czwartek, 24 marca 2016

Na czasie

No to tak: część porządkowo - higieniczną przygotowań przedświątecznych mam załatwioną. Właściwie.
Że włączyła mi się palma perfekcyjnej hałsłajf? I że porządek się utrzymuje a nie -robi?
Palma może mi się włączyła, ale nie ta. Raczej ta wiosna-nie wiosna, która nastała bardzo wcześnie, pogania do działania, a działać zewnętrznie nie pozwala idiotyczną pogodą. Bo, tak prawdę mówiąc, myję te okna a spoglądam na funkiową rabatkę, która wymaga przekopania. Ścieram kurze, a zastanawiam się, jak przywiozę ziemię na skalniak z sadu i skąd wezmę piasek. Nie znoszę prac zanikających, które u mnie zanikają błyskawicznie (W piątek pomalowana ściana na klatce schodowej już została Starszym upaćkana sadzą, co dla mnie jest objawem wdupiemania. Bo oprzeć się dla równowagi można tak, by z szacunku dla cudzej pracy, nie spierdzielić dopiero wykonanej)
Utrzymywanie porządku w domu gdzie jest tyle zwierzaków (3 koty, 2 psy i Tatuś) jest czystą iluzją. Gdyby się chciało perfekcję w tym uzyskać należałoby ze szmatą, szczotą i turbo na odkurzaczu codziennie spędzać parę godzin. Nie jestem maniakiem i są rzeczy przyjemniejsze niż taniec ze szczotą. Więc utrzymywanie porządku sprowadzam do oblatywania co wieczór powierzchni płaskich na odkurzaczu ( z wyjątkiem niedziel, bo usunięcie śmiecia z podłogi przy pomocy odkurzacza jest dla Starszego  bardziej grzeszne i zrobienie tego za pomocą szczoty), pilnowania, by rzeczy znajdowały się na stałym dla nich miejscu, by wykluczyć szukanie. Nawet jak wepchnięte i kolanem dopchane, ale jest, gdzie miało być. Jak mam czegoś szukać, to autentycznie rośnie mi ciśnienie i zaczyna się coś robić na poddaszu.
Więc od czasu do czasu trzeba sięgnąć głębiej i np. odkłaczyć odkurzaczem książki na półkach. Co (UFF!) wymaga wyjęcia, przetarcia i ponownego ustawienia. A, ponieważ jestem już starszej daty, to mam swoje fisie i książki mają stać tak, a nie inaczej. No, tak, żebym obcemu, siedząc w kuchni, mogła powiedzieć, w które miejsce ma sięgnąć po "karafkę", a w które po "sztukmistrza" np.
Zanikalność prac zastraszająca, bo wczoraj umyte szyby już są "wynoskane" - teraz właśnie gebelsina pracuje nad dekoracją szyby w pokoju - po trawaniku wozi się jakiś obcy koteł, a gebelsina u drzwi podskakuje jak na sprężynkach i jęki wydaje "a-wył-wyłwył", które koteł ma wiadomo gdzie. No to chwilę potrwa, zanim koteł załatwi po co przyszedł i pójdzie precz. Nadstawki zastałam rano pootwierane, a wieczorem obserwowałam Klemurkę, jak sobie sprytnie otwierała drzwiczki pd komody stojąc na. Po czym z góry weszła, ukokosiła się na mojej torebce i tak została do rana.
Leniwcem poszłam oczywiście. Lambrekiny dwa mi już obrzydły, wypadało maszynę wyciągnąć i popracować tfurczo. Ale jakoś stan umysłu mi nie pozwalał. Więc kwestię lambrekinów obskoczyłam dwoma dziwnymi obrusami.

To chyba nie jest obrus, a raczej pareo. Urzekło mnie w szmateksiaku tymi ognistymi kołami i nabyłam. Z wiskozy jest chyba, bo ładnie lejące. Czekam na "Taką czarną szmatę sobie na oknie powiesiłaś?" Tatuś na razie nie komentował. 

Nie przypominam sobie, żeby mi aż tak na mózg padło, by coś takiego w charakterze obrusa nabyć. Raczej dostałam w prezencie. Leżało toto w szafie z innymi obrusami, aż doczekało się zastosowania. W charakterze lambrekinu kuchennego chwilowo ujdzie. Aż nabędę coś żółto-zielonego, żeby uszyć nowy.


Kiełbaska "in statu nascendi". Areczek sprawdza zapach.

Szyneczki i schabiki powiązane i spakowane. W tym roku poszłam z postępem i nabyłam siatkę. Przy trzeciej już doszłam do wprawy w upychaniu padła w siatkę.

Kiełbaska przyjmuje właściwą postać. Jak zwykle Tatuś trzyma za koniec, bo tylko on potrafi tak trzymać, żeby była właściwie nabita. Z braku Dziecka, ja robiłam za korbowego.

A potem pojechaliśmy jeszcze do miasteczka, zrobić zakupy, które musiały być zrobione w ostatniej chwili. Na eczwórce Tatusiowi włączyła się szajba kawaleryjska i depnął 125. Co jest prędkością zbyt dużą zważywszy na wiek lambordzini połączony z wiekiem kierowcy oraz ograniczeniami na drodze. A na dojeździe do miasteczka i tak był korek i musieliśmy opłotkami. Skutek był taki, że rozbolała mnie głowa. Na końcu zakupów była biedronka w poszukiwaniu dżemu z owoców, a nie syropu monsanto. Przede mną i za mną w kolejce stali radośni chłopcy zza wschodniej granicy, którzy nad moją głowa wymieniali się uwagami na temat słodyczy mango. Nie wiem czemu po angielsku.Po czym temu nad moja głową, z tyłu, włączyła się orkiestra dęta z perkusją. Zabiłam go wzrokiem. Chociaż chłopczyk sympatyczny był i taki radosny. Ale mój łeb!

A na koniec wzięłam się za babeczki, bo to przecież babkowe święta. I tak musiałam kibicować Tatusiowi, który odpalił wędzarnię. A, wiadomo, prędkość kosmiczna to on odpala tylko lambordżinim, natomiast chodzenie po schodach sprawia mu trudność.

niedziela, 20 marca 2016

Self Made Woman, czyli

pomalować sufit i przeżyć.

Dużo czasu spędzam w kuchni. W porywach  - nawet większość. A moja kuchnia zaczęła przedstawiać sobą obraz nędzy i rozpaczy. Sufit - niemalowany od prehistorycznych czasów. W dodatku, na skutek łazikowania linoskoczka-akrobaty po dachu, w celu oczyszczenia rynien, pękła dachówka, wzięło i przeciekło, i zrobił się zaciek. Dachówka wymieniona - zaciek pozostał.  Wiele lat temu jakieś złe mną owładnęło i na ścianach położyliśmy, własnymi- Starszego i moimi - ręcami, tzw. panele ścienne, czyli boazerię z papendekla. Która, jak każda boazeria, zdążyła nabrać mocy urzędowej, czyli pokryć się patyną oraz zacząć działać na psychikę. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełnia podłoga, która mi się bardzo podobała, taka drewniana, więc kazałam wycyklinować i polakierowałam. Żaden lakier nie jest wieczny, nawet dwuskładnikowy, zwłaszcza w pomieszczeniu tak ruchliwie uczęszczanym, jak moja kuchnia. Do której w dodatku wchodzi się bezpośrednio z klatki schodowej, czyli - z butami. Tudzież 20-toma psiokocimi pazurzastymi łapami, które większość czasu też w tej kuchni spędzają. Wszelkie działania remontowe w kuchni były odkładane, z powodu pomysłu przesunięcia ściany w łazience, żeby wstawić do niej kabinę zamiast wanny. Wyburzanie i stawianie miało się odbyć siłami Dziecka i moimi. Przy tej okazji miały być zerwane w cholerę te panele, a w ich miejsce położone kartongipsy (bo pod panele zostało zrobione "rusztowanie" z listew i albo te gipsy, albo tynkowanie od nowa). Rozległość przedsięwzięcia była dość przerażająca, wizja sajgonu, jaki nastąpi podczas wyburzania i zdzierania - porażająca, nie nastąpił żaden mus zewnętrzny, więc stało, jak było.
Ostatecznie został tylko "dziad i baba, bardzo starzy oboje", więc teraz o remontach grubszych nie ma mowy, bo nie jestem w stanie przeżyć obecności i działań majstrów -paprołów,  którzy zostawią po sobie malarię połączoną z chorobą weneryczną, pion ustawią "na oko", a poziom sam się wypoziomuje. I do których trzeba jeszcze dodatkowych pomocników, bo przecież  "miszczu" gruzu wynosił nie będzie.
Co to, to nie!

I jak tak sobie siedziałam kiedyś w tym moim kącie i patrzyłam na te cholerne panele i na ten zaciek na suficie, to wezbrało we mnie ostatecznie i powzięłam decyzję nagłą i nieodwołalną, że ani dnia dłużej. I tak jak siedziałam, tak wstałam i zabrałam się za mycie sufitu. Niestety, przekonanie, że da się to zrobić z podłogi, przy użyciu sprzętu "na kiju" upadło po pierwszych próbach. No to stół, włażenie, złażenie - umyte! I przy okazji od razu oklejone. To niech wyschnie. Malowanie będzie na następny dzień, od rana.
A rano taśmy sobie zwisały dowolnie i smętnie. Miejscami. Więc trzeba było obskakać wkoło raz jeszcze i podoklejać, co zwisło.

Front robót : umyte, oblepione, zafoliowane i pierwszy raz pomalowane. Abażur z lampy zdjęty, bo zetknięcia z przedłużką wałka by nie przeżył, czego z kolei ja bym  nie przeżyła, bo jest absolutnie jedyny. Poczeka  na przyjazd krakowskiego Dziecka,  bo sama go nie założę z powrotem  - jest ogromny i ciężki.

Pomalowałam raz i zostawiłam do wyschnięcia. I okazało się, że cholerny zaciek niestety wyłazi i wygląda jeszcze piękniej i rozleglej niż na początku, bo żółte jego kontury ślicznie odcinają się od białej farby.Sięgnęłam po to co miałam na stanie, czyli unigrunt. Może zaizoluje go jakoś. I dla zabicia czasu pomalowałam klatkę schodową.  Sufit miał poczekać do światła dziennego następnego dnia.

Przed malowaniem oczywiście nakryłam meble folią. Kuchenna, niewynaszalna zawalidroga, czyli narożna ławka,  przyjęła pozycję wertykalną na środku pomieszczenia i została szczelnie owinięta. Po czym nastąpiło to, czego się właściwie spodziewałam - szeleszcząca przy każdym ruchu folia zainteresowała koty o wiele bardziej niż, nabyty specjalnie, szeleszczący tunel, który leży u mnie pod komodą i tylko czasem Tośka w nim przycupnie na chwilę. Zaraz natychmiast Tośka była wewnątrz pakunku, a Bure obchodziły i kombinowały, jak się tam dostać. Dopóki byłam w kuchni - tylko kombinowały. Jak się już położyłam - wykombinowały. I moja dzika wyobraźnia, przewidująca najgorsze scenariusze, wywaliła mnie z łóżka i kazała odpakować ławkę i pozwijać folię, żeby się żaden kocio nie udusił. Mimo to rano folia zwisała z "góry" ławki w strzępach. Koty potrafią....

Folia zwisa  i powiewa.  W strzępach. Kotełki miały zabawę...


Przeszkadzają spać zmęczonemu złoczyńcy.....

W sobotę załatwiłam drugie malowanie sufitu. Poszło znacznie lepiej, szybciej i efektywniej, bo zmieniłam farbę - z drogiego dekorala na tanią jedynkę. (I znowu zostałam z nienapoczętą puszką dekorala). Pozostało już tylko umyć te panele i wyszorować podłogę. Ale umyć z tłustych kuchennych osadów to jest zadanie nie lada. Nie wiem, czy istnieją skuteczne środki w ramach tzw. chemii gospodarczej, bo takiego nie spotkałam. Raz tylko bezboleśnie wyczyściłam osady z wierzchu szafek przy pomocy octu i sody dodanych do wody w przypadkowych ilościach, sporych raczej. Zrobiła się piękna aktywna piana, która okazała się nad wyraz skuteczna. Ale gąbka nadawała się tylko do wyrzucenia. Teraz poszłam śladem Dziecka i użyłam chemii nie-gospodarczej, tylko z warsztatu samochodowego - środka do mycia silników. Dziecko po wprowadzeniu się do wynajmowanego mieszkania zrobiło czystki kuchenne tym właśnie środkiem. Ostrzegało, że to żrące bardzo, nie dotykało nigdy kanistra bez gumowych rękawic.Ale zwykłe, cienkie lateksy jednorazówki też dały radę, a patyna z paneli znikała błyskawicznie.

Akurat w połowie tych akcji zadzwoniła Ania, że jedzie z jajami i za godzinę będzie. Jaja zobowiązała się Ania dostarczyć w ramach barterku za owies. Przybyła. W stroju roboczym także, bo tyle co od akcji drzewnych się oderwała. Postawiłam jej cudne krzesło na środku tego galimatiasu (W końcu wszystko jedno, bo podobny, choć mniej zaawansowany galimatias panował wszędzie, z wyjątkiem pokoju Starszego, albowiem gdzieś różności z kuchni musiały być usunięte tymczasowo. Poza tym reguła jest taka, że w trakcie robienia porządków, najpierw robi się bajzel.) Sama przycupnęłam na schodkach. Oczywiście Czarna zaczęła natychmiast Anię molestować, włażąc jej przednimi łapami na kolana i usiłując oblizać cyferblat. Ania się z nią bawiła, do oblizania cyferblatu nie dopuszczając, a poklepując Czarną po dupsku, co było dość głośne, ale Czarnej się bardzo podobało. I na te poklepywania Księżniczka wystąpiła w obronie: przystartowała do Ani, przyjęła pozycję bojową, (komicznie wygląda sznaucer mini w pozycji bojowej -przerost treści and formą) zadarła łepek do góry i wydała szczek, pod tytułem "nie bij mojego psa!".  Po czym Ania poleciała robić sernik, który brzmiał pysznie, a ja wzięłam się do "kontynuowania dalej".

A Czarna poszła na moje łóżko i pozwijała się w precla

Kiedy zeszłam wreszcie na podłogę, to miałam małą chwilę zwątpienia i byłam bliska zostawienia reszty w takim stanie jak jest. Ale jak pomyślałam, że będę musiała to oglądać i chodzić po tym do poniedziałku -  zebrałam się w sobie, wyszorowałam zawalidrogę (której dni są policzone, bo już miałam parę podejść z taśmą w ręku, pod kątem rozkminienia tuningu z ławki narożnej w ławkę pojedynczą), potem wyszorowałam podłogę. Potem pozbierałam do pralki wszystko co mi w rękę wpadło, tudzież to co miałam na sobie, a sama wylądowałam w wannie. Chwilę się zastanawiałam, trzymając musująca kulę w ręku, czy sobie nie zrobić dobrze i nie wymoczyć się z tą kulą, ale przecież ja się nie lubię wymaczać, więc kula wróciła na półkę. Ostatecznie jednak się pomoczyłam, co się okazało zbawienne dla moich nóg, po gimnastyce "na stół - ze stołu".
Ciekawe, że psy czuły  nosem pismo od tytułem "nie zawracać pani dupy bo zajęta" i Księżniczka nie kwitła pod drzwiami co pół godziny, jak zwykle. Nawet gdy grubo została przekroczona pora popołudniowego spaceru (wieczorne papu zostało załatwione na okoliczność przerwy spowodowanej wizytą Ani, też później niż zwykle) i zamiast o 15-tej, poszłyśmy w pola około 19-tej.

Dziecko krakowskie,  zadzwoniwszy w piątek, zapytało, jak zwykle, "Co robisz?". I jak usłyszało, co robię, rzekło: "Aha,czyli targnęłaś się na życie, znaczy" Ale przeżyłam. Co mi znakomicie ułatwiły głupie schodki, które wyczaiłam w gazetce promocyjnej teskacza i poprosiłam Dziecko, żeby nabyło w S.W., bo ma  pod nosem prawie. Zresztą zmotoryzowane jest i nosić w zębach nie musi. Dziecko nabyło, przywiozło, ucieszyło się, że mamusia bystra taka i potrafi jednym ruchem schodki rozłożyć i złożyć. Potem zrobiło mi test na odwagę, każąc włazić na górny stopień, trochę się pochachało, że jednak cykorek lekki się mamusi włącza. Bo faktycznie się włączył, jak te schodki stały tak na środku. I dziwne, bo to przecież mniej więcej wysokość krzesła. Ale, kto może przewidzieć, w którym momencie i w jaki sposób mu się palma włączy... W każdym razie przy włażeniu na stół i złażeniu ze stoła na szczęście się nie włączała, bo by mnie jeszcze wykończyła psychicznie, gdybym musiała pokonywać lęk wysokości za każdym razem. Trochę obawiałam się stołu, bo po tuningu, czyli przeniesieniu blatu na nogi od maszyny, rozstaw tych nóg się znacznie zmniejszył, więc duża część wystaje w te i wewte, czyli łatwo znaleźć się poza środkiem ciężkości. Na szczęście, mimo przekroczenia środka ciężkości, mój ciężar nie zdołał przeważyć ciężaru stołu i obyło się bez uszczerbku na kościach. I to był plus dodatni, przy ewidentnym plusie ujemnym takim, że ten stół trzeba było jednak 150 razy przemieścić wzdłuż ścian.

Po robocie. Uprane wałki schną na płocie. Ten pierwszy, z mikrofibry, nie zdał egzaminu, drugi się nie przydał - trzeba było użyć pędzla. Zielony wart był swojej ceny, jest świetny. A ostatni już dawno setkę metrów kwadratowych zaliczył i nadal się sprawdza.



A dzisiaj odmiękam. O dziwo - ruszam rękami i nogami, kręgosłup nie wymaga reanimacji u pana uzdrowiciela (jak pewnego razu po wieszaniu firanek, który to raz był dla tych firanek ostatni). Miałam zamiar się pobyczyć nic nie robiąc poza harmonogramem i w tym celu nastawiłam rosół, licząc na dwa w jednym i ziemniaki, które obierze Starszy. Starszy jednak wymyślił sobie kapustkę, w dodatku z zasmażką. O ile kapustka ugotowała się przy niewielkim wysiłku z mojej strony, o tyle zasmażka zawsze doprowadza mnie do nerwicy, bo na ogół robi się grudziasta i muszę ją potem przez sitko, oraz wymaga stania i merdania, co mi dzisiaj było dodatkowo nie na rękę.(W ogóle, kto i po co wymyślił zasmażkę!)  Faceci maja to wyczucie sytuacji, niektórzy zwłaszcza....

PS. Będąc "młodom mężatkom" natknęłam się na jakiś poradnik dla młodych mężatek, czyli niedoświadczonych gospodyń domowych. Wyczytałam w nim, że myjąc pionowe powierzchnie należy zaczynać od dołu, bo brud ścieka na dół. Wydało mi się to wbrew wszelkiej logice. Przecież wiadomo, że brud ścieka na dół, więc jakiej cholery ma mi ściekać na czyste. I to jest oczywiście wbrew wszelkiej logice! Z wyjątkiem sytuacji, gdy myjemy coś tak brudnego jak moje panele i tak żrącym środkiem, jak dimer:  Zaczynałam od góry. Ściekało na dół. Nie tylko brud, ale i ten środek. I zanim ja za nim nadążyłam, to on zdążył już wymyć cienką smużkę. O ile sam tę smużkę wymywał bezboleśnie, o tyle ja musiałam wiele wysiłku włożyć, żeby resztę domyć do stanu tej smużki. No to spróbowałam od dołu. Nic nie ściekało po rozprowadzaniu gąbką z dołu do góry, nie było wyżartych smużek. Czyli - czasem należy wbrew logice. Ale tylko czasem!

środa, 16 marca 2016

Nici z planowania

Planowanie bezwzględnie ważne jest.. Ale bez przesady. To tylko w sferze ekonomii (tej dużej) i gospodarki ogólnonarodowej planuje się na 4 lata naprzód i wszystko wychodzi zgodnie z planem.
 W skali mikro-mikro planować se można, a wychodzi - różnie.
Na wtorek planowałam zajęcie się funkiową rabatką. Tymczasem rano rabatka wyglądała tak:

Mokrego śniegu było tyle, że gałęzie wszystkiemu zwisały smętnie. Dobrze, że na tym się skończyło, bo mogłyby być straty w drzewostanie.

Klementyna obserwuje okolicę z niejakim zdziwieniem. A funkie "nie wyglądają" tam, gdzie widać tę przyklapniętą kulkę tujową.

Najgorzej ma przy takiej pogodzie staruszka. Wszędzie śnieg - na łapach śnieg, na "podwoziu" śnieg. Nawet posznupać porządnie nie można, bo cała broda w śniegu. I pies cały nieszczęśliwy, bo w dodatku Czarna dostaje na śniegu małpiego rozumu i zachęca bidusię do zabawy, na która ta wcale nie ma ochoty.

I tak wygląda planowanie właśnie.

Przedwczoraj ogarnęłam w sadzie, co było do ogarnięcia. Konkretnie - miejsce gdzie rosła  wiśnia , która została wycięta i wykarczowana. Pozostały  tam drobniejsze i grubsze gałęzie. Zdążyły były przerosnąć pokrzywą, która następnie uschła.Sterczały suche badyle i działały mi na uczucia. Niby można było od razu, ale tak się złożyło, że to karczowanie w sadzie odbyło się dosłownie na parę dni przed wyprowadzeniem się Dziecka. (Które nie było planowane zawczasu. Właśnie!!) I jakoś nie było weny i warunków. Za to teraz był odpowiedni moment, bo to wszystko już zdążyło wyschnąć. Stojące skosiłam (kosom ręcznom dziadkowom), leżące wygrabiłam. Na jedną piękną kupkę. A następnie przyczyniłam się do globalnego ocieplenia i zwiększenia dziury ozonowej, bo tę piękną kupkę podpaliłam. Paliło się cudnie, wiatr wiał ten co "spienione goni fale", albo "mistrza z dachu", więc dymy wszelakie poszły sarnom w nos i sąsiedzi nie mieli powodów do psioczenia. (Później także sąsiad Andrzejek wykorzystał  ten wiatr i się przyczynił. Nawet bardziej, bo u niego leżała kupa ogromna gałęzi, w tym - świeżo ścięta sosna. Moje przynajmniej suche było).
Podkusiło mnie, żeby grabić grabiami, a nie metalową "miotłą". Różnica w użyciu jest zasadnicza: "miotłą" -  umim, grabiami -  nie umim. Grabić, mimo lat praktyki, nie nauczyłam się. Śmieszne? Co to za sztuka? Niby żadna sztuka. Ale każdym sprzętem trzeba się umieć odpowiednio posługiwać. Nawet zwykła szuflą. O wiele mniej wysiłku wtedy się wkłada w to, co się robi. Ja niestety grabię "na siłę". Nieopatrznie przekazałam Starszemu Babciną uwagę, że ściskam kij od grabi, "jak bym soki z niego chciała wydusić", czego nigdy nie omieszka mi przypomnieć. (Niektórzy mają dziwną selekcję przy zapamiętywaniu  - wszystko co złe o wszystkich). A ja wim i rozumim, ale i tak po grabieniu gołymi rencami - pęcherze, a w rękawiczkach - bolące dłonie. Tralala-uhaha....

Doszły inpostem zakupione karmniki (trochę się tego inposta obawiałam, bo mi esemesy słali, żeby sobie paczkomat wybrać, poza tym we w ogóle instytucja jest zaufania niegodna) i dokonałam akcji. Wyszło na to, że tych karmników drugie tyle by się przydało. Napełniłam, poustawiałam. Podczas otwierania (bo wszystkie zamknięte były), zanim wyczaiłam o co chodzi z tym kluczykiem i jak to działa, udało mi się w jednym upierniczyć zaczep. Na szczęście tylko jeden i zamknąć go nadal można. Po czym Starszy dał mi powód do "spędzenia snu z powiek", bo udzielił informacji, że te stwory potrafią "jedzonko" wynosić. Psia krew, cholera jasna. Już widzę Stefana - wszystkożercę kapśniętego w boksie, po spożyciu takiej wyniesionej saszetki. No i faktycznie wynoszą, co się okazało dziś, podczas kontroli. Wychodzi na to, że te karmniki nie są do końca przemyślane konstrukcyjnie - przy wylotach powinien być kawałek podniesionego do góry brzegu. O czym ja tu piszę? No, o karmnikach deratyzacyjnych. Temat cienki taki dość, bo po pierwsze primo miłośnicy stworzenia wszelkiego żywego - że jak to? A po drugie wyznać publicznie, że w zabudowaniach gospodarczych istnieją myszy i szczury, to tak, jakby się publicznie przyznać, że ma się wszy, albo francuską chorobę. Chociaż każdy, kto na wsi żyje i wie na czym to polega, wie również, że myszy i szczury są zawsze. I cała sprawa w tym, żeby nie było ich w tych miejscach w których sobie najbardziej nie życzymy oraz, żeby zorganizować wszystko tak, by szkody przez nie wyrządzane zminimalizować. A szkody minimalizuje się między innymi - ograniczając populację. Koty sprawy nie załatwią, bo gdyby mogły to, biorąc pod uwagę ilość kotów rezydującą okresowo w mojej stodole, futrzaki by już dawno zniknęły. Chłopaczek z fujarką też się żaden w okolicy nie trafia. Nie pozostaje nic innego, jak zostać mordercą -trucicielem. (Dodam tak OFF, że podobne akcje powinny być podjęte w stosunku do latającego szczurołactwa, czyli gołębi, które brudzą, paskudzą, roznoszą świństwa różne i powodują szkody materialne. A babcie emerytki, karmiące gołąbki bułeczkom na plantach powinny być karane takimi samymi mandatami, jak właściciele psów po tych plantach srających. Ilość gówna i śmiecia pozostała wokół tej ławeczki po babci emerytce i jej ukochanych ptaszętach, często przekracza to, co zostawi po sobie jeden pies. Poczytałam nieco w temacie tu i ówdzie, na okoliczność sprzątania obsranego gołębiami balkonu w KRK. Kto chce, może te informacje w każdej chwili wujkiem Gie znaleźć. Zapewne mu uczucia pozytywnie gorące natychmiast wychłódną. Moja awersja dotyczy gołębi tych, co to nimi brukowany Kraków. Nie dotyczy innego ptactwa dziko żyjącego, ani gołębi hodowlanych. Hodowcy gołębi mają potężnego hopla na punkcie swoich ptaków - odrobaczają, odinsekciają, dezynfekują gołębniki itepe. U mojego zaprzyjaźnionego weta na półkach królują psie karmy i medykamenty gołębie - znaczy jest zapotrzebowanie, bo by sobie lokaty kapitału w niechodliwym towarze nie robili. )
Najlepiej byłoby, gdyby takie akcje po sąsiedzku odbywały się jednocześnie. Ale mam tu takich, którym nie przeszkadza, co u nich w stodole się rozmnaża. A rozmnaża się na ogół w budynkach nieużywanych, do których nikt nie zagląda. W jednej takiej stodole nawet lisica sobie izbę porodową urządziła pewnego razu. Przynajmniej okoliczne kury spokój miały, bo dobry złodziej nie kradnie po sąsiedzku.

Jak już w temat ptactwa się wkroczyło, to donoszę, że na moim świerku zaokiennym nieszczęście jakieś się stało, bo zniknęła synogarliczka, która już tam siedziała na gniazdku, Szkoda. Na ogrodzie pojawia się coraz to nowe pierzaste. Kosa spotkałam poruszającego się piechotą po trawniku pod świerkami. Ciekawe, że kosy widuję zawsze spacerujące . Czyżby w ten sposób większość życia spędzały?
Wczoraj poszłam dla urozmaicenia zrzucić trochę węgla do piwnicy (Od rana bolała mnie głowa, nie nadawałam się do żadnych akcji. Ale po południu zrobiło się ładnie i pomyślałam, ze może trochę ruchu na powietrzu na ten ból głowy pomoże. Zrzuciłam pół tony. Pomogło. Zdecydowanie siedzenie w domu źle na mnie działa.) W pewnym momencie usłyszałam straszny rejwach ptasi dochodzący zza płotu sąsiadki, z miejsca gdzie jest wybieg dla kur (Raczej może  - przedbieg - przed przeniesieniem się na mój ogród). Spośród wróblowo - ziębowego jazgotu wybijał się jakiś inny, dziwny dźwięk, z niczym mi się nie kojarzący. Więc, zaintrygowana, przerwałam pakowanie węgla do wiaderka i rozpoczęłam obserwacje. Okazało się,  że w chmarę zięb i wróbli wbiła się wilga i próbowała przysiąść się do stołu. Małym ćwierkaczom się to nie spodobało i ją pogoniły. Stąd te dziwne odgłosy wydawane przez wilgę. I, nie wiem co jest, ale skowronka jeszcze w polach nie słyszałam! Czy mnie tak absorbują Księżniczki fanaberie podczas spacerów, czy skowronkowe dzwoneczki wtapiają się w odgłosy otoczenia, ale nie odnotowałam. Jutro posłucham.

Donoszę także, że właśnie wykluły mi się pomidory posiane w czwartek. Ponieważ Dziecia pokój pusty (Dzieciem) i dla kotów niedostępny zainstalowałam tam mini szklarenkę. Uczyniona została z czegoś, co kiedyś Dziecko wyspawało, a co w skrócie przypomina szkielet wielkiego akwarium. Folia spożywcza, która jest materiałem wszechstronnego stosowania (w kuchni używam jej najrzadziej) , posłużyła do wykonania "ścianek" bocznych, a na wierzch poszła tafla pleksi, czekająca od pewnego czasu na wykorzystanie. W środku cieplutko jak w oranżerii. Przy okazji miseczkę z owieskiem tam wstawiłam, ale nie wiem, czy nie za późno się opamiętałam. No, a "krwawego rzeźnika" w końcu nie posiałam. Za to jest Mazarini, Virginia Sweet, Peon Red  i inne takie.   Zobaczymy jak im dalej pójdzie, tym pomidorom. Planuję posadzić 50szt. Na razie wszystko wskazuje, że będzie więcej. Jak zwykle Najważniejsza posiała dużo więcej niż było planowane. Więc, jak zwykle będzie potem foch, że ja nie chcę tego wszystkiego posadzić. Do focha dołączy Starszy, po czym nadwyżki zostaną rozdane....

niedziela, 13 marca 2016

Plusy dodatnie i plusy ujemne...

Nie, nie spodziewajcie się rachunku sumienia i podsumowań jakowyś. Jeszcze nie umieram (a przynajmniej tak mi się wydaje), więc posumowań nijakich nie będzie.
Chwilę nie zaglądałam, ani do siebie, ani gdzie indziej. I trochę mnie ominęło.
Plusów dodatnich nazbierało się od groma: mam dechy na "drzwiczki gnojowe" do kóz. W dodatku zupełnie gratis. I w dodatku dechy, które maja wszystkie dechy pod sobom - z felcem dechy, takie, jak na podłogę! Odpada problem, że szparki się porobią pomiędzy. Już  somsiada przekonałam, że mu to dobrze dla zdrowotności zrobi, jak mi te dechy na "cyrkularce" przytnie. Mogłabym sama, wyrzynarką z ogranicznikiem, ale wiem, ze i tak falbanki by wyszły. A somsiad jest taki w drewnie zakochany, a przy tym staranny bardzo, tak, że będzie super. I nawet zawiasy do tych wrotek pozyskałam. Najpierw przekopywałam internet w poszukiwaniu. Zawiasów listwowych jest do cholery i trochę (przy okazji doedukowałam się, że jednak co innego zawias listwowy, a co innego taśmowy). Problem polega na tym, że u mnie są już wmurowane haki (łby)do tych zawiasów i one maja określone fi, niestety dość duże - 18mm. Te, które robią teraz delikatne jakieś takie - hak na 10-12mm! Już prawie stanęłam przed koniecznością zamówienia u kowala. A to problem straszny. Bo logistyka - znaleźć kowala, zamówić, pojechać odebrać. No i cena też byłaby odpowiednia do rękodzieła indywidualnego.W ostatniej chwili mi się przypomniało, że robiąc porządki w różnych drewnianych resztkach, przy pomocy masakry teksańskiej, porżneliśmy z Dzieciem jakieś drzwiczki. I to w taki sposób, że kawałek z zawiasem został oderżnięty i pewnie tam sobie leży, gdzie został. No i były. Dwa porządne, kute kowalem, "przedwojenne" (licho wie sprzed której wojny) zawiasy. Śruby załatwiłam boszem urżnąwszy im łby. Drugim boszem, z tarczą listkową usunęłam co nadgryzł ząb czasu. Sajgon się w Dziecia warsztacie zrobił przy tym nieziemski i musiałam wreszcie posprzątać. Porządnie! Żebym się sama potem nie upaćkała, jak będę dalsze działania tam podejmować.
Po czym zawiasy zostały psiknięte czarnym szprejem (mam śliczny helołynowy manikiur, zupełnie gratis) i czekają na somsiada piłę tarczową.
Deszczki przytaszczył Biały Brat, który przybył w celu wspólnego odwiedzenia miasta z ciasteczkowym aromatem. Nasza wizyta, w tym sympatyczny skądinąd mieście, związana jest z pewnymi plusami ujemnymi, które ciążą mi bardzo od dłuższego czasu i rzucają się na psychikę, więc rozwijać nie będę.

To było w poprzedni piątek. A w sobotę wpadła niezapowiedzianie Córusia. Pojechała w niedzielę ok. 15. Efekt jej wizyty był (m.in)taki, że  w poniedziałek tatuś nie dostał rosołu. Z powodu iż nie mogłam znaleźć sitka. Zapytałam tatusia, czy przypadkiem nie widział, na co usłyszałam, że jest tam, gdzie sobie położyłam. (Co znaczyło w moim odbiorze - "genetyczny alzhajmer ci się odzywa, sama nie wiesz gdzie co kładziesz") Wobec czego stwierdziłam, że szukać nie będę, bo, owszem, czapki szukam ciągle, albowiem zdejmuję ją w różnych miejscach, ale sitko kładę wyłącznie w jednym miejscu. A jak nie ma sitka, to nie będzie rosołu. Trudno, uhaha.

Ubiegły tydzień minął pod znakiem materiałów opałowych. W te dni, kiedy z góry nie moczyło, robiliśmy, na zmianę z umówionym chłopakiem, porządek w sadzie. Leżała tam ogromna kupa gałęzi, przywiezionych jesienią po wykarczowaniu przez Dziecko zarośli z kawałka pola, które wzięło w dzierżawę. Był temat wypożyczenia rębaka, który, w związku z nagłą wyprowadzką Dziecka, się rozpłynął. Najprościej byłoby tę kupę po prostu podpalić, ale szkoda mi było tak te kalorie puścić w atmosferę i zwiększać efekt cieplarniany. I nieetycznie i nieekonomicznie. Zwłaszcza, że takie patyki mogę latem, w moim cudownym ekologicznym kotle CO, w hajnówkowym garażu wyklepanym, zamienić w ciepłą wodę w bojlerze (zleciłam w końcu odcięcie, dzięki któremu kocioł może grzać jedynie wodę w bojlerze). No to śmy rąbali. Najpierw ja 2 godziny, potem chłopak 4,5 godziny. A potem chłopakowi ojciec wziął i się utopił po pijaku w przydrożnym rowie tuż obok domu. Więc dokończyłam stertę, przez kolejne 2,5godziny. Pewnie bym tego dnia nie skończyła, ale przyjechał tatuś na inspekcję i zaczął mi te gałęzie podpychać na klocek, więcej przeszkadzając niż pomagając, bo ja już swoją metodę opracowaną miałam, która siłom rzeczy musiała być gorsza niż metoda tatusia. Skończyłam i padłam. Z obawą, że na następny dzień renkom-nogom nie ruszę. Ale ruszyłam. I o dziwo, bardziej bolała mnie lewa ręka, niż prawa, od za ciężkiej siekiery.Aha, no i skórzane rękawice też się nie sprawdziły -trzonek się w nich ślizga tak samo, jak w każdych innych. Na przyszłość muszę nabyć siekierę lżejszą na trzonku włóknianym, który się nie ślizga, jak drewniany.
W końcu także, w piątek, tatuś zdecydował się wreszcie pojechać w celu nabycia węgla. Czwarta tona w ciągu tej zimy-bez-zimy + jedna wisienka. I jak widzę ludzi chodzących po domu zimą w tiszercie, to mam oczy jak filiżanki, że tak można?. Ponieważ ja mam na sobie ogólnie 2 warstwy + ciepła kamizelka i wełniane skarpetki.

Piątkowa wyprawa do miasteczka zaowocowała znów plusem dodatnim: upolowałam w sklepiku z używanymi meblami krzesło za śmieszne pieniądze. Stabilne, jesionowe (jak twierdzi tatuś) krzesło za 5 dych. W końcu nie trzeba się obawiać, że siadając na krześle wyląduje się z tyłkiem na podłodze. (Historia krzeseł w kuchni jest długa i dramatyczna. Niedawno zostały zakupione 2 sztuki, drewniane, po 80zł szt, nowe!. Z czego jedno wytrzymało w stanie nienaruszonym ok. pół roku.  To były już kolejne 2 sztuki, od czasu, gdy zydle zakończyły dramatycznie swój żywot. Pewnie się mszczą teraz.) Muszę tylko koniecznie podkleić łapy, bo krzesło jest ciężkie i mogę je suwać jedynie, co powoduje hurkanie straszne i obdzieranie resztek lakieru z podłogi.

Krzeseło, jak krzeseło - ani specjalnie piękne, ani specjalnie stare. Przykład tego, że kiedyś (niedawno całkiem, bo krzeseło zabytkiem nie jest) można było robić rzeczy przyjemne i trwałe.

Pozatem idzie wiosna i idą święta. W związku z wiosną kury nadal zawzięcie niszczą, co spod ziemi wylazło (a wylazło właśnie ostatnio czarcie ziobro, oraz czosnek niedźwiedzi od Reni wyłazi, więc nie daj boże!). Skalniak wymaga totalnej reorganizacji w związku z działalnością kur oraz nornic. Za co bym się wzięła, gdyby wreszcie przestało padać.
A święta potraktujemy minimalistycznie. Mięcho zostało umoczone. Na kiełbasę zmielone leży sobie. No i w związku z kiełbachą zaistniała konieczność nabycia jelit. W tym celu udaliśmy się do smarketu budowlano różnorodnego pt. Brico, który jest podobno nad wyraz tani. Jelit nie było, ale wzrok tatusia padł na półkę z pokarmem dla futrzaków i mówi "O, ty internetem zamawiałaś, a tu popatrz ile tego". No, popatrzyłam. I stwierdziłam również karmniki. Identyczne z tymi, które właśnie zmówiłam. Tyle, że za cenę jednego smarketowego, mam 2 i pół internetowe.Wychodzi na to, że oni też je internetem zamawiają - każdy w osobnej przesyłce.
A jelita nabyłam w malutkim sklepiku, gdzie w dodatku była przesympatyczna pani za ladą, która wiedziała co sprzedaje, do czego to służy i jak używać. Wymieniłyśmy się doświadczeniami i spostrzeżeniami odnośnie wyrobów wędliniarskich. Fajnie się zapowiadało, ale tatuś siedział w aucie i było "co tak długo". No kolejka była, a w kolejce chłopy, to zawsze dłużej schodzi.

A dla poprawy stanu ducha nabyłam taką śliczna kurkę. Która sprezentowałam Magdusi.Też dla poprawy stanu ducha.

Tak, dla jasności, to kurka jest solniczką. Ale nie ma chyba przymusu wykorzystania jej w tym charakterze. Może sobie robić za dekorację, bo dziurki do trzepania ma nienarzucające się na oczy.

Ponieważ i tak najważniejsze zostało pominięte milczeniem, a zrobiło się długawo,to może sympatyczną kurką zakończę. W ogóle, zniechęcenie mnie ogarło, po ostatnich dyskusjach pod spodem....

środa, 2 marca 2016

Dziki lokator

No i, ni stąd ni z owąd  mamy marzec. Niektórzy już od poniedziałku go mieli, bo nie zakonotowali w mózgownicy, że rok podzielny przez 4, więc przestępny, jakby. Ja w zasadzie zaskoczyłam dopiero w niedzielę. I natychmiast porzuciłam wszelkie nadzieje na to, że w tym roku będzie lepiej. Nie będzie. Co gołym okiem widać w naturze np.(M.in, co istotne może najmniej w tej naturze, w sobotę, podczas obchodu ogródka dla oszacowania kurzych zniszczeń, zauważyłam roje komarów. W lutym komary! Tego jeszcze me oczy nie widziały!)
I nie tylko w naturze. Dziś Dziecko dostało pismo od Pana Prezesa (nowo namaszczonego), że dopłaty nie może się spodziewać wcześniej niż po 31 maja. Za to banki czekają na kredytobiorców z ha, agencja płaci odsetki. Rolnik teoretycznie nie traci (praktycznie niektórzy tak, bo tych pieniędzy agencja nie wyda na inną pomoc), banki rosną w siłę , bo ruch w interesie. Już chwilę temu zastanawialiśmy się z Dzieckiem, czy te opóźnienia dopłat nie mają jakiegoś "głębszego" uzasadnienia (głębokość równa głębokości czyjejś kieszeni).
Pogoda też zrobiła się taka więcej marcowa od poniedziałku. Co zresztą przewidywałam. No bo mi Dziecko wywiozło w niedzielę mój cudny klocek do rąbania do sadu i umieściło koło sterty gałęzi, które czekają na siekierę. Siekiera już naostrzona zresztą. I jak ten klocek znalazł się w miejscu przeze mnie zaplanowanym to padać musiało obowiązkowo.
Dziś rano straszyło zimą, a teraz mamy prawie maj.
Pogoda (?) mnie rozwala totalnie i robię, siłą woli, tylko to, co bezwzględnie muszę. Siądźkę już sobie odgniotłam nieco od tego siedzenia plackiem. Żeby totalnie nicnierobiejstwo się nie rozpanoszyło, w poniedziałek upiekłam chlebuś mój "kuciany". Tym razem na serwatce podpuszczkowej, bo w sobotę zdarzyło mi się serek popełnić z zamarzniętego mleka. Nabyłam bowiem jeden świński półdupek, który został rozparcelowany na przyszłe szynki oraz kiełbasy. Część kiełbasiana od razu została zmielona. I wszystko to musiało pójść na razie do zamrożenia, bo jeszcze za wcześnie na wrzucanie w marynaty. Wobec czego musiałam opróżnić częściowo zamrażalnik, usuwając z niego butelki z mlekiem. Serunio wyszedł pyszny. Smakował tym bardziej, że dawno go nie było. Zazdraszam wszystkim tym, którzy mogą sobie żywe mleko kupić.U mnie takiej możliwości na wsi nie ma. Zatem o seruniu trzeba na długi czas zapomnieć.


Na razie jakoś dogadujemy się z piekarnikiem, że mi tego chleba na węgiel nie spali i z zakalcem nie wypuści. Może trochę zbyt "rumiany", ale baardzo jadalny.

Wczoraj mnie poniosło do obórki z musem wewnętrznym zrobienia tam porządku. Mus się wziął nie tylko ze względu, iż mi ta słoma leżąca wszędy na uczucia estetyczne wchodziła. Dodatkowo wyczaiłam, że "coś" korzysta nielegalnie z noclegów u kóz. Jednego dnia odkryłam małe "gniazdeczko", wielkości może dużego grejpfruta, w boksie Andzi. Na następny dzień, głębokie rzucanie okiem znalazło takie gniazdeczko pod żłobem Wandzi. Żadnych innych śladów nie stwierdzono. I nie wiem, co to za stworzenie tak się wysypia tuż obok Andzi zadka. Wolałabym, żeby to było któreś z tych bardziej sympatycznych, łasica np.a nie szare futrzaki. W każdym bądź razie wyniosłam wszystką słomę zalegającą luzem  na skutek akcji destrukcyjnych Wandzi. W ten sposób możliwości "czajenia się po kątach" tajemniczego lokatora zostały troszeczkę ograniczone, a w obórce zapanował w końcu właściwy porządek. Pomijając fakt, że dywaniki mają już na jakieś 30 cm grube i do karmidła stają z tyłkiem wyżej głowy, bo nie dość, że naturalny spadek posadzki, to jeszcze dościelało się głównie tam, gdzie samo spadło, czyli w przeciwnym końcu boksów.

Mimo słoneczności za oknem, sennie jakoś wśród zwierzyny.
Przyzwoite koty, które do późna w noc uskuteczniały tupanie po parkiecie, teraz odsypiają i nabierają sił na następne nocne gonitwy.

Koteczek Areczek zaanektował fotel. Na fotelu najbardziej ohydna fotelowa wyściółka, bo nawet szkoda się wygłupiać z czymś innym - jak nie pazurami załatwią, to kupą kłaków.

Antonina nie musi mieć miękko, byle było ciepło. 

Tylko Klementyna snuje się po domu jak smród po gaciach i we wszystkich możliwych miejscach sprawdza, czy jej tam nie ma. Właśnie sprawdziła w nadstawce, gdzie leżą moje bluzki. Toto białe, co tam za nią widać, zdążyło ją  wyprzedzić w locie, więc lądowała na miękkim. Pozostałe pootwierane szafki, to nie moje niedbalstwo, tylko wynik poszukiwań Klementyny. Czy w tej sytuacji mogę mieć jakiś porządek w szafkach? No, niby na chwilę mogę - jak uda jej się większą ilość rzeczy wyrzucić na podłogę wtedy układam od nowa.

Do kompletu dobrych wiadomości - spłuczka złapała już padakę ostateczną. Kilka razy była wcześniej reanimowana, w dość dużych odstępach czasowych i dawała radę. Dzisiejsza ilość reanimacji przekroczyła wszystkie poprzednie razem wzięte. Gmyram we wnątrzu tego rezerwuaru : idioci zrobili pływak z brzeżkiem, czyli takim jakby zbiorniczkiem na wierzchu.(Po co?) Gdzieśtam-skądśtam na ten pływak kapie. I jak nakapie za dużo to pływak spływa na dół, a woda się leje do zbiornika. Całe szczęście, że jak za dużo, to wylewa się dołem, a nie przez wierzch. Miałam kiedyś takiego akrobatę, co wierzchem wodę wylewał, a że wisiał wysoko to po ścianie, po ścianie. Tam na szczęście do kratki ściekowej spływało, a tutaj nie spłynie, bo kolejny idiota zrobił spadek posadzki w przeciwnym kierunku.

No i wracając z popołudniowego spaceru, tyle co się rozminęłam z panem, który sobie radośnie pomykał na spacerek z olbrzymim czarnym wilczurem. Oczywiście luzem i oczywiście bez kagańca.
Już nawet w pola swobodnie chodzić z psami nie mogę bo mi się w każdej chwili zza brzózek wyłoni przypał z brytanem luzem.

Czy faktycznie świat jest tak gęsto idiotami zaludniony, czy tylko ja mam takiego cholernego pecha?