poniedziałek, 15 kwietnia 2013

poniedziałek

Parę dni mnie nie było, korzystałam z kompa głównie na leżąco, a w tej pozycji pisanie kiepsko wychodzi, zwłaszcza, że mi klawisze szwankują i myszą muszę latać, żeby błędy poprawiać.
Przede wszystkim, z powodu oczekiwania na poród Andzi, spanie było żadne. Mam tak jakoś, że jeżeli mam coś do zrobienia i tego nie zrobię to mi na psychikę pada i zalega na tej psychice.I tak, w piątek ścięło mnie o pół do dziesiątej. Nie poszłam do Andzi zobaczyć, więć mi leżało na psychice. Zbudziło mnie o drugiej i wysłało w ciemna noc, a potem o czwartej. A co mozna robić, jak sie człowiek zbudzi o czwartej? Spać od nowa? Niemożliwe, bo następna pobudka byłaby w południe. Niemożliwe, wobec faktu, że jest to pora, o której dopiero moi panowie zaczynają otwierać lewe oko. Tak, że psy by popękały, kot odgryzłby sobie ogon, a kury zadziobałyby się nawzajem, uprzednio zjadłszy wszystkie jajka - strata podwójna, bo jajek brak i trzeba by wymieniać słomę na gniazdach.
W piątek tez dostałam zadanie bojowe od Dziecka - opisać dwa rysunki, nauczyć się matmy na kolosa. Okazało się,że rysunki na niedzielę, więc na sobotę zostawiłam. W sobotę po powrocie Dziecka z zajęć siedliśmy do tej matmy. Na szczęście okazało się, że zadania, które rozwiązują na tej uczelni sa na poziomie przedszkola, w porównaniu z tym, co robił na Wysrolu. On stanowczo przecenia moje możliwości, bo z funkcją dwóch zmiennych miałam do czynienia 40 lat temu. Dobrze, że pilna byłam, to coś we łbie zostało i teraz jest tylko kwesta  - odkopać.
Po czym okazało się, że sprawozdanie z laborki nie może byc wydrukowane, należy je przepisać. W związku z ułomnością graficzną mojego Dziecka - powstało kolejne zadanie dla mnie. A priori szlag chciał mnie trafić, bo ja osobiście stojąc w obliczu czytania tych sprawozdań wolałabym gładki wydruk komputerowy niż odręczne bazgroły. No, ale fizycy sa inni inaczej - na wysrolu też laborki z fizyki musiała pisać ręka.
Dobrze chociaż, że rysunki zaczął robić sam i wychodzi mu to bardzo faknie. Myślę, ze ta czwórka, która dostał na ćwiczeniach go zmotywowała.
Zanim zasiadłam do rysunków okazało się, że kibelek zatkany. (Sama  mu sie dołożyłam, wyrzucając kosie gówienko z szufelką żwirku, z lenistwa oczywiście) No i to lenistwo kosztowało mnie co najmniej godzinę babrania się w gównie i nakładania gównianych maseczek podczas kręcenia żmijką przez Starszego. Przy okazji dowód namacalny na to, że nie należy stosować udrażniacza w granulkach - w kolanie były pokłady skrystalizowanego udrażniacza do rur.
Przepisywanie sprawozdania zakończyłam o drugiej, poszłam do Andzi, która dalej sobie ze mnie jaja robi i w pióra. W niedzielę pobudka o szóstej, bo nie dokończony drugi rysunek. Pokończyłam, podrukowałam, pokleiłam, spakowałam Dziecku co trzeba, żeby połowy nie zapomniało i Dziecko pojechało na jedenastą, a mój normalny harmonogram dzienny trafił szlag.
No, ale zrobiłam, co zrobić należało i poszłam poleżeć, bo stwierdziłam, że dłużej tak nie da rady. Już nie te lata, że można spać po cztery godziny na dobę, a pozostałe 20 zapierniczać na 3 albo 4 szychty.
No, a jak wstałam koło trzeciej (psy) to upiekłam chleb, dokończyłam obiad no i zrobiłam wszystko resztę, z wyniesieniem prania na strych.
Dziecko wróciło o dziewiętnastej, odmówiło przyjęcia pokarmu, posiedziało przy kompie, po czym poleciało do Klubu (czyli pod kioseczek)). Wróciło o jedenastej w stanie wskazującym na spożycie, zrobiło mi pobudkę. Zresztą Pan Starszy wstał od kompa właśnie, po wyczytaniu wszystkich sprawozdań z meczyków, i poszedł herbatę warzyć. Zaczął się klub dyskusyjny na temat "Co tam.Panie, w klubie miejscowym piłki kopanej" oraz jak chujowo jest ten kraj urządzony i rządzony.
Poszłam spać. Bo, żadna dyskusja tej otaczającej ze wszech stron chujowizny nie zmieni, a nerwów szkoda.
Dzisiaj zbudził mnie o szóstej potworny ból głowy.
Starszy charczy na tyle, że skazana jak najbardziej byłaby wizyta u "Profesora".
Idę z psami. Może Andzia się jednak zdecyduje, 156 dzień dzisiaj. No i pewnie da koziołka. Pierniczę...
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>.
No, to obeszłam pola z psicami, bez efektów. Poszłam w rzepak pozaglądać w zółta podstawkę.Na szczęście znalazłam. Czarna, poczuwszy pod sobą miękką glebę i chabazie, wpadła w amok i zaczęła szaleć, czemu mała przyglądała się z dezaprobata i niesmakiem. Potem im jakiś kot desperat spod samych pysków uskoczył. Córcia zadzwoniła akurat w momencie odciągania psiurów od drugiego kota. Koty wyległy na pola w obfitości wielkiej. Cierpi na tym, niestety, moja ręka...
Wróciwszy z telefonem przy uchu, odpięłam psy jedna ręką i poszłam Andzię zobaczyć. W międzyczasie księżniczka zaliczyła stół i poczęstowała się czekoladką synusia. Jak ona ładnie te czekoladki z papierka obiera. I o dziwo jej nie szkodzą. Kiedyś opierniczyła pół tabliczki czekolady, innym razem wlazła na kuchenną ladę, podczas naszej nieobecności, i opierniczyła więcej niż połowę opakowania wafelków w czekoladzie pod tytułem "Pryncypałki". Zgodnie z tym, co piszą o szkodliwości czekolady dla psów, powinna już siedem razy nie żyć. My tylko zastanawialiśmy się, jak w takim małym psie tyle tych wafelków się zmieściło. Rozważany był motyw współpracy: mała na górze, duża na dole z hasłem "zrzuć wafelka". W kontekście tego, że mnie po czwartym wafelku już mdli, była to jedyna możliwa opcja.

Łeb mnie napiernicza dalej... Na dworze ziąb i duje ze stepów.. Planowałam kontynuacje porządków w sadzie. Patyków drobnych tam zostało nieco po ścinkach zimowych, a trawa już rusza. Zwłaszcza po piątkowym i sobotnim deszczu. Z trawy ich nie wygrzebię. Ale w tę pogodę na wygwizdów nie pójdę, zacznę coś koło domu, tez roboty od piernika. Najgorsze te dwie alpy, których przed śniegiem nie zdążyliśmy z dzieckiem rozrzucić. Nawiasem mówiąć, szczęście mamy obydwoje ogromne, bo zamóiona zemia okazała się iłem z dna moreny wymieszanym z kamieniami różnego kalibru. Nie dość, że się lepi, to co rusz , łopata zagłębiana w alpę, napotyka na opór kamulca. Chyba jednak trzeba kogoś nająć do rozwalenia tej ziemi. Tylko nie bardzo jest kogo, bo bezrobotni wolą chlać pod sklepem, a ten, co ewentualnie by przyszedł, jest już tak przepity, że po paru łopatach padnie.
>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>>
Aha, miałam wczoraj pooglądać po raz drugi "Służące", nawet sobie zapłaciłam abonament na zalukaju. I nic z tego.. Gnębi mnie, brak w pamięci, co one zrobiły z ta tartą czekoladową. Czy skutkiem jej spożycia było zejście, czy tylko sraczka..
Przepis na te tartę znalazłam na blogu "From movie to the kitchen" i zabiło mi klina...
No, i mam rozpoczety fartuszek dla jednej znajomej Kasi oraz podszpilkowany szlafrok dla sąsiadki. A kot bandyta zapierniczył mi nici z maszyny - po prostu zdjął i roztroczył po calym mieszaniu, co skutkowało nieszczęsną miną księżniczki, która się w te nici zaplątała.

piątek, 12 kwietnia 2013

Codziennosc...

Dumam, dumam, ale na "papier" nie przelewam, bo nie ma kiedy.
Przedwczoraj robiliśmy porządek w sadzie. Głównie ja robiłam, potem dołączyło Dziecko z piłą i traktorem. Ze ściętej w marcu jabłoni pozostało mnóstwo gałęzi, trzeba było uprzątnąć, bo zaraz trawa ruszy. Złapałam z rana siekierę i poszłam. Po południu dołączyło Dziecko, porąbał resztę, pocięliśmy grubsze, a co niepocięte - tez zostało załadowane. Łatwiej kiedykolwiek, koło domu z siekierą wyjść, niż do sadu latać.
Na marginesie -ten chrust poszedł do węglowej piwnicy i zaraz zostanie spalony. Ta zima dała nam w kwestii opału do wiwatu, jak żadna.
Wisi mi nad głowa ciągle coś. Wisi mi przede wszystkim beztroska mojego Dziecka nr2. Tak wszystko odkłada na potem, tak sie nie przejmuje terminami i tym, że cos musi byc zrobione koniecznie. Pan Starszy już lata od okna do okna i agrofoto śledzi na bieżąco. Wczoraj zaczął jojczeć: "chłopy w pole jadą, a ja nie mogę". Szkoda mi go - to było całe jego zycie. To tak jak z moja emeryturą. Tyle, że ja jeszcze czuję się na siłach pracować, a mi nie wolno. On natomiast sił nie ma. A Dziecko nie czuje tego musu i tej potrzeby.Dobrze by było, żeby sobie uświadomił, że jak nie pracuje i go utrzymujemy, to niechby to był jego obowiązek. Zwłaszcza, że jak dopilnuje, to zysk jakiś z tego będzie.

Andzia dalej nic. Dziś 153 dzień. Już tydzień latam, dziś zbudziłam się o 4.00 (zbudził mnie nie dopełniony obowiązek, bo zwykle chodziłam koło północy, a wczoraj padłam o pół do dziesiątej). Zrobiłam tam małą rewolucję - zdjęłam folię ze ścianki i część desek. Nie muszę wchodzić do boksu, żeby widzieć co się dzieje. A i kozy maja więcej światłą z południowego okna. Chętnie by już pochodziły po dworze, a ja niestety nie mogę ich wypuścić ze względu na brak ogrodzenia. A na ogrodzenie brak funduszy.

Od  nocy strasznie wieje, aż huczy. Zdaje się,że nawieje deszczu. Panowie mieli jechać rano po nawozy, ale jak widzę śpią obaj (No, Starszy nie śpi, bo słyszę jak przemawia do psa, ale nie wstaje) Dziecko powinno zrobić prawo jazdy na przyczepę, bo Starszy już się na traktor nie nadaje. Zdaje się, siądzie na nim siłą woli, a potem to odchoruje, jak przy jesiennej orce.
A teraz wypadałoby pójść z psami, zanim lunie.

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Córcia, jak zwykle, zadzwoniła rano w drodze do pracy i sprawozdanie z weekendu zdała. W rezultacie na te parapetówką poszła, a raczej pojechała,> Tak trochę ja kolega zmobilizował tym, że przyjedzie po nia samochodem. Mój fartuszek podobała sie bardzo i mam zamówienie na taki, tylko czrno-biały. Juz mam koncepcję, tylko teraz czas.
A fartuszek, zadne mecyje. Ot taki:



Córcia namawia mnie na uszycie takiego jak Cookie:
ten mój na allegro ceniłam zdajes ię 35, a ten niżej kosztuje 250, ale to juz jest prawie sukienka. NO i płaci sie za metkę
CDN

Andzia się ma kocic. 150 dni wypada na wtorek. Ale odliczyłam sobie te 5 do tyłu i tak łażę. Andzia tez łazi. Co zachodzę do obórki, to czarna leży i śpi, albo przeżuwa, a ta łazi. To się po ścianach poobciera, to o drabinkę, to kucnie-siknie. To stoi i podziwia okolice łącznie z sufitem. Byłam właśnie. Niby nic się nie zmieniło, tyle, że wymię jakby bardziej nabrane i ogonem trzepie. Stoi i ziewa. No to i ja chwile postałam, kucnęłam nawet, że może mi się coś pod ogonem uda zobaczyć. I w sumie różnic tam żadnych nie ma.
Przy okazji wysikałam małą. I przypomniałam sobie, że oczu jej nie przemyłam. Poszłam do łazienki po waciki i jak z nimi wróciłam, to już jej nie było na horyzoncie. Skąd pieron mały wie takie rzeczy? Ale z nią to normalne - cudowanie i dziwaczenie. Jak się trzeba w kombinezon na spacer ubrać, to nie można się doprosić, żeby na ławkę wskoczyła. No i oczywiście ostatnio ulubionym miejscem spacerów jest dla niej trotuar.A że dziś pojechaliśmy z Dzieckiem do miasta na 18.00 do kościoła i po powrocie okazało się, że sąsiad z zięciem biegają i szukają psa, to wieczorny spacer przesunął się w okolice 20.00 i rzeczywiście był  trotuar. Jełop jakiś zaparkował samochód centralnie na chodniku. Musiałam 4 auta przepuścić, żebym mogła jezdnią obejść tę brykę z psami. Następnym razem, jak będzie tak stał, to mu chyba niechcący zahaczę lusterko.Albo sobie zorganizuje naklejki z ""karnymi kutasami" i będę lepić centralnie na szybie przed kierowcą.


Wczoraj miałam dzień lenia. Zrobiłam tylko , co koniecznie musiałam. Chałupa nieodkurzana na niedzielę, no, kuchnia, przedpokój i łazienka, jak co dzień. Aha, Arkadiuszowi kuwetę umyłam, bo już wypadało.
Miałam ochotę na drożdżówki, ale zapału nie było. Dopiero dzisiaj. Rano, po spacerku i wizycie u kózek nastawiłam szynkę w rękawie do pieczenia, a potem zrobiłam te drożdż...
...................................................................................................................
No i padłam wpół zdania. Jak tak dalej pójdzie, to Andzia się zacznie kocić jak ja już będę na wymarciu.
Dziecko stwierdziło, że ostatnio jakaś zresetowana chodzę...

czwartek, 4 kwietnia 2013

Piore

zawzięcie piorę od przedwczoraj. Zwykle nie piorę "w tygodniu", staram się to robić w sobotę i ew. w niedzielę,  ze względu na taryfę weekendową - tańszy prąd. Ale brak wody w Wielką Sobotę od 17.30, potem dwa dni świąt spowodowały, że do łazienki trudno było wejść. We wtorek miałam środki na jedno pranie tylko. Wczoraj kupiłam - tani płyn do kolorów i tani proszek do prania "Enzymatyczny 83", który wcale nie jest taki tani, bo pudełko kosztowało 5,25. Zrobiłam z tego, sypiąc zgodnie z instrukcją, dwa prania. Zostało jeszcze na 1,5. Na białym nie widzę różnicy pomiędzy tym a persilem. Zamówiłam na allegro orzechy piorące, sodę i boraks. Koniec z syfnymi proszkami za ciężkie pieniądze i z wqrwianiem sie po wyjęciu szarych prześcieradeł z pralki. W nocy udało mi się zrobić jeszcze dwa i rano wrzuciłam jeansy. Ciekawe, czy mi miejsca na strychu starczy.
A propos prześcieradeł. Częstotliwość zmiany na moim łóżku jest mniej więcej 3 razy na 2 tygodnie. Wczoraj musiałam zdjąć prześcieradło założone w piatek, bo moja królewna, cała mokra po spacerze i "niedotarta" łaskawa była się wyłożyć. Moja wina, że nie zaścieliłam łóżka - byłaby się byłą wyłożyła na narzucie.
Wczoraj był ciąg dalszy akcji z ciotą, jej piecem i jej kotkami. Okazuje się, że to rura się mogła zatkać, bo z komina się mogło obsypać i to było przyczyną wydumanej, przedwczorajszej "awarii". Nie chciała, żeby dziecko rurę zdjęło. Ona musi mieć eksperta do każdego tematu. Najgorzej, że ma często pseudoekspertów, których słucha, jak świnia grzmotu i nikt jej nie jest w stanie nic wytłumaczyć.
Ale po nocy do mnie dzwoni, że ma 200 stopni na piecu. 200 stopni ! Piec by jej się za chwilę zaczął przypalać i nie wiem jaką ciecz, by musiała w tym centralnym mieć, żeby do 200 stopni doszła. Najciekawsze, że okazało się potem, że to nie było na piecu, te 200, tylko na sterowniku, który pokazuje temperaturę w mieszkaniu.
Zbiera znowu kupony konkursowe z gazety i znowu będę latać na pocztę i to wysyłać. Oczywiście za znaczki i koperty zapłacę sama, bo mi każe te kupony na siebie lub na Dziecko wypełniać. Wysyła już tak 30 lat i nawet medalu za wytrwałość nie dostała.
Andzia chyba już niedługo. Cykor rośnie. Zestaw porodowy przygotowany, wszystko w wiadrze w jednym miejscu.
Wstałam w związku z powyższym dziś o pół do piątej. Pogoda, że lepiej nie mówić. Mój organizm i psychika są blisko dolnej kreski. Pocieszyły mnie trochę ptaszki świergolące za oknem, ale co z tego, jak za chwilę na ten deszcz, wiatr i chlapę, będę musiała pójść z psami. I znowu wqrwiać się z powodu fanaberii księżniczki, która nie znajdzie warunków żeby się wykupać. I będzie mnie wyprowadzała 150 razy.
Kupiłam wczoraj podstawki pod lizawki i wiadra budowlane dla kóz. Może mi dziecko wreszcie wyczaruje jakieś uchwyty do tych wiader. Były w majstrze takie ładne prostokątne kubełki do malowania. ale po 11 zł/szt. A za dwa budowlane zapłaciłam dychę. Jak kiepsko z kasą, to nawet ładnie być nie może. Myślałam o kupnie kasterki dla koźlęcia, ale były nie takie  albo za wąskie, albo za głębokie. Poszukam kartonu.
A teraz wypada polecieć do obórki.
..................................................
No i w ten sposób porządek dnia został zachwiany. Najpierw obórka: nie dzieję się nic. Dziewczyny jak zwykle uciekały od wiaderka z wodą. Dostały jabłuszko, ale Andzia zjadła trochę obierek i więcej nie chciała, tak,że resztę spałaszowała Wandzia.
Przy okazji wypuściłam kury - mokną tam teraz wytrwale idiotki.
Po czym poszłam z psami, a że kury na podwórku, to się uszarpałam na początek.
Księżniczka poszukuje badylków uschniętych, sterczących ze śniegu, znalazła całą ścieżkę tych badylków i przeciągnęła mnie biegiem kilkadziesiąt metrów wzdłuż niej. Po czym kucnęła. Czarny oszołom tylko parę razy jej pod nos wchodził.
Dopiero po powrocie dostały śniadanie, razem z panią. W trakcie juz okazało się, że pani zapomniała o Arkadiuszu. Arkadiusz dostaje zawsze swój śmierdzący łyskas w tym czasie co psy. Jest to konieczność, ponieważ Arkadiuszowi wydaje się, że to my wszyscy mieszkamy u niego i on tu rządzi. Na samym poczatku pani nie zdawała sobie sprawy z jego bezmyślności dała najpierw psom. Po czym Arkadiusz zapragnął zajrzeć do miski czarnej. Dobrze, że stałam centralnie nad nią i zdołałam ja natychmiast unieść za obrożę, bo skończyłoby się to nie tylko śmiercią, albo kalectwem Arka, ale też walką psów. Mała , trzymając łeb w misce nie bardzo wiedziała, czego dotyczy ten warkot czarnej, więc na wszelki wypadek próbowała się rzucić do niej z zębami. Teraz Arek dostaje pierwszy i na parapecie. Bo czarna jest wiecznie głodna i mogłaby go od miski przepędzić. Ale jak się trzy sępy ustawią do sępienia i Arkowi spadnie, to żadna się nie rzuca żeby podnieść. Przynajmniej tu porządek nastał.
Stół.
Przyniosłam na święta ze strychu trzeci stół do salonu. To nie znaczy,że trzy tam stoją. Stał jeden, reszta złożona - na strychu. Po remoncie pokoju u Pana Starszego zdecydowałam wstawić mu tam PeCeta. No i trzeba było biurko. Więc poszedł stół z dużego pokoju (jedyny zresztą, oprócz kuchennego). Na jego miejsce zszedł ze strychu stół nr 2. Przed sesją Dziecko musiało wykonać rysunek techniczny, trzeba więc było położyć deskę na czymś, najlepiej u siebie w pokoju.(Dziecko miało sobie zrobić dizajnerskie, loftowe biurko. Zostały zakupione substraty: rury, kolanka, trójniki, tudzież gwintownica, na co matka wydała solidna kasę. Dziecko przycięło kilka kawałków rury i zaczęło gwintować. Gwintownik diabli wzięli. Kasy nie było na nowy, więc się odwlekało. Potem Dziecko sobie pospawało uchwyt do gwintownika, czyli zrobiło nowy, a matka kupiła część narzynająca gwint. Dziecko zaczęło gwintować. Ale uczucia mu opadły, jak przekonało się, jaka to żmudna robota i ile tych rurek trzeba nagwintować. I biurko zdechło, a kolanka za 130 zł leżą. Byłoby pół biurka kupnego, problem w tym tylko, że nie robią biurek na moje dziecko i znów by trzeba kombinować, jak to podwyższyć). No więc stół nr 2 poszedł do pokoju dziecka. W salonie zostały krzesła, ustawione jak w poczekalni, po których sobie swobodnie  harcował Arkadiusz.
Więc na święta matka zniosła stół nr3. Własnoręcznie i nie dzieląc się zamysłem. Pan Starszy zrugał Dziecko, że "Matka tu sama dźwiga, a ty..." Po czym Dziecko strzeliło focha, "bo jak matka sobie coś wymyśli.." Foch powiększył się, jak się okazało, że przykręcanie nóg matka scedowała na Dziecko, brakuje nakrętek, jedna się zakleszczyła i trzeba śrubę w imadło.No i stół został od razu rozłożony, ustawiony na środku, a Córunia, zaraz po przyjeździe nakryła go moim pięknym koronkowym obrusem, którym natychmiast zaczął bawić się Arkadiusz. Więc obrus został złożony na środku stołu. Przed wyjazdem, w Poniedziałek, Córunia znów poskładała obrus na środku stołu. I tak to sobie stało do wczoraj. Wczoraj zaczęło mi trochę przeszkadzać, więc zaangażowałam Dziecko do złożenia i odstawienia na właściwe miejsce. Wspólnymi siłami poskładaliśmy, odstawili, a Dziecko zapodało, że"musisz ten stół czymś nakryć, bo ten blat jest trochę nie taki.." Blat jest ładny, ale niestety widnieją na nim dwie rysy, które powstały w toku 40letniej historii tego stołu. Z pewna niechęcią, poszłam po serwetkę, ładna zresztą bardzo, z grubego lnu obszytego haftowana taśmą, najbardziej odporna na wydarzenia losowe.( Pragnąc uszanować uczucia estetyczne Dziecka, które mu jakoś cichaczem wpoiłam, z czego jestem dumna. Tak jak i czytanie książek - z czego jestem jeszcze bardziej dumna - moje zamotane dziecko, grające w durnowate gierki i oglądające bzdety na necie zaliczyło całego Grishama, Clancy'ego, a na podróż wzięło sobie nawet "Życie na Missisipi" Twaina. Tylko do Hemingwaya nie może się przekonać, bo jakaś idiotka od polskiego, w ramach przerabiania życiorysu twórcy, podkreśliła fakt, że był alkoholikiem i strzelił sobie w łeb w pijanym widzie) Nakryłam stół ładnie i jeszcze nie zdążyłam się oddalić, jak Arkadiusz urządził sobie pod serwetka zabawę w "lotnik - kryj się".

Zastanawiam się, gdzie ja, wobec ekspansywności Arkadiusza, postawię moje roślinki po przepikowaniu.




Zima znowu...

Powiem krótko: niech to jasny szlag trafi (no, może nie jasny, bo jasny już trafił, biały nawet)
Wczoraj była wiosna. Wygoniło mnie z domu na cały dzień prawie, rżne robótki wykonywałam w obejściu. U kóz wyrzuciłam trochę ściółki, posypałam lubisanem i świeżą słoma, poodkręcałam, umyłam i przykręciłam na nowo karmidła, poprzykręcałam kozom szczoty-czochradła. Małej podcięłam rapetki.
Porozwalaliśmy trochę zbitego pługiem śniegu, żeby szybciej tajał, wyrównałam koleiny, które samochody jeżdżące do sąsiada, zaczęły robić już na podwórzu z powodu rozmiękłej drogi. Dziecko, gonione do tego rozbijania śniegu, wściekło się bardzo i rzekło, że jak teraz śnieg spadnie, to on już pługiem odśnieżał nie będzie. No i spadł bandyta w nocy i cicho legł. Napadało tego w cholerę i pada dalej. Co gorsza pługiem nie zepchnie, nawet jakby zmienił zdanie, bo pod spodem bryja i zrobił by się krajobraz księżycowy, któremu potem tylko walec drogowy dałby radę.
W dodatku Pan Starszy się wczoraj opierniczał, miał odebrać wyniki histopatologii i nie zebrał się w kupę, żeby jechać. Dzisiaj dzień do wyjazdu do miasta kiepski, bo ten śnieg, a w mieście dzień targowy. Normalnie zaparkować problem, co dopiero w taki dzień. A i jeszcze cioty rachunki nie zapłacone, a już termin minął wczoraj. No ale ja autobusem śmigać nie będę, żeby jej rachunki zapłacić, w końcu nie moja to ciota.
Andżelina zbliża się do wykotu, a u mnie cykor rośnie. W dodatku dowiedziałam się od Braciszka, że w ub. roku musiał pomóc jej się wykocić.
O siódmej budzik powiedział mi "Good Morning", się zerwałam, postawiłam kawiarkę, ubrałam wysokognojne i poleciałam do kóz. Ponieważ leżały sobie bykiem obojętnym, to im głowy nie zawracałam i wróciłam natychmiast, z tym jabłuszkiem w kieszeni. No i siedzę w tych wysokognojnych i kurtce. W chałupie zimno jak licho, węgiel się skończył, a my zawzięliśmy się już w tym sezonie nie kupować. 4,5 tony węgla, 660kg brykietu torfowego i półtora przyczepy drewna. Masakra. No i jeszcze te 5 taczek, które narżnęliśmy z Dzieckiem w W.Piątek. Jeszcze coś zostało, może na dwa dni. Potem pójdziemy rżnąć dalej. Przynajmniej porządek wkoło stodoły się zrobi - wszystkie stare dechy zostaną zamienione na energię cieplną.
Nie mogę się zebrać w kupę, żeby iść z psami. Mała się zalepi, znów będzie problem z wykupaniem się w tym śniegu (a już wczoraj pomykała radośnie po trawce). Śnieg sypie z ukosa i pcha się za kołnierz.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Cos mi te nocne w poranne przechodza...

Właśnie wróciłam z porannego spaceru z psami. Śniegu w polach jeszcze mnóstwo, ale słychać skowronki. A one chyba wiedzą... Chodzi się fatalnie, na wierzchu zamarzło i psy maja luksus, nawet bardzo się nie ślizgają. A ja? Jedna noga tonie na 5cm, druga na 10, potem wcale. Od takiego łażenia boli kręgosłup. Miejscami odkryte pasy rzepaku. Ale nawet psy nie bardzo maja ochotę po tym rzepaku. A ja mam opór wewnętrzny, jeszcze przez Dziadka Janka wytworzony: "Nie depcze się po zbożu. Zboże to chleb" I ta zasada była u nas święcie przestrzegana, Choć Dziadek był raczej takim rolnikiem - hobbystą a biedy u nas nigdy nie było. Pamiętam jak bulwersowało mnie, podczas letnich wędrówek wąską ścieżyną między dojrzewającymi zbożami, bezmyślne chwytanie garściami kłosów po to, by je za chwilę porzucić.
Podobnie zakodowało mi się użycie wycieraczki pod drzwiami. Istnienie wycieraczki skłania mnie do szurnięcia kilkakrotnego podeszwami, i to bez względu na to czy wycieraczka jest PRZED drzwiami, czy ZA drzwiami. Czyli szuram także na wyjściu, co pewnie, u przypadkowego obserwatora, wywołuje odruch kręcenia kółka na czole.
Święta minęły beznamiętnie. Z wypiekami się nie popisałam. Sernik kajmakowy został przyjęty różnie, nie smakował Dziecku. Babka pancerna, Kasi marchwiowiec tez pancerny.Za to buła nad podziw sie udała, co przełożyło się na jej natychmiastowe zniknięcie. Sernik prawie wyszedł, resztę zjedzą kury. Trochę mnie ciotka udupiła, bo najpierw się deklarowała, że dla nas napiekła. Stąd mój pomysł na jedynie sernik, a potem stwierdziła, że nie ma wypieków dla nas, tylko dla drugiej ciotki. Zresztą w ostatniej chwili. Ale to zmienianie pomysłów co sekundę jest u niej normalne i z wiekiem jej nie zanikło.
Puma pojechała w niedzielę (poleciała) z Krakowa do Charleroi, bo stamtąd ma najbliżej do Piera. Brat zawiózł ja autem do Kraka. Tak, że niedzielę miał za kółkiem. Dalej problem z tym lizingiem i nie wiadomo jak się rozwiąże. U nas złodziejstwo odbywa się w majestacie prawa. Ten jest silniejszy i równiejszy wobec prawa, kto ma więcej pieniędzy.
W Święta i Palmową Niedzielę myślę zawsze o Gosi (ostatnio także o ojcu). 4 lata temu byłyśmy w Palmowa Niedzielę z Kasią w polskim kościele w Paryżu, przeczekując do pogrzebu Gochy na Père Lachaise (kremacja), potem, już w Wielkim Tygodniu pogrzeb i jazda z urną do Polski. Braciszek jechał non-stop i żenujący (od strony księdza i zachowania Ojca) pochówek urny w Mamy grobie w Wielki Piątek.
Wielki Piątek trzy lata później - dzieci pani Pe. wywiozły Ojca do domu opieki, wciskając mu kit, że na rehabilitacje do Iwonicza jedzie. I ten widok, gdy w drugi dzień świąt odwiedziłyśmy go z Kasią: mój, zawsze dbający o wygląd Ojciec, w jakimś dziadowskim podkoszulku, pampersie, pod gołą kołdrą."Bo podarł poszwę na strzępy." Po Kasi interwencji poszwa została zmieniona. Najgorsze było to, że jego demencja nie byłą na tyle permanentna i głęboka, żeby nie zdawał sobie sprawy, gdzie jest. "Dobrze było, szkoda, że tak się kończy" powiedział. W tym zakładzie, pod wezwaniem Św. Brata Alberta, za ciężkie pieniądze(2900/miesięcznie) dostawał pampersa, jak mu przemókł, brudnoburą papę do jedzenia, która wzbudzała odruch wymiotny. Leki, jak się skończyły, trzeba było wykupić samemu. Żadnej opieki, wywiezienia na wózku na słoneczko, nic. Nawet jak się poczuł na tyle źle, że konieczny był szpital, to nie poinformowali nikogo z rodziny -  ani naszej, ani pani Pe. Ani za pierwszym razem, ani za tym drugim, za dwa dni, kiedy zmarł. Puma dowiedziała się od sąsiadki, która pracuje w laboratorium i ma przegląd wszystkich nowo przyjętych. I poleciała wieczorem. Ale stwierdzili wcześniej, że nic mu nie jest i odesłali z powrotem. Jednak było, skoro za dwa dni była powtórka, i zanim ktoś zdążył się dowiedzieć, to w nocy zmarł. Mimo wszystko, nie zasłużył na to, żeby umierać w opuszczeniu.Ciągle wyrzucam sobie, że jednak trzeba było próbować wziąć go do siebie. Ale w sytuacji, gdy Pan Starszy ciągle niedomaga, trochę się tego bałam. Mówią tak: "Jakie życie, taka śmierć" i to się chyba sprawdza, wziąwszy pod uwagę mojego Dziadka, Mamę, która zmarła nagle i Ojca. Gocha jest tu wyjatkiem, bo dopadło ja coś, czego dotąd w naszej rodzinie nie było. Ale dzięki swojemu charakterowi, zjednującemu jej życzliwość innych, miała w ostatnich dniach opiekę taką, jakiej by w Polsce nie zaznała i cały czas mam nadzieję, że zmarłą bez bólu i strachu, że to już. Kocham moją małą siostrzyczkę nadal i bardzo mi jej brakuje. Była o dwa lata ode mnie młodsza i zawsze była takim wystraszonym dzieckiem (Mamo, bo kura się na mnie patrzy) i to jej jakoś wewnętrznie zostało. Budziła we mnie odruchy opiekuńcze. A potem wyjechała daleko i nasze kontakty były rzadkie.
A teraz zostaliśmy z Braciszkiem już tylko we dwoje. I z niezałatwionymi rodzinnymi sprawami.