czwartek, 29 września 2016

Prognozy pogody

 zasadzie można nie czytać w ogóle, bo i tak się nie sprawdzi. Już drugi raz w tym roku meteorolodzy zrobili mnie w balona. (Pierwszy raz w porze sianokosów, które odłożyłam w czasie, bo miało codziennie padać. Tymczasem pogoda była jak kryształ, wyschło by w 3 dni i można byłoby z blichu zabrać. A tak, bujaliśmy się ze stawianiem kop, walcząc z wiatrem i spiesząc się przed deszczem. Potem oczywiście te kopy zlało i część siana ze spodu została)
Teraz też - wieść gminna niosła, że przymrozki za pasem itepe .Sprawdziłam. W/g prognozy od ub. niedzieli miało lać codziennie. No więc jak zobaczyłam rano, że jednak nie leje, to pogoniłam na plantacje zabierać, co moje, z nastawieniem, żeby szybciej, bo ma lać. Tym sposobem tempo sobie narzuciłam dość mocne i uprzątnęłam buraczki, marchew, selery. Jakieś tam marne cebulki sochaczewskie jeszcze się palętały - więc też zebrałam.
W polu został jedynie jarmuż, boćwina i pomidory. No i nagietki, które oczywiście odbiły, po zerwaniu tego co wcześniej uschło prawie. Jarmuż i boćwinę skarmiam kozami, choć te ostatnio nosem kręcą - cała porcja liści boćwiny poszła ałt. Domyślam się, że z powodu iż po tej strasznej ulewie nieco błotem schlastane były. Mądre zwierzątka - wiedzą, że nadmiar gleby w pożywieniu im szkodzi.
No i pomidory! Całe zawracanie głowy z nimi jest, bo krzaki zielone, owoców mnóstwo i jakoś szkoda usuwać, a wypadałoby, póki pogoda jeszcze dopisuje, żeby potem na zimnie i wietrze tego nie robić. Coś tam może jeszcze dojrzałoby na krzaku.
Tak prawdę mówiąc, z tymi pomidorami to w tym roku była porażka wielostronna - za dużo, za późno i niedokładnie takie. Po raz pierwszy jadłam własne pomidory dopiero pod koniec lipca, zwykle już od początku lipca miałam i niekoniecznie betaluksy, które są beznadziejne (choć i tak o niebo lepsze od sklepowych) No i co zrobić z zielonymi pomidorami ? (Dżill z Wyoming zamieściła takiego posta w swoim poradniku. A mnie nie bardzo do głowy przyszłoby, że ktoś może mieć z tym problem, ale może jednak) Przede wszystkim, żadne dojrzewanie pomidorów na nasłonecznionym parapecie. Kupa zawracania głowy, bałaganu i muszek, bo prędzej zgniją, niż dojrzeją. No i trzeba mieć parapety odporne i niedostępne dla kotów - u mnie by się te pomidory walały po całym mieszkaniu pod nogami.
W sezonie zbieram pomidory lekko dojrzałe i zostawiam w zamkniętym wiadrze. Jak chcę, żeby szybciej dojrzały  - wrzucam parę jabłek. (Podobno skórka jabłka wydziela etylen i on przyspiesza.) Tych zielonych, co zerwałam teraz, nie zostawiłam tak na kupie. Na razie są twarde, ale potem zmiękną i takie uwieranie ze strony wyższych warstw na pewno im zaszkodzi. Rozłożyłam w płaskich kartonach (takich po sklepowych owocach, które można łatwo ustawiać piętrowo), co najwyżej dwie warstwy i to tak na mijankę. Spiętrzyłam, przykryłam workiem (takim, jak na zboże - niby plastikowy, ale jednak  ażurowy) i zostawiłam w piwnicy. Istnieją teorie o przekładaniu gazetami, owijaniu każdej sztuki w gazety itepe. Po pierwsze - moje lenistwo zabrania mi dokonywania takich wyczynów, a po drugie - ciekawe, czy któryś ze zwolenników tych teorii byłby skłonny zapakować sobie kanapkę do pracy w gazetę. (Pomijam, przez ile rąk ta gazeta była wymacana, zanim do mnie dotarła. Kiedyś farby drukarskie zawierały ołów. Jak jest teraz - nie wnikałam, ale mogą zawierać jeszcze więcej świństwa. No i jak śmierdzą! Nawet "Prawda", która była dobrym materiałem do zewnętrznych opakowań /np. mrożonkę w worku zawinąć, żeby nie rozmarzła, zanim do domu doniesiemy/, tak nie śmierdziała)
Istnieje też sposób, żeby powiesić. Najlepiej cały krzak, głową na dół. I niech robią co chcą. Kiedyś dawno przerabiałam to z taką polską odmianą pomidorów, które były przewidziane do zbierania na zielono i dojrzewania w ciemności (jakiś Bolek, czy Lolek, nie wiem, czy jeszcze istnieją). Dojrzewały, owszem. Sposób ten ma jednakże zasadniczą wadę - wymaga odpowiedniego miejsca, które można sobie zakrzaczyć od powały i nie jest zbyt zimne (więc stodoła odpada, strych też. Zresztą - taszczyć to zielsko na strych - przecież to ma niesamowitą masę)
Więc preferuję karton. Przykryć można bele czem - kocem, prześcieradłem złożonym na czworo, plastikiem nieperforowanym bym się jednak wstrzymywała. I jak chcemy szybciej -włożyć parę zdrowych jabłek.
No i może na tyle o tych pomidorach w bieżącym sezonie. Na przyszły sezon wnioski wyciągnięte: szybciej, mniej, odmiany wczesne, plenne, odporne.I smaczne. Które to są z tych moich - już wiem.

Przez dwa dni miałam ciężki zapieprz (we wtorek jeszcze 10 litrowy gar buraczków wygotowałam i przygotowałam z tego ćwikłę. Na chrzanie z Krakusa. Który jest bez wynalazków w środku, za to mocny tak, że łzy z oczu wyciska) Wobec czego zdecydowałam w środę wrzucić na niejaki luz i wybrać się do wojewódzkiej metropolii, coby nawiedzić Najważniejszą, znajdującą się aktualnie w szpitalu celem zażycia kolejnej dawki trucizny. Najważniejsza w kondycji zewnętrznej nawet lepszej jakby. Wewnętrznie nie całkiem OK, bo znowu anemiczna jakaś i podreperowują ją, żeby miała siłę się truć. Nastawienie ma pozytywne, tzn. "co ma być, to będzie". W wieku 84 lat jest ono chyba prostsze do przyjęcia, niż w wieku 28 np. No, trochę się pożyło już...
Plus dodatni tych wojaży jest ten, że nabyłam tę durnowata blaszkę do cięcia frytek oraz nożyk do pizzy. Pizzy co prawda nie robię nagminnie, ale używam go do krojenia ciasta na drożdżowe  ciasteczka z jabłuszkiem np.lub bele czem. Ceny naziemne w porównaniu z internetowymi są zaskakujące - ta głupia blaszka była naziemnie dwa razy droższa. Internetem bym jej oczywiście nie nabyła, bo koszt wysyłki wielokrotnie cenę blaszki przewyższał, chyba, że na dokładkę przy innym zakupie.

Na gumnie pojawiłam się prawie równocześnie z Dzieckiem, które okoliczne miejscowości penetrowało służbowo. Dziecko w pierwszym słowie zakrzyknęło "jeść". Przewidziałam. Zakupiłam tuńczyka sensownego nawet jakiegoś i ser żółty w kawałku i zaserwowałam makaron z tuńczykiem. Który robi się niemal błyskawicznie i moi panowie nawet chętnie zjadają. Pomysł odziedziczony w spadku po Gośce, która preferowała dania obiadowe nie wymagające pierniczenia się z garami. Po prostu gotuje się makaron dowolny (ja preferuje ten mniej ciastowaty, np takie fale nr45 z lubelli). Odcedza. Rondel stawia na ogniu, wrzuca śmietanę, rozkruszonego tuńczyka bez płynu (bez względu na rodzaj płynu. No i tuńczyk w kawałkach, bo ten rozdrobniony najwyżej ostatecznie dla kotów), dorzuca makaron, miesza, dorzuca starty ser zółty dowolny. Można trochę popieprzyć. Proporcja jest taka, że pół paczki makaronu, jedna normalna puszka tuńczyka (tak 170gram, w tym 120 - ryba), parę łyżek śmietany i ok 10-15 dag sera wystarcza na trzy osoby o przeciętnym zapotrzebowaniu pokarmowym lub jedną normalną i jedną strasznie głodną. Ponieważ u mnie było jak wyżej, więc ja zjadłam wczorajsza kartoflankę uszlachetnioną solidnym ząbkiem czosnku - a kto mi zabroni?

A tak ałt of topik: wzięłam sobie na drogę "Lesia", bo akurat mi tak w ręce wpadł. Czytałam kiedyś, dawno. I sobie stał. Nie wiem, może mi się próg poczucia humoru zmienił, ale teraz czytałam to z trudem. Nawet nie ze względu, że po raz kolejny, bo z poprzedniego nie pamiętałam nic wcale. W każdym razie jest dla mnie zupełnie niestrawny. Czytałam tylko dlatego, że zawsze lepiej czytać w pociągu cokolwiek niż lampić w okno lub rozgryzać charaktery z twarzy współpodróżnych.

No to lecę. Słoneczka z babim latem!

PS. Prawy Alt mi działa z pewnym zastanowieniem. Jak zobaczę, że się zbyt długo zastanawiał i zrezygnował z akcji, to poprawiam (słownikowi często wszystko jedno). No to wybaczcie, jeżeli gdzieś tam tych ogonków i innych brakło.

poniedziałek, 26 września 2016

Jak okna umyte

to oczywiście musi lunąć. Ta sama zasada dotyczy także mycia auta.

Już nie mogłam patrzeć na te kropki prześwitujące przez rolety, gdy słońce przejdzie na zachodnią stronę. No to rankiem złapałam sprzęty i ruszyłam na okna. O dziwo, nawet mi się udało bez maziaków wyczyścić. Koty nie próbowały ucieczek - chyba je psikacz z płynem i śmajtająca szmata odstraszały od skoków na parapet.
Dwa załatwiłam na razie, od zachodu zostało mi jeszcze jedno, na potem, bo akurat Dziecko nocowało i spało jeszcze, więc mu po oknie nie latałam.

No i zaraz potem lunęło. Od zachodu zacinając oczywiście.Na szczęście tylko symbolicznie, żeby tradycji spłukiwania świeżo umytych okien stało się zadość.

Zebranie wiejskie zaliczyłam. Sprawę drogi przedstawiłam. Na co usłyszałam od wójta, ż egmina prywatnych dróg nie tyka, bo im prawo nie pozwala. Jedyna opcja - "odpisać" tę drogę na rzecz gminy. Z jednej strony proste to by było, ponieważ droga stanowi jedną działkę ewidencyjną. Z drugiej - ta działka ma 13 właścicieli i zebrać ich w kupę oraz jednomyślność uzyskać - nie proste. Niektórzy tylko do pól nią dojeżdżają i ostro im lata w jakim stanie jest na początku, bo wielkim traktorem i tak przejadą. Skończyło się na tym, że sołtys obiecał kamień na jesieni. Na razie w "wąwozy" poszła dachówka cementowa, której sąsiedzi pozbyli się z posesji jakiś miesiąc temu. Rękami głównie Waldemara &son. Nie tykałam, bo ja stara baba jestem a prac fizycznych ciężkich mi nie brakuje. Waldemar głównym zainteresowanym stanem drogi był, bo od niego dwa auta codziennie jeżdżą w te i we wte oraz rzesze klientów (nawet napomknął, że z powodu tej drogi klientów mu ubywa). Trochę Jańcia wrzuciła cichcem, bo ją ten stos dachówek pod jej  płotem uwierał w psychikę. Zresztą ona też jeździ codziennie do pracy jednym autem, a jej ślubne nieszczęście - drugim. Nieszczęście chore na wszystkim, więc sama musiała.

Moje nieszczęście też zdechłe było końcem tygodnia i leżało trupem bladym, z fochem kosmicznym. Jakby jego sercowe dolegliwości to moja zasługa była.

Dobrze, że początkiem tygodnia był jeszcze zdatny do użytku i przytransportował mi lambordżinim zebrane dynie. Nawet podawał z bagażnika do okienka piwnicznego. Poukładałam na paletach - te większe pojedynczą warstwa ((prawie), mniejsze na kupkę. Zostały w polu tylko te co na kompoście wyrosły sobie same. Licho wie, co za jedne, podejrzewam bambino. Zerwałam je w sobotę i Dziecko dowiozło. Było 7 sztuk dość za dużych, jak na moje możliwości udźwigu. Jedną wcześniej kozowate zeżarły. Niestety, dynie u mnie głównie kozowatymi skonsumowane będą. Starszy "wynalazków" nie uznaje, natomiast chętnie konsumowałby różne niezdrowe i ciężkostrawne świństwa.
Próbuje te dynie po kolei, w celu eliminacji na przyszły zasiew. I już wiem, że bezłupinowa ałt. Nadaje się tylko na pestki, skórę ma grubą na pół cm, przeciąć się nie daje. Wczoraj maczetą łupałam - nie przecięłam. Potraktowana "na dwa razy" pękła z odgłosem glinianej skorupy na kilka nieregularnych kawałków, jak czerep rubaszny. Kozy dostały te kawałki do samodzielnej obróbki. Miały parę chwil zajęcia. Wyżarły ładniutko, do skórki. Nie obawiam się o zadławienie, bo skórki nie użrą, nie ma opcji. No to przynajmniej takie wsparcie dla mego lenistwa, że nie kroję, tylko łupię (chyba jednak lepiej będzie siekierą, bo obawiam się tej maczety trochę), połówki im kładę i róbta sobie co chceta.

Z czwartku na piątek Dziecko też nocowało i piątkowym ranem podrzuciło mnie do metropolii, wyruszając w trasę. Zakupów zaplanowanych oczywiście nie dokonałam. Jedynie "cygankę" Dzieckom nabyłam. Ze zdziwieniem niejakim, że jeszcze produkują i w moim ulubionym sklepie z kuchennymi przydasiami istniej w różnych rozmiarach. Dziecka maja patelni rozmaitość, a chciały do nalesników. Risercz internetowy zrobiłam w kwestii patelni naleśnikowych. Jest tych nowoczesnych cudów techniki do wyboru i do koloru. Powłoka taka, siaka i owaka. Z czego wiem na pewno, że taka (czyli ceramiczna) to ściema, bo się lepi beznadziejnie, siaka (czyli teflon) tez odpada, bo wychodzi na niej miękkie i blade cóś tam. Nie znane mi są z doświadczenia ostatnie wynalazki, czyli powłoki mineralne (marmurowe itp). Natomiast doskonale znam cygankę i uważam, że do naleśników jest jedyna. Taka trochę mało elegancka i w przechowywaniu trudna, ale nie zamienię na inną. Moja własna ma już ze 30 lat i ciągle sprawna. Innych jakiś w tym czasie przemknęło przez kuchenną szafkę dość sporo. W tej chwili właściwe też dwie się tam znajdują, które należałoby wyrzucić, bo rączki im odpadły. Najdłużej się opierał olkuski teflon - jeszcze za peerelu nabyty, ale w końcu też się starł. No, ale ile lat dawał radę! Teraz mam teflon z tefala i głowę dam, że tamtego olkuskiego nie przebije żywotnością. Co nie znaczy, że aktualne olkuskie patelnie są tak samo trwałe, jak tamte, bo być może w chaerelu są robione.

Z napomknień powyżej można się domyślić, że Dziecko jakąś latająca pracę ma.  No, tak. Wyrwało się chińczykowi z magazynu (jak opisuje panujące tam porządki i sposób organizacji pracy, to aż dziw bierze, jakim cudem ta chińska potęga tak rośnie) na skraju wyczerpania psychicznego idiotyzmem i bezhołowiem. I załapało na lotnego sprzedawcę germańskich wytworów w zakresie mechanizacji rolnictwa. Na razie efekt jest taki, że straciło bezpowrotnie jedną koszulę, rozdartą psem, który skoczył mu na plecy na podwórku potencjalnego klienta.
Co prawda z piątku na sobotę nocowało, ale niewiele mi się udało skorzystać z pomocy - jedynie mulczerem wykosił kawałek sadu, pod orzechami głównie, bo już zaczynają lecieć gremialnie. Konara spadłego z jabłoni w sadzie nie zauważył. I ostatecznie do pocięcia nie doszło, bo zaczęło znowu padać. Chyba będę jednak musiała poszukać kogoś z piłą.
Przed deszczem udało mi się jeszcze sprzątnąć połowę buraczków. Od razu je posortowałam i zaworkowałam - pójdą do piwnicy sumsiada te większe, a te małe wylądują w garze i przeobraża się w ćwikłę z chrzanem. Nacinę ładnie obcinałam i układałam od razu na taczkach, z zamiarem sprawienia frajdy kozowatym. Po czym okazało się, że próżny trud, bo kozowate na nacinę buraczana się wypięły. Domniemywam, że z powodu iż, po ostatniej strasznej ulewie nieco schlastana błotem była. Nie tak bardzo, jak liście z boćwiny (których nie tknęły małpy), ale jednak. No to przynajmniej starania o porządne obcinanie buraczków mam z głowy - mogę byle jak i pod nogi.
Miałam na myśli zrobienie nieco buraczków w słodkiej zalewie, bo swego czasu powodzeniem się w rodzinie cieszyły. Niestety, ten śmiszny nożyk, do krojenia frytek w ząbki, zaginął w akcji, a  nowy w ulubionym sklepie na oczy mi się się narzucił.

No, a dziś dzień wstał mgliście bardzo, ale bezeszczowo. Mgła gdzieś poszła w cholerę (Nie zauważyłam, w którą. A szkoda, bo jak do góry, to spadnie deszczem). Starszy, po wczorajszym świątecznym ożywieniu znów dogorywa. Tak, że podejrzewam ściemę niejaką z tymi dolegliwościami, bo niby czemu akurat mu tak raptem na niedziele przeszło?

Nic to, na spacerze z psami ciąg dalszy buraków napoczęłam. Ale z psami znacznie gorzej niż z dziećmi, więc doprowadziłam z powrotem i pójdę kontynuować.

Po tych deszczach pomidory w większości brzydkie się zrobiły, ale jadalne nadal. I co ciekawe -krzaki cały czas zielone. Z niepokojem patrzę, kiedy będzie adijos...



poniedziałek, 19 września 2016

Jak nie pada, to nie pada.

No, a potem, jak już lunie, to katastrofa.
Lato było suche nad miarę. Uprawy wyszły takie ło, bo ileż można z tą woda latać. Najbardziej się to na dynię i paprykę przełożyło. Drugiego pokosu siana po prostu nie było, a od pewnego momentu w ogóle nie ma co ukosić kozowatym, tak że głównie na witaminach są - buraku liściowym, jarmużu i nagietkach. Oraz co tam sobie skubną na gumnie.
W sobotę zaczęło się jakoś kitrać na nieboskłonie i zanim wyciągnęłam Starszego, żeby lambordżinim pojechać po zaopatrzenie dla kóz na sobotnią i niedzielną kolację - już zaczęło kropić. Gęsto od razu. Złapałam w locie jakąś dynię, jakieś cukinie i parę buraków i na podwórze już w strugach deszczu zajechaliśmy. Ale jeszcze był to po prostu deszcz. Starszy przez chwilę myjnię lambordżiniemu urządził, po czym go, z parasolem, ewakuowałam do domu. I właściwie tyle co próg przekroczył - jak LUNĘŁO!
Ponieważ efekty świetlno-dźwiękowe temu nie towarzyszyły, więc stałam w oknie kuchennym i obserwowałam, mając przed sobą budynki gospodarcze. Wyglądało, jakby ta woda się z chmury pod ciśnieniem wylewała, bo odbijała się od dachu, nad którym powstała około pół metrowa warstwa mgiełki z odbitych od niego kropelek. Naszą stroma drogą płynęła rwąca górska rzeka, cała szerokością.
Lało tak intensywnie jakieś pół godziny, potem nieco ustało i wtedy usłyszałam sygnał. Karetki? Zatrzymało się toto wyjące gdzieś w pobliżu, więc wyjrzałam oknem na przeciwną stronę ( w stronę "gościńca", czyli drogi powiatowej biegnącej przez wieś) i zobaczyłam, że to nie karetka, a śmieszne autko miejscowej ochotniczej straży. Straż? Po co straż? Przecież w taką ulewę się palić nie może. Aha, jak się nie pali, to znaczy, że tonie. Więc ubrałam, nieprzemakalną rzekomo bundeswerę i polazłam robić tłum.
Zaraz na początku (tzn. na końcu "naszej" drogi) natknęłam się na strażaka udrażniającego spływ do kratki, który to, w największa ulewę sumsiadka Dańcia pieczołowicie zatykała. (Idea, jaka kazała jej w strugach deszczu narabiać łopatą jest dla mnie niepojęta. Pierdolce umysłowe bywają różne, ale zwykle skrajne warunki, w tym atmosferyczne, jakoś ograniczają ich przejawy. Tymczasem na Dańcię nie ma złej pogody..)
Domy położone po zachodniej stronie drogi prawie toną. Woda przelewa się przez mostki nad przydrożnym rowem. Po wschodniej stronie dwa gospodarstwa zalane: Matysiakowa ma pełne podwórze wody, która spłynęła z pól. W dodatku z kratki, która powinnna zbierać wodę z asfaltu - woda wydobywa się fontanna i dodatkowo ja zalewa. Więc kobiecina leci z workiem z piachem na te kratkę. U Toli obora i stodoła w wodzie po kolana, po drugiej stronie Dorota ma znowu pod progiem. Dokładna powtórka z rozrywki sprzed dwóch lat.

Resztka wody spływająca z góry "naszą" drogą. I śmieszny wózek OSP

Szczątkowy strumyk. Płynie już tylko jedną koleiną, którą sobie cudnie wyżłobił. W trakcie ulewy to była rzeka na całą szerokość drogi.

I teraz ta koleina jest rowem głębokim miejscami na 20-30cm

U Doroty woda pod progiem.

A tu widać, jak cudny mosteczek trzyma. Z góry idzie wierzchem, za mosteczkiem metr niżej.

Woda już "tylko trochę" wylewa się z rowu na jezdnię. Trudno w dodatku powiedzieć, że jest to "woda", bo to co płynęło jedną strona naszej drogi było brązowe i cuchnące. Co zastanawiające jest, ponieważ nie ma tu nigdzie gnojników ani szamb. Czyżby kanalizację wymyło?

Pojawiły się ostatecznie 3 jednostki straży i wypompowywały tę wodę do rowów duuużo dalej, żeby trochę uratować Dorotę i Tolę. Pojawił się też wreszcie sołtys i zapytał "o co chodzi?", chociaż gołym okiem było widać o co. Po czym stwierdził, że "woda przyszła, woda pójdzie", czym ludzi wqrwił nieco. Był tam ponoć też ktoś od wójta, kto najwięcej wysiłku włożył w to, by zapobiec informowaniu prasy lokalnej.
Ale do akcji przystąpiła młodzież, która ma w nosie "bójta się wójta" i w niedzielę rankiem zjawiła się pani z "Gazety Jarosławskiej", której problem przedstawiono obszernie. Podkreślając przy tym fuszerki dokonane przy robieniu chodnika oraz wdupiemanie urzędasów powiatowych i gminnych.
Osobiście połopatowałam trochę śniegówką, żeby zmniejszyć ilość wody stojącej u drzwi garażu/warsztatu. Niestety, Dziecko robiąc posadzkę zlikwidowało istniejące tam odprowadzenie wody. Efekt taki, że w warsztacie było mokro tak jakoś do połowy posadzki.

Na poprawę humoru oraz dla spożytkowania kozowego twarogu, który zaczął mi się spiętrzać, zrobiłam sernik. Po czym zdziwiłam się, że jest to ciasto, które się tak błyskawicznie robi (ale to z kozowego twarogu się tak robi, bo on jest prawie jak serek homogenizowany i wystarczyło go tylko blenderem ruszyć) Po czym, w momencie wsadzania do piekarnika, zaskoczyło mi, że żadnego masła tam nie dałam. Co nie zaszkodziło sernikowi absolutnie, bo twaróg z pełnego mleka robiony. Zjadł się pilnie przez niedzielę, oczywiście wstępnie, na gorąco nawet próbowany. Sernik na ciepło - tez dobry.

Resztki (?) żurawi wypłoszyła zmiana pogody. Za to na gumnie pojawiły się sójki. Moja bundeswera okazała się jednak przemakająca i mam w tej chwili 3 kurtki mniej lub bardziej mokre. Może w końcu należy się rozejrzeć za czymś na prawdę nieprzemakającym. Domniemywam, że w związku ze zmianą pogody więcej osób wpadło na ten sam pomysł.





piątek, 16 września 2016

ku zimie idzie

zauważyłam dziś, popierniczając za kosiarką po trawniku. Gęsi/ Żurawie (nigdy nie wiem, które są które, wzrok mi nie sięga, a głosów nie rozpoznaję. Lornetka dałaby radę, ale jakoś zanim pobieżę chyżo po nią, to już nie ma co oglądać) ku południowi podążają.Jak wiosną hurmem w tę stronę leciały, tak teraz, klucz za kluczem prawie - zmykają. Takie trochę zaskoczenie, że to już, bo wciąż ciepło, a nawet jakby upalnie za dnia. Jaskółki wyniosły się tak jakoś niepostrzeżenie już dobrą chwilę temu. Niestety, gniazdko, które u kóz zbudowały były wiosną - pozostało puste.

Wcięło mnie znowu na dobra chwilę. Tak, że tym, którzy tu mimo wszystko zaglądają- dzięki za wytrwałość. Niestety, codzienność zaczęła mnie przytłaczać na tyle, że po wypełnieniu harmonogramu, często rozszerzonego, nie byłam w stanie zebrać myśli i uporządkować ich tak, by można się nimi z kimkolwiek podzielić.

Parę tematów mi dojrzało do radykalnego rozwiązania. Jednym z nich była kwestia zepsutego odkurzacza, który Starszy uparł się naprawiać by himself (a raczej, jak zwykle - myself) Odkurzaczowi brakło jedynie szczotek węglowych, które okazały się nie do nabycia naziemnie. Internetowe poszukiwania po numerze nie przyniosły pozytywnych rezultatów, a kupowanie "na oko" nie miało sensu, bo koszt był zbyt wysoki na to, by wyrzucić w razie gdyby "nie podeszły". No to zaczęłam szukać następcy.
Tak się złożyło, że odwiedziliśmy samochodowo Najważniejszą, przed jej udaniem się na trzecią chemię. Wobec czego zaplanowaliśmy przystanek w okolicach Leclerca. Rekonesans w EuroAgd był bezowocny, bo to co miałam na myśli wyszło, a nic innego sensownego, w określonym przedziale cenowym nie mieli. Wobec czego Dziecko zasugerowało market. Niechętnie się udałam. Odkurzacze na półkach znaleźliśmy, nawet coś by się dało zaakceptować. Ale. Okazało się, ze w samoobsługowym markecie można batonik sobie wziąć z półki do koszyka, ale odkurzacza już nie. Wygrzebana gdzieś na hali pani nie wiedziała, czy to egzemplarz jedyny, ani gdzie jest reszta od niego i kazała udać się do punktu obsługi klienta. Na co mi wezbrało wewnętrznie i zakomunikowałam rodzinie, że ja tu kilometrów po markecie nabijać nie będę, latając do POK i z powrotem do regału, a potem jeszcze do kasy. Ćniam markety, odkurzacz nabędę internetem i sam mi pod drzwi przyjdzie. Co też uczyniłam. Przyszedł, ale zdegustowana jestem mocno. I zakup internetowy nic tu do rzeczy nie ma, bo kupując żywcem i tak bym tego akurat  co go boli nie odkryła. Nabyłam @elektrolux@ w promocji, z 350 na 250. Wszystko jest OK - odkurza świetnie nawet na pół gwizdka, wygląda estetycznie, jest stosunkowo lekki. Tyle, że ta renomowana firma, produkująca odkurzacze od wieków, zeszła totalnie na psy. Staranność wykonania jest taka O! Co wyraża się tym, że szczotka wchodzi na rurę zbyt łatwo i oczywiście łatwo też z niej schodzi, pozostając na dywanie. Kilkakrotna gimnastyka w trakcie odkurzania dywanu polegająca na wykonywaniu skłonów w celu podjęcia z gleby i założenia na powrót szczotki, wcale mnie nie bawi. Raczej wręcz przeciwnie - wyzwala rzucanie słowem obelżywym. Coś wymyślę, ale muszę mieć chwile luzu.
Na razie go nie mam, bo (jak to mówią) jak nie urok - to sraczka. Ciągle coś się dzieje, albo jest do zrobienia na już.
Oczywiście głównym obiektem zainteresowania jest Najważniejsza, która radośnie po trzeciej chemii wróciła sobie do siebie, zapomniawszy w ciągu trzech tygodni, w jakiej formie była po poprzedniej dawce trucizny. Skończyło się na tym że 2 dni z rzędu jeździłam do niej, a kolejnego dnia włączałam telefonicznie do akcji sąsiadkę. Starszy, o dziwo, próbuje ją trochę regulować telefonicznie, co w zasadzie przynosi jedynie taki skutek, że nie odbiera od niego kolejnych telefonów. Po czym Starszy się niepokoi, że coś nie tak i nalega, żebym ja dzwoniła ze swojego. I tak się bujamy kilka razy dziennie.

Kolejny pilny temat został rozwiązany we wtorek. Niestety, los nierasowych kozłów jest określony już w momencie narodzin, otwarta jest tylko kwestia czasu. Zwykle czas ten nastaje, gdy kozły zaczynają czuć "wolę bożą". U mnie były wypuszczane na osobny wybieg już od dawna , bo zaczynały  "skakać" po kozach, którym to jakby trochę przeszkadzało i robiła się granda. Ostatnio pobiły się  tak, że porozkrwawiały sobie łby, co wcale nie zniechęciło ich do kontynuowania walki. Zostały więc rozdzielone. Jeden trafił do wolnego boksu obok Wandy. Tak jej się to nie spodobało, że pierwszej nocy powybijała wszystkie deski w przegrodzie (na gwoździach mocowane były). Umocowałam na wkręty. Zawiesiłam opony od jej strony, żeby przeszkodzić nieco w waleniu łbem w przegrodę. Przeszkodziło nie bardzo. W końcu miała ten łeb tak rozwalony, że zdarła sobie skórę grubym płatem. Trzeba było psiknąć na zielono.Wobec czego obiekty zadrażnień wylądowały w słoikach i zamrażalniku. Kolejne wykoty nieprędko - Starszy jest regulowany ostro w temacie popychania mnie do organizowania  krycia kóz. Może w końcu tupnę nogą, że ja robię, to ja rządzę.

Poza tym wciąż mamy bogactwo dobra wszelakiego - owocowego i warzywnego, które trzeba zagspodarować, bo nie wypada żeby się dary boże marnowały. Pomidory wciąż dają radę, mimo kilkudniowych deszczów, po których wszystko zostało zaatakowane mączniakiem - nawet chwasty na trawniku. Krzaki pomidorów wciąż zielone i myślę, że jest to zasługa tych paru oprysków drożdżami. W spiżarce czeka kilka wiader na przerobienie, a my dla odmiany jakiejś złapaliśmy się za antonówki. Takim rzutem na taśmę, bo antonówka zaczyna być goła. A jest to tak wspaniałe jabłko, że szkoda by było nie zachować na potem. Trochę strzęsłam, a trochę samo spadło. Te ostatnie świetne, dojrzałe i bez robali, bo robaczywe opadły wcześniej. Dojrzałe antonówki - kruche, ale soczyste, z cieniutką skórką i wspaniałym aromatem - mało jest tak  pięknie  pachnących  jabłek. Wspaniałe na szarlotkę i do wszelkich innych zastosowań, bo maja wyrazisty smak i szybko się rozsmażają.
Jabłuszka w plasterkach poszły do dużych słojów z przeznaczeniem na szarlotkę, we wiórkach -do półlitrowych, na naleśniki. Część została wrzucona do gara i rozpaćkana, Starszy nocą z łyżką wystartował do tego gara i stwierdził, że "miodzio", więc pewnie w mniejsze słoiki to pójdzie do nocnego wyżerania. Przy rozdrabnianiu jabłek wykorzystałam lidlowe wieloczynnościowe ustrojstwo w charakterze szatkowniczki. A wobec padaki maszynki elektrycznej została wyciągnięta z zakamarów taka tarka na korbkę, która nadal świetnie sobie radzi. Aktualne pomocniki prądem napędzane są bardzo krótkoterminowe (podkaszarka padła po wykoszeniu rowu, swądu nieco z siebie wydając, użyta chyba czwarty raz od zakupu. Rów miał około 20m i jakąś bujną roślinnością porośnięty nie był - susza przeca.)

Wypada myśleć już o zbiorach. Ale odwlekam je do później, póki jeszcze chomiki nie rzucają się masowo na moje dynie, ze względu na przechowanie zimowe.W zasadzie na przechowanie będą głównie buraczki i dynie. Marchewki tylko odrobina - jeden rządek został, ale marchew jest wielka, to się trochę uzbiera.
Dynia na kompoście jeszcze dwa owoce wydała, które już nie zdążą dojrzeć. Zimne noce szkodzą dyniowatym - cukinie jeszcze wiążą owoce ale te już nie rosną, tylko starzeją się takie karzełki. Pomidory na nasienie zostały wyselekcjonowane i czekają. Nigdy dotąd nie pozyskiwałam własnych nasion, nie wiem więc jaki będzie efekt. Zobaczymy.

A poza tym : córusia się właśnie urlopuje, ale jakoś nie umieściła w grafiku zwizytowania starszych. W ogóle zapomniała zdaje się, że ją o to prosiłam, bo chciałam na jeden dzień wyjechać o spokojnej głowie. No, cóż...
Dziecko natomiast zmienia właśnie pracę. I jak to Dziecko pechunio i przygody.Łamadze zdechło sprzęgło. Wziął się za naprawę i udało mu się ostatnią śrubkę urwać przy dokręcaniu. Śrubki oczywiście specjalne, gdziekolwiek nie kupi. No i wykręcenie urwanej śruby to fajna zabawa, do której przynajmniej wiertarka potrzebna, a najlepiej jeszcze spawarka.Ożywił więc chwilowo poldolota i wybrał się nim wczoraj do Rz. W połowie drogi zabytek peerelu powiedział, że dalej nie jedzie. Został zepchnięty do pobliskiego sadu i poczeka na powrót Dziecka ze szkolenia w Poznaniu. No, a potem chyba przyjedzie na sznurku. Może Dziecku miną sentymenty i się go pozbędzie. Z peerelowskich zabytków motoryzacji jedynie pierwsze warszawy i skarpety sprawdzają się w tej zabytkowej roli oldmobila. Karoserie miały z czołgowej stali i, nawet wyciągnięte z pokrzyw, nie przejawiały objawów korozji.
Tak ogólnie to czuję zniesmaczenie niejakie tym zalewem chłamu w masie olbrzymiej, zwłaszcza wobec ostatniego zakupu - takie gie w sreberku.

Ale, nowy dzień się zaczął  (wczoraj nie udało mi się dokończyć tego wpisu) i trzeba zbierać gnaty i ruszać do nowych zadań. Starszy jęczy właśnie, że tylko 5 szarlotek w tych słoikach mamy.
A mnie jakoś naszło na proziaki, więc pewnie na śniadanie zrobię (niestety, sklepowy chleb jest mało jadalny i z wielką nieprzyjemnością myślę o zrobieniu z niego śniadaniowej kanapki)

No, to do boju! Dobrego dnia...

PS. WŁALA:
Szklanka kwaśnego mleka, duża szczypta soli, łyżka sody i mąki ile zabierze, żeby miało konsystencje mniej więcej pierogową. Wyszło 10 szt wielkości dużej dłoni. "Usmażone" na suchej patelni teflonowej i ceramicznej (nie wykorzystuję tłuszczu po wczorajszym smażeniu ryby, a fuj!) Najlepsze cieplutkie z masełem. Ale można ze wszystkim. Polecam. Błyskawica i smaczna alternatywa dla sklepowego chlebka.
Dodam jeszcze, że w międzyczasie poczytałam sobie na różnych blogach parę przepisów i się z tego prostego czegoś robi jakieś salonowe aj-waj. A proziaki z założenia mają być potrawą błyskawiczną, więc odpada jakieś wałkowanie, szklanką wycinanie (szklanką? - ile by tego trzeba było na głowę przygotować, no co ze ścinkami spod szklanki). Robimy na stolnicy metodą ciasta pierogowego, tyle, że zimne kwaśne mleko (może być: jogurt, maślanka, kefir) zamiast gorącej wody. Potem z tego wał gruby, tniemy na plasterki , plasterki lekko tuningujemy szerokim nożem, albo nawet ręką na grubość max 1cm. I prosto na lekko ogrzana patelnię. Ja smażę na najmniejszym płomieniu. Urosną na patelni wzwyż na jakieś 1,5cm.  W poprzek nie rosną, więc można kłaść gęsto.