czwartek, 23 marca 2017

pieszo

już kwiatki za nią spieszą
Już trawy przed nią rosną
I szumią –Witaj wiosno.

Takie stokrotki pospieszyły u sąsiada na trawniku. A u drugiej sąsiadki juz od dawna śniezyczki, przebisniegi, ciemierniki i rannik (chyba)

Się jakoś zagapiłam. I przegapiłam. Właściwie przyszła 20.03. o godz.10.29. Ta astronomiczna. Nie powiem. Miała ostre wejście. Ale takie raczej mało wiosenne. Bo duło parszywie, po niebie się czarne przewalało, co i raz znienacka siekąc mżawką w poziomie. Ale po prawdzie, w tak zwanym międzyczasie, przyświecało słoneczkiem i jakimś ciepełkiem ciągnęło.
Że kalendarzowa -też mi jakoś umknęło.  Zaskoczyłam dopiero na pkpstejszyn, gdy wybierając się do wojewódzkiej metropolii, ze zdziwieniem niejakim zauważyłam znajome dziewczę w wieku licealnym, które luzem całkiem wybierało się ze swym menem do metropolii również. Dopiero w pogaduszki się wdawszy zostałam oświecona, że to dzień wagarowicza. W pociągu było więcej takiej młodzieży luzem, ale po mieście jakoś specjalnie się nie snuła stadami, choć wiosna stanęła na wysokości zadania i pogoda była przepiękna.Widocznie młodzież wagaruje aktualnie w galeriach handlowych bardziej niż na łonie. (Zresztą, żadnego rzeszowskiego łona nie zaliczyłam. Może faktycznie na jakiś nadwisłockich deptakach byli. Tylko po co? Rozrywek tam żadnych, a picie pyffka w miejscach może być kosztowne. 500zł zdaje się i teraz już na umorzenie jakiegokolwiek mandatu liczyć nie ma co, nawet jeżeli się nie ma dochodów).
          Do metropolii się wybrałam z powodu tego, że pół roku (?) wcześniej udało mi się po znajomości zarejestrować w polsko-amerykanskiej klinice. Skierowanie miałam na cito, ale panie rejestratorki stwierdziły na podstawie dokumentacji, że mój przypadek się na cito nie kwalifikuje. Na szczęście, jedna z nich to moja była uczennica, dzięki czemu wyszedł mi marzec, zamiast sierpnia.
Druga natomiast pracowała tam chyba z tym - "żebym ja mógł robić to, na co naprawdę zasługuję". I zasługiwała zapewne na coś lepszego. Pacjenci, których przyjmowała w recepcji także zasługiwali na kogoś lepszego niż ona.
Poza tym, nie wiem co tam w tej klinice jest amerykanskiego. Kolejka była zdecydowanie polska. Tyle, że lekarz wywoływał pacjentów, a nie szło się jak się siadło. Relacje bywalców wskazywały na obsuwy nawet dwugodzinne. Mi się udało, poślizg  był jedynie 20-minutowy. I to z powodu przepuszczenia pana w poważnym stanie.
Na razie mam się zgłosić za pół roku. W międzyczasie przestać palić,  wystrzegać się ciężkiej pracy i pilnować cholesterolu.Aha, i żyć spokojnie. Niejaki problem będzie z tymi dwoma pierwszymi punktami. Z tym AHA także, bo spokój, niestety, nie jest mi przeznaczony raczej.
Potem zaliczyłam okulistę. W miasteczku też niby mogłam. Ale. Do tej pierwszej nie pójdę w życiu, nawet za dopłatą - baba chamska i niekompetentna - na recepcie pominęła takie dwa "nieistotne" elementy, jak oś i cylinder (dobrze, że w końcu nie zrobiłam tych okularów, ale pewnie optykowi była znana, bo spojrzawszy na receptę zapytał, czy jestem pewna, że takie właśnie szkła maja być. Jak tak zapytał, to już pewna nie byłam. Zwłaszcza, gdy porównałam receptę z ostatnimi szkłami). Druga - nie. A  w trzeciej przychodni mają zwyczaj traktowania jednakowo pacjentów prywatnych i enefzetowych - tzn. wszyscy przyjmowani są z jednej kolejki zapisowej. Niby z enefzetu też się idzie do lekarza za własne pieniądze, już wcześniej ukradzione z naszego dochodu, na wszelki wypadek. Ale głupcy, co chcą jeszcze ekstra płacić powinni mieć jednak jakieś przywileje.Więc poszłam do wiżyna. A tam lekarz czekał na mnie, a nie ja na lekarza. I trzy razy sprawdzał tę oś, bo mu coś nie grało. Okulary ostatecznie też w tym wiżynie obstalowałam. I okazało się,że mnie stać. Bardziej niż u miasteczkowego optyka, bo wyszło jakoś połowę tego, co mi tu obwieścił w temacie kosztów.W dodatku wrażenia estetyczne jako gratis do okularów - pan, wciąż ten sam od 20 lat i jeszcze z czasem przystojniejszy. Co jest rzadkością rzadką - czas nam zwykle robi brzydkie kuku. ( Dodam tylko, że przystojni mężczyźni służą do tego samego co piękne obrazy - czyli do cieszenia oka. Poza tym, na ogół są przeświadczeni o swojej urodzie, w związku z czym mają natuptane na poddaszu i najczęściej nie nadają się nawet na bliskich znajomych. Jeżeli natomiast taki okaz trafi nam się, jako życiowy partner, będzie nam cały czas dawał do zrozumienia, jak wielkie wyróżnienie nas spotkało. Bo przecież on "mógł mieć każdą". Nawiasem mówiąc, zdarza się, że w takim zadufaniu żyje facet nieco tylko piękniejszy od diabła, jeżeli trafiła mu się zakochana mamunia albo siostrzyczka, która go w przeświadczeniu o jego urodzie zniewalającej utrzymała.) Po odbiór mam się zgłosić za jakieś 10 dni, bo moje szkła są tak skomplikowane, że nie ma opcji zrobienia okularów w godzinę. No to jeszcze jedna wycieczka do metropolii mnie czeka.
         Zanabyte internetem i przysłane błyskawicznie drzewka już dawno posadzone, okołkowane i osiatkowane, coby sarnięta i zajęczęta ich nie napoczęły. Wiesiem oczywiście posadzone, którego specjalnie z gawry wyciągnęłam. Co prawda Starszy coś zaczął mniauczeć, że przecież możemy we dwech te drzewka posadzić. Na co wrzasłam, że niech sobie wybije z głowy własną pięścią. Bo już widziałam, jak on te dołki kopie, a ja zapierniczam z kołkami, guffienkiem i całą resztą. A potem leżę i kwiczę, bo rusztowanie tego nie zniosło. Oraz zabijamy się w międzyczasie w kwestii szczegółów typu: czy ta linia 20cm w prawo, czy w lewo i w czyje prawo. W kwestii szczegółów i tak różnica poglądów nastąpiła, po czym Starszy się obraził i wrócił do auta, obserwować, jak partolimy robotę. (Lambordżinim wywiózł do sadu potrzebne prepitety, ponieważ Wiesiowi na taczkach się tylko drzewka zmieściły i se w nim siedział, bo ziąb był przeraźliwy, tak, że mi paluchy całkiem zesztywniały podczas spinania siatek spinkami prądowymi ogólnego zastosowania) Wiesio obiecał przybyć za dwa dni, coby porządek z gałęziami w sadzie zrobić, ale ma chyba jakąś inna rachubę czasu. Zresztą i warunków na ciupanie patyczków w zasadzie nie było, z wyjątkiem tego jednego pierwszowiosennego dnia.
         W związku z powyższym lenię się nadal. Intelektualnie się lenię nad Przekrojem, który mnie zaatakował w dworcowym kioseczku z prasą. Wielki jakiś taki i grubaśny. Przy bliższym oglądzie okazało się, że się stał kwartalnikiem. Na razie zapoznałam się z nim z grubsza (trudno kwartalnik w dwa dni załatwić, choć właściwie potrafiłabym) i to "z grubsza" mnie nie rozczarowało. W czasach kioskowej prenumeraty teczkowej, gdy Przekrój był krakowski i redagowany Eilem z Ipohorską w tej teczce znajdował się obowiązkowo. A o świąteczną krzyżówkę odbywały się boje. Zresztą i tak kończyło się w ten sposób, że zwycięzca miał w ręku gazetę i ołówek, a rozwiązywało się wspólnie, przy każdym odgadniętym haśle podziwiając własną inteligencję. Potem "Przekrój" się przeniósł do stolycy i stracił ducha. Więc ja straciłam nim zainteresowanie. Pozostało mi jednak zainteresowanie krzyżówkami.Broszurek z krzyżówkami wszędzie mnóstwo, ale gdy się człek na przekrojowych wychował, to trudno go zadowolić. Jeszcze jedynie jolki z rozrywki spełniają wymogi i zabieram je w torebkę, gdy się szykuje jakaś poczekalnia albo podróż koleją. Wygodniejsze niż książka, zamknąć można w dowolnym momencie nie tracąc wątku, a potem w dowolnym momencie wrócić, albo i nie. W każdym razie taka broszurka z krzyżówkami leży sobie na półce i czeka na odpowiedni moment. Zawsze to jakiś sprawdzian na to, czy niemiec już dogania, czy nie.
      Poza tym, wciąż się dziwię, jak to się dzieje, ż eo czymś niby dobrze znanym dowiaduję się raptem czegoś niezwykłego. Co w dodatku nie jest najnowszym odkryciem z przedchwili. Piramida Cheopsa, która przez tyle lat obracałam na wszystkie strony, podstawiając dzieciakom pod nos, jako przykład ostrosłupa foremnego czworokątnego oraz przykład niezwykłej wiedzy i umiejętności dawnych mądrali zaskoczyła mnie absolutnie tym, że jest ostrosłupem ośmiokątnym o podstawie będącej ośmiokątem niewypukłym! Kolejny przykład na to, jak punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. W tym przypadku punkt siedzenia był w samolocie lecącym nad piramidami. Zresztą, jak Bolyai z Łobaczewskim przenieśli punkt widzenia z piasków Euklidesa w przestrzeń ponad tymi piaskami to się udało zaprzeczyć piątemu pewnikowi Greka i zmienić kompletnie pojęcie równoległości.
Wobec czego może dobrze czasem na rzeczy kompletnie znane popatrzyć z innej perspektywy i innym okiem?

czwartek, 9 marca 2017

przedwczesna wiosna

nam nastała. Czego właściwie należało się spodziewać. Każdy, kto ze zwierzem gospodarskim ma do czynienia  sygnały o nadejściu odbierał. Z niedowierzaniem niejakim, że to przecież niemożliwe, że za wcześnie. Moja Wanda zaczęła wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy już od początków lutego. Potem się jej nasiliło i około połowy lutego była już obrazem tragedii nawet. Zaczęłam ze szczotką latać, co rozrywką fizyczną było poniekąd, bo Wanda nie wszystko daje sobie szczotkować - jeden boczek owszem, a drugi - absolutnie. Ale się przezwyciężyło i nabrała przyzwoitego wyglądu. (Z Wandą jest śmieszna i nieoczywista historia: Wanda jest doskonale czarna. Na zimę zakłada bardzo obfity podszerstek, który się objawia tylko w dotyku - robi się taka puchata i mięciutka, wizualne zmiany w umaszczeniu nie zachodzą. Natomiast, w momencie gdy zaczyna linieć ten podszerstek okazuje się prawie biały. No i wiszą na niej takie białe strąki - masakra. A jej mama -  Królowa Matka Andżelina ma sierść zupełnie inną - taką "ościstą" i podszerstka prawie nie ma, tylko na zimę jej ta sierść gęstnieje)
 Mimo to, opad szczęki miałam, gdy (dobrze przed końcem lutego) kozi kolega wrzucił na FB świeżo zdjęte żurawie, które przyleciały na jego włości się przywitać. Po czym, następnego dnia zakonotowałam uchem obecność skowronków w polach, a okiem jakąś samotna gęgawę, zabłądzoną od klucza. (Matołem jakimś jestem, bo pomimo tyluletniego obserwowania tych, przeciągających nad głową w te i we wte, kluczy - nadal nie wiem, które  są które. Czyli - które gęsie, a które żurawie)

Jak się wiosna robi, to wiejskiego człowieka nosić zaczyna, że już by może coś zacząć w ziemi grzebać. Na razie jednak rozsądek nakazuje dać sobie na zatrzymanie, bo to są  tylko przedbiegi takie i nie ma co szaleć. Śniegiem może jeszcze sypnąć w dowolnym momencie i ścisnąć mrozem. Wobec czego wykonuje się na razie prace przygotowawcze. Zresztą, ta wiosna wcale nie rozpieszcza nadmiernie, wilgocią z nieba jakowąś ślimaczy, tak, że nawet z grabiami na gumno nie bardzo jest jak wyjść.

Dziecko też w mieście usiedzieć nie mogło i w sobotę zjechało na wieś. Ruchy przedwstępne wskazywały, że z piłą się do sadu wybiera, więc obawy niejakie miałam, co za masakrę tam ma zamiar urządzać. Problem jest w tym, że każdy ścięty przez niego konar jest, w/g Starszego, nie tym, który ściąć należało. W związku z czym przez tydzień po fakcie wysłuchuję dywagacji na temat, z reminiscencjami w dowolnym momencie, po dowolnej ilości lat od faktu. Starszy czterech liter do sadu nie ruszył, żeby nadzorować, natomiast zaczął dyspozycje wydawać pośrednie pt "powiedz mu". Nie miałam ochoty "mu mówić", niech robi co chce, jak stwierdził, że coś zrobić należy, bo wiedziałam, że jak zacznę mówić, to mu sklęśnie. Po czym, wizja lokalna wykazała, że myślał dokładnie jak Starszy i tym razem ściął ten konar jabłoni, który ściąć należało. Co nie znaczy, że i tak Starszy nie stwierdzi, że nie w tym miejscu, co należało, piłę przyłożył.  Ostatecznie, wspólnie z Magdą, prześwietlili dwie śliwy. Magda miała pokazywać, które gałęzie ciąć. I nagle jakiś opór wykazała. Pod tytułem  "a co będzie, jak nie będzie i będzie na mnie". Po czym kazałam jej się przestać wygłupiać i zabrałam tyłek w troki. Dziecka ścięły, co było do ścięcia, pocięły co grubsze i zwiozły. Antonówka moja kochana wreszcie wygląda, jak należy. W sadzie powstał porządek, a właściwie bałagan niemożliwy, bo leżą stosy gałęzi. Dziecko odgraża się, że wypożyczy rębak. Sądzę jednak, że rębak będzie miał na imię Wiesio. Chętny bardzo do pracy jest, bo na razie nikt go do niczego nie woła, a po niedawnym uprzątaniu zimowego dywanika u kóz, mógł się przez dwa dni krezusem poczuć i nawet "dwazłote, pani Iwonu, odrobię" pod sklepem nie sępił. Tyle, że warunków nie ma. Co prawda sąsiad tnie orzechy u siebie i zwozi gałęzie bez względu na warunki. Ale on robi u siebie i dla siebie, a ja jakoś nie mam sumienia najętego człowieka na tę pogodę do sadu wysłać.

Wiosenne działania wyglądają na razie w ten sposób, że wydaję wirtualnie realne pieniądze czyniąc wirtualne zakupy. I wbrew oporom Starszego (a po co, na targu się kupi) w przypadku kupowania roślin, wolę to robić internetem. Rośliny są porządnie opisane, więc mogę zdecydować, którą chcę, w momencie zakupu. Kupując na targu mam co najwyżej etykietkę zawieszoną, i to nie zawsze, więc często zdarza się, że dostaję to co chcę, po czym okazuje się to być czymś zupełnie innym. No i wypadałoby najpierw pracę myślową wykonać i ściągę sobie wypisać, z alternatywą oczywiście. (Już parę razy tak było: zamisat pomidorów lima dostałam betaluksy. Nie kupiłam internetem rózy, jaka chciałam, bo Tatuś skwierczał, więc naziemnie kupiłam, jakiej nie chciałam i teraz nie wiem, co z nią zrobić, bo mi nie pasuje do koncepcji. Może wymarzła?) Tym razem udało mi się Pana Starszego przekonać, bo sensowny sklep internetowy miał promocję na darmową wysyłkę z okazji DK. Odnośnie cen sadzonek też go przekonałam: kupił ub. wiosny dwie czereśnie po 12 zł na targu. Z czego jedna się przyjęła, a druga wręcz przeciwnie, więc go uświadomiłam, że tę jedną czereśnię ma nie za 12 zł , a za 24. A jeżeli internetowe sadzonki są sprzedawane po 18-19 zł w balociku, a nie z gołym, wysuszonym z jeżdżenia po świętach dyszla, korzeniem, to przyjmą się na pewno i będą po tyle, ile na nich stoi. Po czym zamówiłam 2 śliwy i jedną jabłonkę. Starą odmianę, w sklepach nie osiągalną - idared, który jest jabłkiem rewelacyjnym smakowo, choć nie powala wielkością owocu. (I z tego powodu zapewne wycofano je z produkcji towarowej, podobnie jak przepyszną koksę, której od lat już nigdzie nie uświadczy. Przez jakiś moment zamiast koksy pomarańczowej pojawiała się koksa górska, ale i ta znikła bezpowrotnie) Miałam jeszcze ochotę na cesarza wilhelma, bo ten nasz już ciągnie resztkami sił i nawet renowacja by mu nie pomogła, ponieważ ma rakowate zgrubienia nawet na młodych odrostach. Niestety, odpuściłam, bo cesarz ma bardzo długi okres wchodzenia w owocowanie 8-10- lat, więc nie wiem, czy bym spróbowała jeszcze. (No, co? Nie mogę posadzić jabłoni z myślą o sobie, a niekoniecznie tylko o potomnych? Zwłaszcza, ze nie wiadomo, gdzie ci potomni ostatecznie się ukorzenią). Po czym przybyło Dziecko i stwierdziło, że trzeba było więcej. Wobec czego nabyłam jeszcze jedna śliwę, jeszcze jedną jabłonkę i dwie winorośle, które nie wiem na razie, gdzie się posadzi, bo wypadałoby koło domu. I już ostałam mejla od firmy, że kompletują moje zamówienie. Bardzo ładnie z ich strony.
Kupiłam też 100 truskawek. W szkółce, w której już kupowałam i wiem, że producent jest solidny, kitu nie wciska. W dodatku, gdy poprzednim razem omyłkowo wysłał mi nie tę odmianę co zamawiałam (zamawiałam 4 różne, z jedną się pomylił), to dodatkowo dosłał, darmo zupełnie, tę pomyloną. Czego ani się nie domagałam, ani nie oczekiwałam.  Truskawki kupuje już nie wiem, który raz, bo ich plantacja jest krótkoterminowa. Po trzech latach powinna w zasadzie zostać zlikwidowana i nasadzona nowa, w innym miejscu. Nasadzanie z rozłogów pozyskanych z własnych krzaczków uważam za niepotrzebna parę w gwizdek - bo efekty nigdy nie są zadowalające. Trzeba by tego mocno pilnować, ciąć rozłogi natychmiast za pierwszą sadzonką. Zabawy kupa i zwykle na tę zabawę czasu brak. A jeżeli 25 sadzonek przyzwoitych, ukorzenionych pięknie, można nabyć za paczkę fajek, to chyba jednak na prawdę szkoda zachodu.  Teraz jeszcze należy nabyć włókninę i szpilki, oraz siatkę i kołki do drzewek, coby zające nie zeżarły. Bo te skurczybyki długouche i szybkobieżne, nie wiem czemu, największe szkody w drzewo i krzewo-stanie robią wiosną, kiedy innych różności mają pod dostatkiem.

Pomidory już posiane. Nie wiem, jakie będą efekty, bo po raz pierwszy sieję z własnych nasion. Nic straconego, najwyżej kupie rozsadę. Nie planuję takiej ilości, jak w ub. roku. Z czym będzie pewnie problem niejaki, bo Najważniejsza też posiała. Oczywiście, co sama chciała.I oczywiście nie obejdzie się bez kwasów Starszego, że lekceważę wkład pracy jego siostrzyczki. Jantar by się jeszcze przydał, bo jest pyszny, ale nie mam nasionek. Może uda się nabyć ze dwa krzaczki. Wystarczy, bo jantar jest żółty, więc na kromkę i do sałatki. Ogórki zamierzam w tym roku posłać w niebo. Omawiałam temat z kozim kolega, który jest dodatkowo ekologicznym plantatorem ekologicznych warzyw i od niego uzyskałam instrukcję. Bo przecież w szklarniach  nikt nie zaściela gleby pędami ogórków, tylko je właśnie posyła w niebo, co w dodatku jest dla nich zdrowiej, bo przewiew mają, więc choroby grzybowe maja trudniej. No i stwierdziłam, że nierealne, bo nie mam sił, głównie, na takie rozwiązania. Po czym sprawę przemyślałam, że przecież nie muszę zakopywać słupa, mogę postawić "dwunóg", a na to siły znajdę.

Dziś mam zamiar posiać cebulę. Właśnie Księżyc mówi, że liściaste siejemy dziś, a po pierwsze Księżyca należy słuchać (bo jak przypływem i odpływem rządzi, to pewnie coś w tym jest, co gada), a po drugie cebula wszak liściasta. W lokalnych marketach był problem z glebą, bo jeden jeszcze nie zaskoczył, w związku z czym drugi już wysprzedał. Na końcówkę się załapałam i to mi póki co wystarczy. Może w końcu cebulę będę miała, jaka chcę, a nie jaka dymka w sprzedaży, bo tam w najlepszym razie wolska.

Poza tym, w tak zwanym międzyczasie zaliczyłam Krosno. W związku z ciągiem dalszym sprawy. W której postęp się zaznaczył pewien. Mimo to Krosno nadal mnie nie zachwyca, a raczej wręcz przeciwnie: okolice dworca jak z pradawnego peerelu, a nawet jeszcze gorzej, bo to co w peerelu kwitło teraz płachtami pozasłaniana ruiną. Dziwne jakoś, że włodarze nie zajarzyli dotąd, ze to właśnie dworce są wizytówką miasta, bo poprzez nie pierwszy kontakt przyjezdnego z miastem.A tam, mimo wszystko ten kontakt jest dość liczny. Na co wskazują też bardzo liczne , ohydne budy z fastfudami, które np. Rzeszów już dawno z okolic dworca wywalił, a ostatnio zauważyłam, że nawet Sanok. No bo z tego Krosna wracałam przez Sanok. W Krośnie bowiem, w pobliżu sądu, a więc w samym centrum miasta tzw. knajpy żadnej wzrokiem nie stwierdziliśmy. Żeby wrócić w to samo miejsce należało przejechać conajmniej 5 km w koło, napotykając co i raz na idiotyczne ronda w niespodziewanym miejscu, wyglądające jak dekiel od studzienki kanalizacyjnej pomalowany na czerwono, bez żadnych poziomych oznaczeń. Co było na tyle odrażające dla mojego Brata, będącego ""starym" kierowcom, co niejedne europejskie ścieżki pokonywał  (ostatnio wzdłuż fiordów i w poprzek także, z kilkudziesięcioma tonami za plecami), że w końcu dał w długa i pojechaliśmy na kawę, oraz pierogi do niego. I wszystko byłoby już prawie cacy (choć od początku ten dzień był mało cacy, z wyjątkiem tego jednego elementu po środku), gdybym nie ustanowiła antyrekordu na trasie S-Rz. - 3,5 h/72km. Z czego 1,5 h w korku. Korek był spowodowany wypadkiem na naszym pasie ruchu. Ale skoro z przeciwnej strony ruch odbywał się płynnie, wnioskuję, że znów nasz narodowy kretynizm zatriumfował.

No, a poza tym, moje Drogie Czytelniczki, jaki sobie zrobiłyście prezent z okazji wczorajszego naszego święta? Bo ja nie zdążyłam i muszę to dzisiaj koniecznie nadrobić. Oczywiście bez wychodzenia z domu, bo jest zbyt paskudnie na wojaże wieśbusowe do najbliższej metropolii. W dodatku taszczenie jakichkolwiek nabytków jakoś ostatnio odpadło.U mnie wyglądałoby to tak (gdyby Starszy był, ale go nie było, bo się ewakuował do Najważniejszej), że by mi położył na stole 50zł i powiedział "kup sobie". Ponieważ ja na ogół mogę, jak bardzo zechcę "kupić sobie", więc chyba nie muszę mówić, gdzie ja mam takie prezenty.