć i w tę zamrażarkę wrzucić. Warzywa, które zawierają białko MUSZĄ być zblanszowane, bo inaczej wyjdzie nam mrożone gie. No i popakować w sensowne porcje, żeby potem nie trzeba było rąbać tego siekierą na mniejsze.

No i po piąte: jak nie mamy własnych substratów na przetwory, to raczej nie robimy. Chyba, że możemy pozyskać z pewnego źródła. Ja np. odpieram siłą, mocą i granatem dążność mojego Starszego do tego, że "ma być dużo". Bo jak kisili u niego kapustę, to była beczka. Więc, jak mam te kilkanaście główek, to należy dokupić. Precz! Nie widzę NAJMNIEJSZEGO sensu w kiszeniu kupnej kapusty! Taką samą kupię sobie już gotową i nie będzie ode mnie wymagała żadnego wysiłku. Kiszę tylko swoją, bo mam fajną kapuchę, bez nawozów. Co jest bardzo istotne w przypadku kapusty - uprawiana na sprzedaż dostaje taką dawkę azotu, że w polu jest biało. Ona ten azot kumuluje w sobie. Z tego powodu nie kupuję "młodej kapusty" i ogórków. Ogórkom Starszy nie potrafi się oprzeć, ale jego broszka - jak chce niech je ten syf. Ogórki jem dopiero, jak mam swoje. Innych nie jadam.
Moja kapusta już wycięta, bo po deszczu główki zaczynały pękać i Tatuś sraczki dostawał, żeby JUŻ. Oraz nastawiona do kiszenia. Z własną marchewką. Za tydzień będzie już gotowa, żeby ja przełożyć do słoików i zapasteryzować. I pójdzie raczej w małe słoiki, żeby było na surówkę, ponieważ w innej postaci raczej się nie zjada u mnie. Na wigilijną truciznę zostało mi kilka dużych słoików z ub. roku.

W tym roku moje grządki mnie zawodzą trochę. Częściowo z powodu suszy, częściowo z powodu kiepskich nasion, które nie wschodziły. Częściowo, z powodu zwierząt polowych, które się u mnie stołują. Zalączek opierniczył szparagówkę z wierzchu (tę drugą, bo pierwsza nie wykiełkowała) oraz przepikowany szpinak nowozelandzki. Teraz zwęszył kalarepkę niedawno posadzoną i tez tam sobie ucztuje. Dobrze, że na kupionych 10 szt. dostałam ponad 20 i wszystkie posadziłam. Wystarczy dla mnie i dla szaraka. Nornicom smakują szalenie selery - pewnego dnia wpierniczyły 2 szt. na moich oczach. Na razie nie widzę działalności chomików. Te się pewnie uaktywnią, jak będą dynie. (W ub. roku chomików było mnóstwo, zapędzały się nawet bezczelnie do stodoły po pszeniczkę. Aż dziw, że do tej pory żadnego nie spotkałam, mimo tak łagodnej zimy. Może lisy się nimi zajęły?)

Po tym, jak trochę popadało zrobiło się bardziej zielono. Ale to i tak kicha, bo ta trawa, która już jest lepsza nie będzie. Najwyżej pojawi się odrost tam, gdzie było koszone. Na drugi pokos siana szans żadnych, a to co jest - ubywa strasznie z braku zielonki. Żniwa będą kradzione. Ten niewielki i mało intensywny deszcz położył mi część owsa. Starszy się martwi, co zrobię z taką ilością słomy. Mówię, że będę się martwić, jak ją będę miała. Na razie niedźwiedź hasa po lasach i jak widać - część owsa położone. Taki położony może zrosnąć na pniu i nic z niego nie będzie. Więc będę się myśleć, co zrobić z  nadmiarem, jak będę miała w stodole. Oraz - skąd wezmę na kombajn i na prasę.

Na razie głównie myślę nad tym skąd wezmę. Bo kicha jest totalna, pogłębiona niespodziewanym wydatkiem na lawetę (podkusiło mnie chyba, proponować Młodemu jazdę do KRK. Pewnie jakby nie pojechał, to by się nie rozkraczył pod Dębicą. A jakby się rozkraczył, to gdzieś bliżej i nawet jakby laweta, to by tyle nie kosztowała. Chociaż, Dziecko M. mówiło ostatnio, że znajomy w KRK lawetą się wiózł spod domu do warsztatu i zapłacił niewiele mniej, niż spod tej Dębicy. No, tyle, że to KRK). W dodatku jeszcze czeka mnie bliskie spotkanie trzeciego stopnia w sądzie!

Starszy raczył wstać i zaczęły się opowieści dziwnej treści. Więc PA.
Sory, za to wymądrzanie się przetworowe, ale a nuż coś komuś zaświta.

Na marginesie pobytu (krótkiego)Dziecka M: oczywiście na dzień dobry wzięła się za porządki (bo syf taki tu macie), oczywiście mi poprzestawiała to i owo. np, kawę, którą mam pod ręka na szafce wetknęła do szafki za cukier, skutkiem czego szukałam z wqrwem wewnętrznym. Ale, o dziwo, udało nam się nie pokłócić i nawet trochę pogadać. O dziwo też, nie siedziała cały czas na fb w telefonie, co robi nieustannie i czym mnie totalnie wqrwia. Nawet jakieś poglądy wymieniłyśmy głębsze. Przy czym okazało się, że ten wyjazd do Cannes nie będzie taki "lotem błyskawicy", bo jadą w piątek po południu a wracają w poniedziałek wieczorem. Czyli będzie parę minut, żeby coś zobaczyć, nie tylko zza szyby samochodu, choć i to może być pozytywne (Brat oglądał szwedzkie krajobrazy głównie zza szyby samochodu, a i tak był zachwycony). Wczoraj panowie sponsorzy wyjazdu skłaniali się ku lotowi samolotem, ale okazało się, że nici, z czego DzieckoM. było zadowolone bardzo. (Z powodu jakiś stresowych palpitacji boi się latać ostatnio). Cieszę się, że te moje nakłady na jej naukę francuskiego nie poszły na marne, mimo oporów wielkich (a idiotycznie umotywowanych) ze strony starszego. No i żałuję, że się ostatecznie nie oparłam jego presji i nie zgodziłam na kończenie studiów w Paryżu. Być może miałaby zupełnie inna pozycję wyjściową i nie zapierniczałaby teraz w korpo.
Szkoda tylko, że drugie Dziecko nie wykorzystało szansy i osiadło tu, na gównianych hektarach, mając pretensje do całego świata i beztrosko pozostając na moim garnuszku.

A poza tym cholernie boli mnie lewy bark, niezależnie od wykonywanych, bądź nie - ruchów (chociaż szarpnięcie sznurkiem przez psy sprawia wrażenie, jakby mi sie ta ręka wyrywała całkiem). Domniemywam, że jest to stresoból i, jak sam przyszedł, tak sam przejdzie, bo na razie, żadne działania,nie wpływają na zmniejszenie.

poniedziałek, 13 lipca 2015

zimno, mokro i do dupy

Tak się jakoś dziwnie składa, że ostatnio większość moich postów ma pogodowe nagłówki. Ale, ponieważ żyję tak, jak żyję czyli na wsi, ze zwierzętami, uprawami i warzywkami, oraz innymi roślinami, posadzonymi, by umilały otoczenie - pogoda decyduje o tym, co robię i jak robię. Ponadto, ponieważ już krzyżyków parę noszę, mój organizm nie jest obojętny na pogodowe upierdliwości.
A niestety, pogoda dostosowuje się do całości życia w tym kraju i daje popalić. Najpierw susza - cały czerwiec bez kropli deszczu prawie. Skutek - brak zielonki dla kóz, koszenie -massakra, wożenie wody na warzywnik co drugi dzień i noszenie podlewaczkami, ręce się za każdym takim razem wydłużają o centymetr a kręgosłup gnie do przodu. Wypuszczenie kóz na tę trawę, żeby sobie same pozyskały jest bez sensu, ponieważ kozy tak mają, że więcej zniszczą niż zjedzą.
W piątek spadło z trzydziestu paru na trzynaście, poduło trochę wściekle, popadało trochę. W sobotę ziąb, słonecznie. W niedzielę znowu upał. A dziś ziąb i pada od rana. A ja z krótkich portek i podkoszulka na szelkach przeskakuję w dresówkę i kamizelkę (kuloodporną, jak mawia Dziecko, bo ta kamizelka ma już ze 100 lat chyba i niebawem sama ze mnie w strzępach spadnie). I tak na zmianę.

Dziecko Miastowe w sobotę przybyło - blablą przybyło, na miejsce prawie za 25 zet, a w niedzielę pojechało z powrotem, w ten sam sposób, prawie spod domu, za 2 dychy.  I co na to PKP? Za chwilę przestanie istnieć pewnie. Przy tej częstotliwości kursowania pociągów i czasach przejazdu, coraz mniej osób lata za masochistę i jeździ pociągami. W tej chwili samochodem jedzie się od nas 2h do KRK (pod warunkiem, że się w Dębicy nie przestawi panewka)
Dziecko M. przeszło na dietę MM, w związku z czym pozyskaliśmy nieco wiśni i zrobiłam dla niej dżem błyskawiczny na fruktozie. Dałam tej fruktozy na oko, mając na uwadze, że jest o 40% słodsza od cukru,  i nieco pektyny. Ostatnio jest dostępna jakaś inna pektyna, niż ta której używałam zwykle. Pektowin się rozleciał, a to co z niego zostało nazywa się teraz C&G. Wytwarzana przez nich pektyna jest jakaś "mocniejsza" niż tamta poprzednia, bo zastosowana zgodnie z przepisem powoduje, że dżem jest sztywny całkiem. A taki być nie powinien, więc po ubiegłorocznych doświadczeniach ze sztywnymi dżemami, daję  mniej. Ale daję. Dzięki temu można zrobić dżem w 15 minut, jest "bardziej owocowy", bo się smak owoców nie "wysmaży", raczej mało prawdopodobne, żeby się przypalił. Na gorąco idzie do słoików, a potem obowiązkowo do pasteryzacji. W ten sposób postępując, mogę sobie darować wyparzanie słoików i pokrywek. Czasem to robię, w piekarniku, ale jest to bardziej uciążliwe niż pasteryzowanie przetworów. I bardziej "energochłonne", bo piekarnik elektryczny.
Upiekłam też chleb, który dał by się w tej diecie zastosować. W sobotę. I miałam drugi upiec w niedzielę, ale skleroza mi szyki pomieszała - nie wzięłam pod uwagę, że maszyna pracuje 3 godziny, wobec czego chleb był gotowy w momencie, gdy Dziecko M. wsiadało już do samochodu przy Eczwórce.
Bardzo posmakował domowemu Dziecku. Jak nigdy prawie nie je mojego maszynowego chleba (bo jest taki "bezpciowy" jakiś, w/g niego), tak tym razem do wieczora pochłonął pół bochenka. Różnica była taka, że dałam część mąki żytniej razowej i garść płatków owsianych. Poprzednie były z samej pszennej razowej, czasem z pszennej zwykłej z otrębami i płatkami. Tym razem nabyłam żytnią razową w biedronce, zupełnie przez pomyłkę, bo opakowanie niewiele się różniło od opakowania pszennej.No to muszę ją wykorzystać. Wystarczy na kilka bochenków jeszcze, bo dodaję mniej więcej w stosunku 1: 3 (żytnia do pszennej). Myk w tym wszystkim jest taki, że mąkę daję na oko. Odmierzam płyn, sól, cukier i drożdże, a mąka na oko. (Płyny są różne - serwatka kwasowa, serwatka podpuszczkowa, kupna maślanka, kefir kupny - wtedy trochę z wodą, sama woda rzadko) Wsypuję i włączam maszynę. A jak trochę pobełta - sprawdzam, jaką konsystencję ma zawartość. Czasem wymaga dosypania nieco mąki. W tym ostatnim wyjęłam mieszak po drugim bełtaniu, wyszła więc tylko niewielka dziurka.

Pada. Z jednej strony - dobrze, że pada, bo sucho już było strasznie. A z drugiej - właśnie się żniwa rzepakowe zaczęły. Dzieckowy rzepak niby jeszcze do koszenia w sobotę nie był, ale takie deszcze ze słońcem na zmianę spowodują, że część nasion pójdzie w glebę.
Z rolnictwem jest w ogóle fajna sprawa! Dziecko ma kolegę, który uprawia ziemniaki spożywcze. W czasie, gdy ziemniaki w sklepie kosztowały 1,50 - 2zł, on sprzedawał je do hurtowni po 50gr. Moim zdaniem, o pomstę do nieba woła, żeby marża handlowa wynosiła 200 - 300%. A tak jest, niestety nie tylko w przypadku żywności nieprzetworzonej.
Żadne przepisy nie ograniczają wysokości marży i handel dutka nas, jak może.
(Kilka lat temu miałam znajomą, która, oprócz pracy w tym samym zawodzie, miała mały zakład krawiecki  produkujący ubrania dla dzieci. Baba miał opad szczęki i oczu wytrzeszcz, gdy zobaczyła, że jej sukienka kosztuje na bazarze 3 razy tyle, za ile ją sprzedała sklepikarce.)
Tak, że wszystkimi czterema łapami podpisuję się pod ideą kupowania żywności od producenta (czytaj - rolnika) Zyskuje na tym i kupujący i rolnik. Nabywca - płaci taniej niż w sklepie i kupuje świeże, bo prawie prosto z pola (a nie zwiędnięte młode ziemniaki ze sklepu, które się oskrobać nie dadzą, czy ogórki, które już wytworzyły kupę azotynów) Rolnik - może sprzedać odrobinę drożej niż do hurtu. Poza tym -np. ziemniaki kupowane w sklepie to wielka niewiadoma, często są z trudem jadalne. Kupując u rolnika - wiem co kupuję i wiem, że na następny raz kupie takie same.
A teraz już lecę, bo na chwilę przestało padać

wtorek, 7 lipca 2015

Deszcz!!!

W końcu spadło i u nas!
Wczorajszy dzień spędziłam jak borsuk w norze, starając się wychodzić na zewnątrz tylko, kiedy mus. A ponieważ nawet psy mają już dość tej afryki równikowej - na prawdę nie musiałam wiele. (Księżniczka -sikawka leży głównie na gołej podłodze w pozycji zdechłego psa i jakoś potrzeby sikawkowe jej się zmniejszyły. Pewnie wyparowuje nadmiar wody), Upał był nieznośny, porażał szczególnie tuż po przekroczeniu progu, bo wokół domu zero drzew i cienia również. Pomysły na wykonanie jakichkolwiek prac zostały zduszone w zarodku - zrywanie wiśni Dziecko uznało za próbę samobójczą. Oświadczyło zdecydowanie, że wcześniej niż o piątej z domu nie wychodzi. A obiecało, że nałoży tarczę do kosy spalinowej i ukosi trawy dla kóz.
W obecnej sytuacji zielonkowej najwygodniej byłoby, gdyby sobie pozyskiwały same, ale jakoś nie mam odwagi wyprowadzić ich na ten upał. A trawa jest jakoby jej nie było - krótka i rzadka oraz przyschnięta u podstawy. Koszenie zwykłą kosą to mordęga, mimo, że Starszy poświęcił się strasznie i w końcu tę kosę poklepał. Przy okazji tego klepania i ostrzenia po klepaniu diabeł ogonem nakrył czarna osełkę. Ślad po niej zaginął. Została tylko jasna, która do ostrzenia wymaga wody i ostrzy gorzej niż czarna.Ręka prawa zaczęła mnie już od tej kosy boleć i ustaliliśmy z Dzieckiem, że należy przejść na pozyskiwanie mechaniczne.
I właśnie Dziecko kończyło przykręcać tarczę, kiedy spadły pierwsze ciężkie krople. Ostatecznie okazało się, że tych kropel było tyle, co z kropidła. I znowu chmury sobie na południowy wschód poszły, gdzieś daleko niegroźnie pohuczało i wróciło do normy. Po czym sąsiadkę dorwałam, która w międzyczasie wróciła z pracy w najbliższym miasteczku i dowiedziałam się z bólem, że tam solidnie popadało (znów św. Antoni).

Trawa została pozyskana, kozy wyprowadzone na powietrze. Tym razem bardzo bezboleśnie się odbyło i bezstresowo, bo jakiś chlebek się zawiesił i został wysuszony. Na hasło "Wandzia, chodź, mam chlebek" Wandzia przychodzi do ręki jak piesek nawet z daleka. I  na  chlebku zostały przeprowadzone do zagrody. Tak im smakowało, że jak tylko do nich weszłam - natychmiast przybiegały i obwąchiwały ręce.
Kozy w zagrodzie, Starszy na warcie na schodach, a ja z Dzieckiem pojechałam z wodą w pole. Znów wylałam 200 litrów pod jarzynki. Tym razem podlałam prawie wszystko. Te jarzyny, które nie są podlewane zaczynają schnąć - bób wygląda żałośnie, buraki maja poprzysychane zewnętrzne liście, nawet selery, choć podlewane - też schną.  Przy okazji podlałam Dziecko i wysłuchałam długiego jojczenia, ale rozumiem jak przykre jest zetknięcie z zimną wodą w taki skwar. Zeszło z tym podlewaniem do 20.30. Ręce znów mi się wydłużyły nieco, bo latam z dwiema konewkami. Wciąż w myśl zasady "lepiej dźwigać, niż ścigać".
Potem jeszcze "wróciłam" kozy, nakarmiłam, wydoiłam. Złapałam Klemura, który zwiał był miedzy nogami, gdy po raz trzeci wracałam po chleb dla kóz. Wylegiwał się na trawie na środku ogródka i obserwował ptaszyny, które imprezę jakąś sobie tam zrobiły i latały ze świergotem w te i wewte. Ponieważ pora była kolacyjna - wiedziałam, że micha z żarełkiem z puszeczki zwabi Klemura na pewno. Co się stało - Klemencja została capnięta i zaniesiona ciupasem do domu, wśród wierzgania łapkami i wężowatych wygibasów kociego ciałka.
Ogarnęłam jeszcze, co było do ogarnięcia, otworzyłam okno na oścież u siebie w pokoju, drzwi zawarłszy uprzednio, coby koty się na nocne harce nie wybrały i poszłam wywiesić pranie na balkon, żeby potem w skwarze tego nie robić rano.
I wzięłam się za oglądanie panny Murple, w trakcie którego szum się rozległ z nagła, dość intensywny. Zanim się zorientowałam, że leje  -  w pokoju była kałuża na połowie podłogi. Prania nawet nie szłam ratować. Przyjęłam zasadę dawnej sanockiej sąsiadki, pani Marysi. Zapytana, czemu prania nie ściąga, skoro padać zaczęło odpowiadała, ze wzruszeniem ramion: "kto zamoczył, ten wysuszy".

Wiśnie nadal czekają na zerwanie. Przeglądnęłam prognozę na dziś i wcale z niej nie wynika, by miało być lepiej niż wczoraj. Domniemywam, że może być gorzej, bo ta nocna woda będzie dziś parowała i wisiała w powietrzu jak wata namoczona.Szkoda tylko, że  prognoza, chociaż się co godzinę aktualizuje, nie przewidziała tego wieczornego deszczu. Nie latałabym z konewkami przynajmniej. Byłoby lżej i bardziej moralnie. Bo jednak mam wyrzuty sumienia, że w tę suszę zużywam wodę na podlewanie. Usprawiedliwiam się tym, że przynajmniej nie podlewam trawnika, jak niektórzy, tylko warzywa, które muszę mieć dla nas i dla zwierzaków koniecznie. Obawiam się w dodatku, że przy tym braku zielonki, zużycie siana jest nadmierne i potem mi braknie. Rozglądałam się za ofertami sprzedaży siana, ale niestety, w sensownej odległości nikt nie sprzedaje. Drugiego pokosu w tym roku najprawdopodobniej nie będzie.
Spałam tej nocy tylko 2 godziny, bo się nie dało.
Ale zwierzyna przespała noc grzecznie i śpi nadal. O tak:


Księżniczka właśnie przeniosła się z podłogi w miejsce bardziej odpowiednie dla Księżniczek, czyli na podusię. Nieuczesana taka, jak to Księżniczki o poranku...


Klementyna wybrała moją koronkową spódnicę, która leży na stole i czeka na poprawki krawieckie..

Tosia - "barokowy" stołeczek w kuchni

 A Koteczek Areczek zwinięty w koszyczku

Tylko Ledosław nie odstępuje mnie na krok i  poleguje na kuchennej ławce. Ale właśnie wstała, wylizała kotu pychol i zajęła pozycje pod drzwiami. Czyli idziemy na poranne sikanko...
No, przeżyjcie ten dzień jakoś.. bez udaru i porażenia termicznego,,,

niedziela, 5 lipca 2015

tak sobie rozkminiam

Ogólnie sobie rozkminiam, na różne tematy. I szczególnie sobie rozkminiam o upadku wszelakim. O upadku rzetelności, fachowości, odpowiedzialności za słowa i czyny. O upadku kultury, dobrego smaku, potrzeby wiedzy. O "iściu na ławiznę" i "po trupach do celu"

Napisała baba książkę. Nawet dużo książek, bo jakieś 17 pewnie było w tej serii.Książki były do nabycia w stonce, po piątce za sztukę. Ładnie wydane, twarda okładka, przyjemny papier i druk. Ale czytam bez przyjemności. Temat ciekawy, ale zdania jakieś koślawe takie. Nawet ja, pisząc tego bloga zastanawiam się czasem długo, jakich synonimów użyć, żeby w tekście nie było zbyt wielu powtórzeń. Odnoszę wrażenie, że tak "na sztukę" to trochę napisane. Utwierdza mnie w tym dodatkowo fakt, że niektóre "bohaterki" występują w różnych tomach, pod różnymi tytułami. To tak, jakby nasmażyć stos naleśników i karmić nimi rodzinę przez tydzień, zmieniając tylko sposób podania. Dla zdobycia wiedzy dodatkowej wyciągnęłam z półki "Polskie Królowe" Rudzkiego. No, jest różnica. Chociaż Rudzki napisał to bardziej popularnonaukowo niż powieściowo, ale czyta się o wiele przyjemniej. Tyle, że książka Rudzkiego powstała w czasach, kiedy rzetelność była w modzie.

Czytam dużo w internecie. Wiadomości, artykuły, blogi.
Ostatnio moja Koleżankę - Pisarkę (Byłą/ pisarkę, nie koleżankę) zraniły treści reklam na onecie. Mnie rani onet ogólnie. Wszystkie treści są tam obraźliwe dla ineligencji przeciętnego czytacza rzeczy innych niż "Pani@w@domu/pani wyszła" Życie@na@gorąco, czy @fakt@. A w tej chwili poziom onetu sprowadza się do poziomu onych. Zarówno jeżeli chodzi o dobór treści, sposób ich podania oraz język polski używany przez tzw. redaktorów. Wygląda na to, że w tej chwili matura, zdana z polskiego na 30%, wystarcza, żeby być redaktorem onetu. Reszta też zdana na 30% oraz żadnej żądzy wiedzy i szacunku dla samego siebie (nie mówiąc o czytelnikach, bo widzę założenie, że czytelnik tępakiem jest i nie pozna się na bzdurach wypisywanych) NP: Na fali rajcowania się narodzinami w królewskich rodzinach, tudzież ślubami itp, ciągle wypływa problem niewidzenia różnicy pomiędzy księżna a księżniczką. Ale to tylko jeden z beneluxów, a beneluxy przecież tworzą całość.
Jako informatyka (w pewnym sensie) z poczuciem estetyki wizualnej razi mnie też taka głupotka: odnoszę wrażenie, że niektórzy autorzy blogów wybierają czcionki bez namysłu. Bez namysłu np. inspirowanego tym,że nie wszystkie czcionki mają polskie znaki. Bajka, jeżeli dotyczy to tylko czcionek w nagłówkach, gorzej, jeżeli także w treści wpisów. Powstaje wtedy taki chaos wizualny, który najczęściej odrzuca od czytania tych treści. I lepiej byłoby, gdyby tej sugerowanej czcionki nie zmieniać wcale na jakąś ładną. No i jakby tak co niektórzy autorzy blogów wleźli na własnego bloga od strony czytacza, a nie edytora. Ja też mam w nagłówkach trudną czcionkę bez polskich znaków. Co się czasem nagłowię, jak tytuł wpisu sformułować, żeby ęążźćółń nie było. Jak już mi nic do głowy nie przychodzi, to po prostu opuszczam ogonek.

No, to ponarzekalim nieco na tematy górnolotne, a teraz złazim na glebę.
Będzie narzekanie na upały w ciągu dalszym. Narzekanie na pogodę jest zawsze. Taka natura ludzka, że nie dogodzi. Jak zimno - narzekają, gorąco - narzekają, pada - narzekają, nie pada - też.
Ale to co teraz nie pada, to już jest tragedia raczej.U mnie nie padało właściwie przez cały czerwiec. Trawnik przed domem wysechł, trawa skoszona na siano - odrasta kiepsko. Wczoraj po raz pierwszy brakło wody z wodociągu. W tej chwili też stwierdziłam niskie ciśnienie.(Mieszkamy na takiej niewielkiej góreczce i jak jest słabe ciśnienie w rurze, to u nas brakuje. Bywa, że jeszcze w piwnicy da się nabrać. Tyle, że w tej chwili mam tam kran tylko na gorącej wodzie. Musze dziecku zapodać, żeby na zimną też założyło)
Wczoraj poleciałam z wiadrem do sąsiada, bo on ma dobrą studnię i hydrofor oraz kran na ścianie.
Z powodu upałów mam w palcu wbitą drzazgę , która nie bardzo się daje wyciągnąć. Dlaczego drzazga przez upały? No, bo się nie da w spodenkach chodzić, albowiem spodenki są dżinsowate i można mieć szynkę pieczono-duszoną. Ubrałam więc spódnicę. Mam jakieś takie zabytkowe. Ta z kreszowanej wiskozy sprawdza się super przy chodzeniu po prostym. Ale już przy pracach gospodarczych - kicha. Podczas przysiadów do dojenia szlaja się po ściółce oraz może być przydepnięta. A wchodzenie po drabinie w spódnicy to już jest wyzwanie. Musiałam wieczorem wleźć, co by napełnić siatki sianem. Już na drugim stopniu kieca została zadarta i założony dół za górę. Przy schodzeniu natomiast tył mi się plątał i skutecznie zasłaniał stopnie, skutkiem czego przedostatni stopień został potraktowany jako ostatni. Jakoś się uratowałam przed fiknięciem na glebę, w zamian łapiąc drzazgę z drabiny. Ostatecznie lepsza drzazga niż rozbita głowa. No i tak się zastanawiam, jak to w czasach przedspodniowych baby na wsi latały w tych kiecach szerokich i wszystkie gospodarcze prace bezwypadkowo załatwiały. Na podstawie przekazów graficznych domniemywam, że część tych prac była wykonywana z zadartą kiecą.

Psy leżą jak skóra z diabła. Nawet koty nie szaleją po nadstawkach. Na wsi cisza totalna, jak w Hiszpanii. Ożyje dopiero pod wieczór. dziecka się wyroją i będą wrzeszczeć do zmroku Oraz rozsmrodzą się gryle, wszak niedziela dziś i trzeba się rozerwać towarzysko/rodzinnie.

A mnie się ze spotkań rodzinnych szykuje dziś udział w pogrzebie. Dziecka niewiele młodszego od mojego Dziecka. I jakieś mam takie dziwne odczucie, że tego lata nie będzie koniec na tym, bo Ola od miesiąca prawie jest już w hospicjum. Ola ma teraz 35 lat i choruje na SM już 18 lat. Dziwne, że w mojej wioseczce, jest to choroba bardzo częsta. W najbliższym sąsiedztwie dotknęła 4 osoby. Trzy z nich sąsiadowały z sobą dosłownie przez płot. Zastanawiające.

Wracam!

Nie było mnie tak długo, że nie byłam pewna hasła przy logowaniu. Powód? Moi doręczyciele internetu olali mnie totalnie. Od początku czerwca ten internet śmigał, z zabójczą prędkością 0,02 Mbit/s przy download oraz 0,24 Mbit/s przy upload.Kontaktu zero, bo panowie telefonów nie odbierają. No to esemesa wysłałam, do każdego z osobna - odpowiedzi zero. No to poleconym wysłałam oświadczenie o zerwaniu. I podpisałam umowę z tym światłowodem, co mi tu już od zimy na słupie wisi. Ale czekać trzeba było tydzień, bo podwykonawca im te podłączenia robi i rusza w teren dopiero, jak nazbiera się odpowiednia ilość zleceń. W końcu jestem podpięta. Teraz płaroty ściągam z prędkością 300 - 500Kb/s, a nie jak poprzednio -  6 Kb/s. Poczta się wylała natychmiast w ilości ogromnej.
I właściwie, czasu na uzupełnianie zaniedbań niewiele, bo inne zadania do wykonania są.

Step mi się robi. A może nawet Sahara. Trawnik przed domem, niepotrzebnie wykoszony dla estetyki - wysechł. Estetykę diabli wzięli, bo jest rudo, zamiast zielono. Jarzywka rosną dzięki temu, że co 2 dni podlewam. W końcu wymyślona została 200litrowa beczka, która była, bo była, stała i popadała w zapomnienie. A beczka fajna, bo ma w deklu 2 otwory, w tym jeden o średnicy i gwincie nadającym się do wkręcenia kranika. Co też Dziecię uczyniło. Beczka leży na płask na podnośniku. I spełnia zadanie.
Wczoraj kosiłam trawę kozom w ogródku przed domem i z przerażeniem stwierdziłam, że mi tawułki wyschły prawie, a funkie zaczynają. Nie podlewałam tam, bo ile można podlewać. Ale wczoraj pojechała beczka. Podlane raz a dobrze. I na długo musi starczyć. Warzywa co innego. One muszą dostać wody, żeby coś z nich było.Ale ja będę mieć rączki niedługo jak gorilla - za kolanka, od tego noszenia konewek z wodą. Po dwie, żeby jak najmniej zadeptywać.
Naszło mnie na posadzenie jeszcze kalarepki. Zaliczyłam więc "święto dyszla" i nabyłam.Ale, jak zobaczyłam, że mój ulubiony ogrodnik-artysta ma jeszcze wczesną kapustkę modrą i włoską, to nabyłam również. A potem grzebałam w pyle/skale, żeby to posadzić. Prawdę mówiąc, nie pamiętam takiego stanu gleby za cały czas mojej kariery przydomowej warzywniczki. Źle, ludkowie.
Żeby było śmieszniej, to we wtorek w miasteczku odległym o 5 km na wschód lunęło zdrowo 2 razy.(Starszy skomentował, że to dzięki temu, że sobie Św. Antoniego za patrona ostatnio obrali. Tiaa... I siknął im z wdzięczności...) Lunęło także w odl. ok 5km na północ. A u nas chmurka strąciła pozostałe kropelki. Tyle, że pranie, już wyschnięte, zamoczyło ponownie. Na ziemi ani śladu.
A najśmieszniejsze jest to, że tu i ówdzie leje w sposób uciążliwy. HA!

Wiśnie już zaczynają dojrzewać. Ale mało jest ich w tym roku. Trzeba będzie pozyskiwać. Więc pewnie na wiaderku się skończy. Konfitury w ub. roku zrobiłam nadmierny nadmiar i dużo mi zostało. Zostało mi także nieco dżemu, którego było znacznie mniej. I zostało mi nieco frużeliny. I tu ostrzeżenie dla miłych Czytelniczek tego bloga, którym by do głowy przyszło szukanie przepisów na blogach kulinarnych:
Otóż na te blogi kulinarne moda się wielka zrobiła, podobnie jak na modowe.Przy wielkiej liczbie wejść blogerki owe mogą liczyć na wsparcie firm od kuchennych akcesoriów, jakich przeciętna użytkowniczka kuchni na ogół nie kupuje ze wzgl. na ceny. Tymczasem na tych blogach pojawiają się przepisy niesprawdzone w praktyce (tzn. raz zastosowane, bo zdjęcie pikne być musi). Zdrowy rozum oraz kuchenne doświadczenie podpowiadało mi, że nic, co zawiera białko lub skrobię nie ma prawa przechować się w słoiku bez pasteryzacji (a żelatyna zawiera białko! a kartoflana mąka skrobię!) Tak więc moją frużelinę zrobioną w/g przepisu z jakiegoś takiego bloga zapasteryzowałam. Efekt był taki, że ten wiśniowy kisiel się zrobił chlupiący i chlupiącość mu się z czasem przechowywania pogłębiła. Oraz z czasem zmienił kolor na zbliżony do koloru mopa po starciu podłogi u mnie w kuchni, w dniu kiedy Dziecko zajmuje się remontem ciągnika np. Dobrze, że w trakcie się opamiętałam i część tej frużeliny zrobiłam na pektynie, dając jej o połowę mniej niż do dżemu. Ta na pektynie zachowała do dziś smak i kolor. Ta druga w zasadzie nadaje się do wyrzucenia, bo  na sam widok żołądek wędruje do gardła.
Z tegorocznych przetworów na razie 12 malutkich słoiczków  lekkiego dżemu truskawkowego oraz 5 półlitrowych słoików soku z czerwonych porzeczek.

Upały są dobijające. Implikują szkody, dyskomforty i straty.
Wczoraj Dziecko zdawało praktyczny egzamin na rolnika - płużkowało ziemniaki pokazowo. Wystroiło się na egzamin w, świeżo nabyte w "święto dyszla", robocze ogrodniczki w kolorze blu. (germanskie. Czemu germanskie mogą być porządne, wygodne i przewidywać i chłopa 2-metrowego wewnątrz z obwodem talii mniejszym niż półtora metra?). Do tego włożyło żółtą polówkę i wrzuciło do auta robocze bundeswery (też buty, które maja inne buty pod sobą) Mówię: no, to masz garnitur na egzamin! Na co Dziecko: jaki egzamin, taki garnitur.
Po czym pojechało na wycieczkę do Reims. No, niezupełnie, bo dotarło tylko do zjazdu autostradowego w Dębicy, ale za te pieniądze można było dojechać autokarem do Reims i z powrotem. Auto nie wytrzymało upałów (poldoloty są ogólnie znane z kiepskiego chłodzenia, a jazda autostradą w ten 46-stopniowy upał była ponad siły układu chłodzącego) i złapało padakę totalną. Jak zwykle, koledzy są dobrzy wtedy, kiedy im coś trzeba i nie znalazł się żaden żeby zholować. Nawiasem mówiąc - 100 kilometrowe holowanie to byłby lekki hardkor. I się skończyło na lawecie. Myślę, że na przyszłość warto jednak dopłacić do ubezpieczenia na assistance. Dziecko jest w rozpaczy, bo zostało spieszone.  A ja w czarnej dupie, bo oczywiście zapłaciłam za tę lawetę. I oczywiście nie z nadmiaru dostępnych środków. Widoków na dodatkową gotówkę żadnych. A idą żniwa rzepakowe. Oraz idzie kolejne spotkanie z panią Pe w sądzie, więc trzeba na papugę. Może siądę z kapeluszem?