czwartek, 25 sierpnia 2016

Relacja z plantacji

dzisiaj będzie.
Jak napisałam w komentarzu - jestem przybita gwoździem do gumna. Ostatnio ten gwóźdź jakby większy się zrobił, bo lambordżini doszło swych dni i służyć może w zasadzie wyłącznie jako ciężarówka/terenówka do wożenia tobołów z trawą oraz plonów z plantacji. Jeszcze po zakupy do miejscowego marketu można się nim wybrać, bacząc pilnie, czy na parkingu nie stoi autko z niebieskim paskiem. Kierowca lambordżini też coraz mniej sprawny, tak że w ostatnim czasie wyprawy do miasteczka to był lekki hardkor. Wobec czego sąsiednie metropolie powiatowe i wojewódzkie odwiedzam, korzystając z komunikacji masowej w postaci wieśbusa i pociągu. Są to wyjazdy krótkie i celowe: dojechać, załatwić i wrócić najbliższym połączeniem. Żadne snucie się po metropoliach bez celu, bo jakoś dreptanie wokół gumna mniej dokuczliwe jest niż przemierzanie trotuarów.
Więc dla urozmaicenia mam plantacje.
Pytają niektórzy: po co ci to, na co ci to? Te całe kozy, te plantacje? Mogłabyś leżeć pod gruszą, na dowolnie wybranym boku, albo oddawać się rękoczynom.
Od leżenia pod gruszą zapewne natychmiast bolały by mnie boki, niezależnie od wyboru. W dodatku komary by sobie na mnie używały.
Rękoczyny drobne wykonuję niejako mimochodem, jak mnie napadnie na rękoczyn.
Kozy dają mnóstwo radochy. Już samo przebywanie z nimi jest lekiem na wiele zła. A mleczko i serki to taki miły dodatek. Pozwalający uniezależnić się od sklepowego twarogu, na którym napisane, że tylko mleko i kultury, ale mającym miesięczny termin przydatności. Oraz mleka uchatego, które może w tekturze przetrwać lata. Ale z mlekiem ma tylko wspólną barwę, bo ani smaku, ani zapachu, ani wartości...
Podobną niezależność dają plantacje: od papierowego smaku, wszechobecnej chemii i wszechobecnego monsanto. Także przetwory wykonane z plonów plantacji. Gupi dżem ze sklepu składa się ostatnio głównie z wody i syropu monsanto. Owoce zajmują trzecie, czwarte miejsce na etykiecie.
No to ja sobie uprawiam moje plantacje, wbrew jakby rozpowszechniającemu się (co najdziwniejsze - zwłaszcza wśród młodych ludzi) nastawieniu, że po co? Po co siać marchewkę, plewić, przerywać, skoro w biedronce jest po parę groszy. Po co kupować rozsadę kapusty po 30gr i się z nią certolić, jak potem wielką główkę można nabyć za 80 gr.
Ci młodzi ludzie, na wsi mieszkający, żyją chyba w szklanej rzeczywistości, w pole nie chadzają i pojęcia nie mają. Bo nadal, niestety, w polu bywa kapusta "do jedzenia" i kapusta "na sprzedaj". Nawet rabarbar u sąsiada dzieli się na ten "do jedzenia" i "na sprzedaj".

Ponieważ jestem zabetonowanym starym próchnem, odpornym i opornym na nowe, prowadzę swoje plantacje w sposób tradycyjny: Na jesieni wywożę kozie gówienko, ładnie przekompostowane na kupce ( o co dbam przez cały sezon - tak, gówno też wymaga zachodu), potem zostaje to przyorane, na wiosnę przejechane agregatem i do boju. Chwasty usuwam zawzięcie, nie zważając na opinie, że jak to, co to -przecież każdy chwast to ziele jakieś. Owszem, owszem, ziele, jak najbardziej, ale ziół nie uprawiam (z wyjątkiem osobnego ogródka ziołowego, gdzie również tępię, czego nie posadziłam własną ręką)
Chemię stosuję w bardzo ograniczonym zakresie. Niestety, próba ekologicznego wyproszenia mszyc z bobu skończyła się tym, że część kwiatów zniszczyły, zanim (po dwukrotnym zastosowaniu, polecanych jako skuteczne i sprawdzone, naturalnych środków) potraktowałam je chemią. Dwukrotnie też chemią potraktowane były ogórki na kanciastą plamistość . Poza tym pryskam drożdżami i pokrzywą, co daje dobre efekty, zwłaszcza pomidorom służy (Jak widać - tylko dwa opryski, a pomidory w zasadzie pięknie zielone. U sąsiadki już jesienne liście mają i zaczynają usuwać krzaki).

Tak w ogóle, ta cała zabawa w plantacje odbywa się ze względu na pomidory. Dodatkowo - ogórki, które uwielbia Starszy i dynie  - głównie dla kóz (do marca mniej więcej mają przysmaki dyniowate).
Całą reszta jakby przy okazji.


Plantacja dyniowa. Ile tam jest odmian? Właściwie nie wiem. Osiem?
Sadzone były w rozstawie metr na metr. Zagęściło się tak, że trudno stanąć, zeby czegoś nie nadepnąć. Chodzę pomiędzy tymi dyniami, jak bocian.

A ta wyrosła poza plantacją - obok pryzmy kompostowej, gdzie trafiła zawartość doniczki z nieskiełkowanymi nasionkami. Zakryła całą pryzmę. No i na zdrowie. Dyni i pryzmie. Nie znam jej. To nie jest na pewno MUSCAT DE PROVENCE 

Bo muskat to jest to! Wyrosła aż jedna roślina z całej torebki nasion. I ma 3 owoce.

A to jest baby blue. Jedno jedyne nasionko zostało mi z ubiegłego roku. Wetknęłam w ziemię.No i w obliczu tego, że inne, po kilka nasion pchane w dołek  nie były uprzejme, to miło ze strony tego nasionka..

A to? Czyżby Flat White? Ale skąd mi się wzięło, to nie wiem. Żadnych białych nie kupowałam. W ub. roku dostałam jakieś nasionka, po parę, od Lhuny, więc może  z tych. Podobno wewnątrz jest ciemno pomarańczowa. Okaże się.

No  butternut. Której też wysiałam całe opakowanie. Po czym nie wzeszło ani jedno nasionko. Po czym się namyśliły, dość długo to trwało i wylazły całym stadem. Tnę pędy, a te nachalnie włażą w paprykę, w pomidory. Bezeceństwo!

Oprócz tego jest jeszcze miranda, amazonka, ambar oraz hokkaido, która w tym roku spisuje się średnio, z powodu suszy zapewne - owoce są małe, mają cienko miąższu i twardą skórkę.

Na plantacje pomidorów widok ogólny.
Jak już pisałam - pomidorowe krzaczki tnę bezlitośnie i ogałacam z liści, wysłuchując jęków Starszego, który sobie na stołeczku siedzi, obserwuje i przeżywa.

Żółte kameleony. Nie wiem jak się nazywają, ale są olbrzymie i przepyszne.Oraz pięknie wyglądają splasterkowane.

Też żółte. Polska odmiana - Jantar. Bardzo smaczne - słodko-kwaskowate, jak pomidorom wypada. Dopiero zaczynają dojrzewać, bo posadzone były z mikroskopijnych sadzonek. Dobrze. Będą dłużej...

Obowiązkowo Lima. Na przetwory jedyna. W tym roku plonuje obficie, mimo, że podlewania zaprzestałam już dawno dość. Mam 8 krzaczków tej limy i nie wiem, czy dam im radę. Wczoraj sąsiadka dostała wiadro owoców. Niby czemu tylko ja mam stać przy przecierach pomidorowych?

Nagietki. Mają podwójne zadanie: rosną nieopodal pomidorów dla ich zdrowotności, a kwiatki zostaną przerobione na maść i na susz, który potem do herbatki. Niestety, tak już teraz nie wyglądają. Właściwie zupełnie nie wyglądają, bo większość zjadły kozy, a to co zostało, to masakra jakaś. Dla kóz nie wyrywałam, tylko wyłamałam. Korzenie pozostały w ziemi i , mam nadzieję, że odbiją nowymi roślinkami, podobnie jak w ub. roku.

Botwina, czyli burak liściowy. Sieję w zasadzie dlatego, że pięknie wygląda. Niby można ogonki przyrządzać jak szparagi, ale chyba nie w tych suchych latach, bo bardzo szybko stają się włókniste. Za to ratują kozy, w okresie gdy nie ma co ukosić. Liście systematycznie obrywam, nowe wyrastają, jakby poza tym ich ta susza nie dotyczyła. Cebuli już nie ma na plantacjach. Zaschłą sobie przyzwoicie i została zebrana.
Nigdy nie sadzę cebuli zagonkami. Cebula ma nie tylko urosnąć, ale w międzyczasie chronić inne rośliny przed chorobami.Więc jest przeplatanka: rządek cebuli/rządek marchewki/rządek cebuli/rządek marchewki/rządek cebuli/2 rządki buraków (bo buraków też się nie sadzi zagonami, a najwyżej 2 rządki koło siebie)

Cukinie. Mam te żółte i ciemnozielone. Plonują  obficie i skrycie - mimo codziennego przeglądu plantacji zawsze gdzieś pod liśćmi znajdzie się jakiegoś mamuta. Kozy zadowolone. Ja też właściwie, bo na razie udało mi się mamuty wykrywać w fazie zdatnej do krojenia bez odcisków. No i placuszki z cukinii mają wzięcie, odkąd Starszy w pewnym radyju usłyszał przepis (wcześniej nawet nie spojrzał w ich stronę). Na placuszki najlepsze te żółte, mają cieniutka skórkę i można razem z nią zetrzeć.


No i plon niesiemy, plon.. Przegląd pomidorków. Daleko nie wszystkich, bo naliczyłam na plantacji 13 odmian. Z tyłu, centralnie na środku, jest ten żółty kameleon. Obok niego - to nie jest bawole serce, bo nie lubię, więc nie sadzę. Te o kształcie sklepowego pomidora to marmande, jakieś takie sakiewki od sąsiadki, tygrysie "paprykowe" - smaczne, mięsiste i plenne, długi z dzióbkiem - san marzano, obok niego -lima. A te z lewej, żółty i czerwony, to takie "koraliki" giganty - rosną w gronach, te czerwone są najpierw bardzo ciemno zielone, potem żółkną, a potem czerwienieją, jak żadne inne. Wyglądają  na krzaku pięknie, ale więcej ich nie będzie - są tak kwaśne, że powinny się wstydzić. Przyznam się, że wyrzuciłam większość, nawet nie dodawałam do tej całej masy na przecier, bo obawiałam się, że go nadmiernie zakwaszą.
Marmande są pyszne - odpowiednio słodkie na to, by spacerując z psami, skubnąć sobie taki z krzaka, wytrzeć w portki i zjeść po drodze, ociapując się sokiem jak dzidzio (albo dziadzio, jak kto woli). Te sakiewki -takie se, duże, mięsiste, dobre na kromkę i na sałatkę, ale szału nie ma Ciekawa jestem jeszcze Moskvicza. Też z maciupeńkich sadzonek posadzone - dopiero zaczynają dojrzewać. 

Żeby końcem września (lub w październiku - jeżeli przymrozków nie będzie) nie śpiewać ze łzami "adijos pomidory, adijos ulubione, słoneczka zachodzące za mój zimowy stół" - puszkujemy. W dużych słoikach przecier, który później wykorzystuje się na zupkę, sos do makaronu lub po prostu wypija ze słoika. 
W malutkich - pasta pomidorowo-bazyliowo-czosnkowa do chlebka (część bez czosnku, żeby Starszy też miał frajdę zimą) Z tą pastą jest zabawy mnóstwo, takiej dla Kopciuszka. No i z pełnego wiadra pomidorów wyszło tyle co widać.Keczupu się robić nie będzie, bo ubiegłoroczny kiepsko schodził. Ale może jeszcze jakiś czatnej, oprócz ciągu dalszego prostego przecieru.

W kwestii puszkowania: zostały mi jeszcze pomidory na teraz i jabłka. Antonówki lecą na pysk. W tym roku jest ich mnóstwo (w ubiegłym nie było wcale) Ale jak się nie sprężę, to znów szarlotka zimowa zostanie we wspomnieniach. Zastanawiam się, jak ugryzę temat plasterkowania tych jabłek. Wcześniej robiła to przystawka do zelmerowskiej maszynki. Jeszcze wcześniej - szatkowniczka podręczna kuchenna. Niestety, maszynka wzięła i padła. Czyli powrót do szatkownicy.
Na potem - buraczki w postaci ćwikły z chrzanem. Buraczki, dwa razy siane, wzięły się w qpe i rosną ładnie. Niektóre osiągneły już rozmiary buraków pastewnych (sieję opolskie, bom leniwa, a opolskim, brak przerywki zbytnio nie przeszkadza osiągać rozmiarów) W ogóle, w tym roku korzeniowe wyrosły mi niespodziewanie cudnie.
Pustawo się na plantacjach robi tu i ówdzie. Wobec czego wczoraj posiałam rzodkiewkę, rzodkiew i rzepę. Oraz koper. Wiosną wystąpił zaledwie - może teraz nadrobi..

PS. Ten wpis przygotowywałam jakiś miesiąc temu. W międzyczasie nastały manewry personalno -ludożercze i inne takie, więc sobie leżał. Potem nastąpiły inne wpisy i niektórzy mogą  dojść do wniosku, że zaczyna mnie niemiec gonić, bo się powtarzam. Część zdjęć też się przeterminowała - były robione prawie miesiąc temu. A wczoraj wpadły mi w obiektyw dyńki i wyciągnęłam ten wpis z "szuflady".
Pozdrawiam 

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Na miotle latam czasem

Po domu głównie na miotle i to regularnie, od czasu, jak odkurzacz padł i nie powstał.Ale czasem latam na miotle wirtualnie, kiedy stosuje szamańskie metody (rodem z ciemnogrodu) - leczenia moich zwierząt. Oczywiście, nie jestem na tyle dufna we własną wiedzę, żeby brać odpowiedzialność za wszelkie przypadki. Weterynarze od "Huberta" sporo na mnie zarabiają.
Niestety, bywa, że są to pieniądze wyrzucone w błoto (patrz: Stefan).
Ostatnio też wyrzuciłam kilkadziesiąt złotych na leki dla Księżniczki. Których w końcu nie zaaplikowałam, bo Księżniczka wymiotowała antybiotykiem.
Księżniczka jest już w latach. W dodatku udało nam się ją nieco przypakować. W dodatku Księżniczka, po pewnym wypadku, w wyniku którego zerwała pazur u tylnej, łapy nie daje sobie obciąć pazurów.
W dodatku Księżniczka ma fanaberie, jak to z księżniczkami bywa.
Zaczęło się jakieś dwa tygodnie temu. Księżniczka namiętnie lizała lewą łapkę w okolicy pazurków. Udało mi się pooglądać - wyglądało na ropień przy paznokciu. Nabrany, ale nie mający ochoty pęknąć.
Bez auta jesteśmy od jakiegoś czasu, więc dostarczenie Księżniczki celem oglądnięcia okiem fachowym nie wchodziło w grę. Zadzwoniłam. Miła pani poinstruowała mnie: moczyć w rywanolu, okład z rywanolu, nic na ropień, jak tylko rywanol. Oprócz tego dać antybiotyk dogębnie.
Pani zafascynowanie rywanolem stało w głębokiej sprzeczności z moim do niego stosunkiem popartym negatywnymi doświadczeniami. Po prostu uważam, ze rywanol to jest świństwo, które tylko tym się wyróżnia (podobnie jak gencjana , z którą też mam złe wspomnienia), że cudownie i nieodwracalnie paprze wszystko na żółto.
No, ale pani doktor wie, że działa. To posłuchałam pani doktor. Nie całkiem do końca, bo obczytawszy internet stosowałam ten rywanol na zmianę z roztworem sody. Oraz, również zachwalanym antybiotykiem dowymiennym. Jakoś pomogło. Co? - Nie wiadomo.
Za parę dni Księżniczka nie chodzi w ogóle. Nawet na trzech łapach nie próbuje. Pooglądałam. Tym razem łapka prawa. Wyglądało na to, że jakaś opuchlizna na poduszce. Jak opuchlizna, to przyłożyłam altacet w żelu. Rano rozwinęłam - niby lepiej, wygląda jednak, jakby się coś wysączyło. Wobec tego znów rywanol. I pyralgina przeciwbólowo. Pies nie chodzi w ogóle. Nie je, nie pije, nie wydala. Postawiony na trawniku - kładzie się i liże bandaż. Oglądam wczoraj łapę kolejny raz - okazuje się zgrubienie przy pazurze, takie jak w lewej tydzień temu. Doktórka kazała przekłuć, ale wtedy się nie zebrałam w sobie na kłucie psa. Teraz jednak albo rybka, albo pipka, bo pies cierpi za bardzo, wygląda jakby miał temperaturę, tabletkę zwymiotował. Wysępiwszy od Elki igłę jednorazową, spsikawszy łapę octeniseptem, kujęłam. I nic! Przy podobnej akcji w gabinecie siknęło jak z fontanny i potem ciekło nadal. A tu tylko trochę krwi - ki czort? Więc pierniczymy rywanole! Idę do łazienki, gdzie rośnie jedyny w moim domu (dzięki kotom!) "kwiatek" - bujnie rozrośnięty aloes, który dziwnie wytrzymuje moja sklerozę i przetrwał już niejedną ciężka suszę. Obrywam dwa listki, myję, obcinam kolce i przekrawam "na grubość". Rozkładam na gaziku miazgą do góry, wyciskam dodatkowo "żel" z drugiego listka i na łapę. To tak około dwudziestej.
Globusa mam okropnego. O położeniu się do łóżka nie mam mowy, więc siedzę i "łowię karpia w internecie". Około północy zaczyna mi tupać na poddaszu, że może już ten okład za długo. Robię następny identyczny i zmieniam opatrunek na łapce. W końcu się kładę, bo ile można. Dziś rano pies przybiega! na czterech! łapach. Wynoszę ją na trawkę, bo licho wie, może to chwilowe takie. Na wszelki wypadek biorę "chustę", żeby przynieść, jakby co. Pies pomyka (bez smyczy i obroży) w takim tempie, że łapię zadyszkę pomykając za nią.Pomknęła na taką odległość, jaka w ciągu ostatnich tygodni była w ogóle nieosiągalna. Po drodze zgubiła opatrunek z łapki, więc sobie trochę polizała.Po powrocie łapka została zdezynfekowana i nowy okład z aloesu.

A ja się pukam w łeb, że taka stara i taka durna. Dziecku kładłam aloes na żywą ranę - trzy palce przerżnięte nożem podczas akcji unieszkodliwiania idioty, których się doktórowi z pogotowia nie chciało zszywać. Paluchy pogoiły się błyskawicznie i bezśladowo. Podobnie, jak kolano otarte przy ślizgu bocznym na deerce. I podobnie, jak wiele innych razy. Czemu się wahałam z tym psem i   poparłam pani wet uwielbienie dla rywanolu (wbrew własnym do niego uczuciom)? Bo tam rana, a tu ropień? W każdym razie - definitywnie precz z rywanolem. Szamańskie metody górą.
(Dziecko mnie zapytało -co to są szamańskie metody? Są to metody, których żaden lekarz by nie zlecił a przemysł farmaceutyczny by na nich nie zarobił, a skuteczne są bardziej niż inne.)

Z szamańskich środków stosuję z powodzeniem (i jakby ktoś spróbować chciał, to nie odradzam):
-jaskółcze ziele (napar) na skórne problemy kozie
-nagietek w postaci maści selfmade na rany otarcia itepe
-napar z nagietka do  przemywania oczu (lub z herbaty najczęściej -czarnej, bez papierka)
-maść arnikową na stłuczenia , siniaki, krwiaki po wenflonach i innych takich (a na stłuczenia u małych dzieci stosowałam mydło - takiego świeżo nabitego guza należy grubo zamydlić - guz znika błyskawicznie i bez śladu - żaden siniak po nim nie zostaje)
-"tatarczuch" czyli nasiona kobylaka, czyli szczawiu końskiego na biegunki u ludzi i zwierząt (dawałam nawet moim dzieciom, gdy były małe) - dla mnie rewelacja, żaden medykament tak nie działa
-rumianek jedynie w postaci kupnego azulanu. Żadne napary do mnie nie przemawiają, chyba, że do płukania włosów dla naturalnych blondynek - ładny odcień daje, farbowane moż eniech lepiej nie próbują)
- olejek z drzewa herbacianego na skórne problemy, uciachanie komarem itepe, z opryszczką włącznie, co wypróbowałam wielokrotnie, bo niestety wirus mnie ma i się uaktywnia, jak jestem kiepściejsza lub w większym stresie. Żadne cebule, miody ani maści tego nie robią. Po maść trzeba do apteki, a ten olejek mam zawsze w domu.
Aha! I mój Brat przy swoich astmatycznych dolegliwościach stosuje napar z czarnuszki - po prostu te chlebkowe czarne ziarenka zalewa wrzątkiem, chwilę trzyma pod spodeczkiem, a potem wypija razem z nasionkami. Wyjątkowo piszę o czymś, czego  nie wypraktykowałam, bo sama nie lubię doniesień i rad typu JPDP(PwM). Ale skoro mój Brat astmatyk w ubiegłoroczne upały wielokrotnie był zmuszony wzywać pogotowie, by mu pomogli odnaleźć oddech, a tegoroczne upały (odkąd łyka te nasionka) mu nie szkodzą, to znaczy, że coś w tej czarnuszce jest. Chyba nie bez powodu nazywana jest "złotem faraonów".

No to taki bukiecik zaniosłam dzisiaj Zielnej Pani (trafiając mimochodem na pogrzeb)

Spróbuję wymienić skład: krwawnik, maruna, komosa, rdest, mięta, melisa, tymianek, oregano, koniczyna różowa, dziurawiec, ogórecznik, nagietek, koper, czosnek niedźwiedzi, "boże drzewko", jarzębina, pszenica, żyto, jakaś trawka z ładnymi nasionami ( zdaje się,że nazywa się "drżączka") i coś, co ma taki purpurowy długaśny kwiatostan i jest tu nazywane "proso". Dziurawiec, boże drzewko i marunę podrzuciła sumsiadka, reszta własna. Brakło jabłuszka i makówki....

Przedwieczorem pieseły zapragnęły wyprowadzić panią ( choć pani miała w zamiarze pójść nakarmić przeżuwacze). Pieseły zostały wrzucone "za płotek", ale na nic się to nie zdało - i tak trzeba było pójść po sznurek i pomaszerować z piesełami w pola.Na okoliczność niedyspozycji Księżniczka została wyjęta z obroży. Która to obroża dziwnie zaginęła w akcji. Księżniczce wigor wrócił, więc musi być ograniczana, ponieważ asertwność jej rośnie proporcjonalnie do wieku i np. polecenie "wróć" jest wykonywane w trybie: "wrócę, jak uznam za stosowne".

Księżniczka "za płotkiem" węszy "górnym wiatrem", co u niej do rzadkości należy. Zwykle sznupie. Na okoliczność niedyspozycji została także ostrzyżona. Wyglądała jak 77 nieszczęść: stary, chory i zaniedbany, opuszczony pies. Strzyżenie odbyło się komfortowo - klientka leżała na boczku na grubej warstwie kocyków. Kłaczaste kłaki, z którymi zawsze jest problem,  nie były ruszane, żeby zbytnio nie męczyć zwierza. Jak wydobrzeje całkiem, okaże się, że na łapach kołtun na kołtunie.

I portrecik.
Grzywka nie była ruszana, broda tudzież. I jak zwykle Księżniczka złapała w brodę jakąś suchą trawkę.

Na froncie walki z ciotczynym ludożercą chwilowo spokój.W czwartek o świtaniu Ciotka ewakuowała się do Rz. Żeby "trochę pomieszkać u siebie". Miała zamiar załatwić perukę, ale ten zamiar chyba nie był na siły liczony. W naszym ukochanym, umiłowanym kraju nic nie może być dla obywatela łatwe i proste. Zlecenie na perukę trzeba najpierw "podbić" w NFZ. Nie wiem, po jaką cholerę: jeżeli takie zlecenie jest wystawiane tzn. pacjent jest klientem NFZu. Czy nie wystarczyłoby udać się z tym zleceniem do sprzedawcy, a ten wysłałby faksem kopię do NFZ, żeby sobie odnotowali wydanie? Albo informacja inną drogą, w końcu jakiś eWUŚ funkcjonuje, internety są wszędzie... Zdaje się, że nasz system opieki zdrowotnej na niemieckim był wzorowany. No to niechby sobie popatrzyli, jak za Odrą załatwia się zaopatrzenie w niezbędne środki. Filozofia żadna, a jakie uproszczenie życia.
Ciotka podobno miała zapodać, że po drugiej chemii  wraca do siebie i tam zostaje. No i wynajmie sobie kogoś do opieki. Ciekawe na jakich zasadach i za ile? (Jeżeli ktoś miał do czynienia z osobą poddawaną tej terapii, to zdaje sobie sprawę, jakie sensacje się potem odbywają.) No ale Ciotka jest 3S, a nawet cztery, bo jeszcze Samostanowiąca. Przewiduję, że będzie powtórka z rozrywki...
Ciotka idzie do szpitala  jutro. Zobaczymy, jak to wyjdzie, bo może się zdarzyć, że znowu będzie miała wyniki kiepskie i nic z tego (Ciotka sama decyduje, które z przepisanych leków zażywa, a które nie. Tym razem wypadł z listy jakiś steryd i środek zawierający żelazo.)

PS. W związku z zawieruchą w komentarzach, włączyłam ich moderację. Za utrudnienia przepraszam. 






niedziela, 14 sierpnia 2016

Po co mi te kozy

Pyta sąsiad Bujalski, niewierzący.Bo to tyle "zachamętu", mówi, jak widzi mnie latającą z taczkami po zielonkę do sadu. Dziwi się, jak słyszy, że cukinie zjadają kozy, że dynie zjedzą kozy, że te piękne (w/g mnie) liściowe buraki - zjedzą kozy. No i jeszcze wydoić,uprzątnąć, posłać, napoić, siano skosić i zebrać i zwieźć,  słomę zabezpieczyć i owiesek. Po co? Przecież można mleko w biedrze kupić, tanie nawet jest.
No, można -  mówię - ale ta biała ciecz, z mlekiem ma wspólny tylko kolor i nazwę.
A ja mam pyszne, zdrowe, prawdziwe mleczko.
A ja mam piękne, zdrowe, "prawie bio", jarzyny...
Ale czy to przed wszystkim uchroni? - mówi pan Bujalski - przecież tego świństwa wszędzie wokół tyle jest. Ono w tych naszych warzywach też jest.
Ano, jest. Ale na pewno w mniejszym stopniu niż w tych, które jeszcze dodatkowo chemiczne papu i chemiczną ochronę dostają.
........
Z zasady nie kupuję ogórków, nie kupuje kapusty i kalafiorów, chociaż lubię te ostatnie. Mieszkam na wsi, więc widzę jak wyglądają uprawy "na sprzedaj". Swego czasu pani Zosia miała nieopodal naszych ha kapustę - biało było pod główkami cały czas. Z drugiej strony Walduś ma rabarbar. Najpierw na wiosnę poszła tam woda gnojowa spod świnek. Potem chodził i sypał czymś z wiaderka. Potem był jakiś oprysk. Po pierwszym zbiorze znów latał z wiaderkiem. Łodygi miał grube prawie jak moja ręka w nadgarstku. A te moje, z sadzonek, co od niego dostałam - zaledwie nieco grubsze od palca.
Malinowy Król ma maliny eko. Bierze ciężkie dopłaty do ekologii. Ale malin nikt ze wsi u niego nie kupuje na przetwory, bo "wiedzą sąsiedzi...". Musiał biedak wszystkie w skupie sprzedać.
Ostatnio dałam się Starszemu namówić na kupienie mąki od "swojego" - ma piekarnię, ma młyn, ziarko chłopskie, nie "obszarnicze". Ale guzik prawda. Mąkę trzeba kupować od dużego producenta mąki. Duże zbożowe   zakłady przetwórcze badają ziarno nie tylko na zawartość białka, glutenu, wyrównanie, opadanie (cokolwiek to znaczy), ale najistotniejsze - porażenie grzybem. Co ma wielkie znaczenie, ze względu na silnie rakotwórcze działanie mykotoksyn, będących niejako produktami "przemiany materii" grzybów.
Tak, że tak -  chlebek już a priori w większości jest cacy. Nawet gdyby nie zawierał dodatkowo tego wszystkiego świństwa, które w niego pchają. Bo do zrobienia chleba powinny wystarczyć tylko mąka, woda, sól, drożdże/zakwas.
Dziwi mnie i wqrza jak producenci cudownie psują swoje produkty. I zastanawia - po co?
Po co mleko w proszku i guma guar w chrzanie? Czy one są tańsze niż sam chrzan? Kupowałam chrzan do buraczków do słoika. Niestety, poloneza czas zakończyć - ma za długą listę wynalazków. (Najkrótszą miał chrzan z @Krakusa@, chociaż ilość chrzanu w chrzanie o 2% mniejszą.) Do następnych buraczków w słoiki chyba pójdę se ukopać. Sąsiadka opowiada, że zamrożony się trze bardzo łatwo i nie zabija trącego.
Po co syrop @monsanto@ w koncentracie buraczkowym? Do niedawna go nie było i koncentrat istniał i się sprzedawał. Ostatnio jedynie koncentrat z @Rolnika@ jest bez @monsanto@.
Syrop @monsanto@ jest w tej chwili we wszystkich prawie sokach w kartonach (sporadycznie kupuję), we wszystkich prawie dżemach. (Ciekawa sprawa z dżemami, bo są zrobione głównie z wody. Jeżeli na etykiecie woda jest wymieniana na pierwszym miejscu, tzn,że jest jej w dżemie najwięcej ze wszystkich składników.Owoce występują jakoś na trzecim miejscu, potem już tylko pektyna, ew. jeszcze guma guar.) Trafienie dżemu który ma na etykiecie tylko owoce, cukier i pektynę oraz tych owoców jest ponad 100 gram na 100 gram dżemu, graniczy z cudem. No i cena jest taka, że ten dżem jako delikates biega.
Ogólnie dżemów nie kupuję, bo produkuję osobiście. Ale tak mi wyszło, że nic z czarnej porzeczki nie miałam, a potrzebowałam do kumberlanda. No to się oczytałam etykietek!
W tym roku zrobiłam truskawkowy, wiśniowy, z czarnej porzeczki i śliwkowy oraz malinowy przecierek. Truskawki w większości własne, część kupiłam, na szczęście mniejszą, bo te "kupne" wyglądały przepięknie, ale ani smaku ani zapachu nie miały - takie "papierowe"truskawki. Czarną porzeczkę kupiłam na targu w Jarosławiu, a maliny u Maciusia (który złotem nie brzęczy, więc nawozów pod maliny nie sypie).
No to tak, że tak...
Na podsumowanie takie cuś:
Zrobiłam Starszemu gołąbki. Starszy uwielbia, jak gołąbki pływają w sosie pomidorowym. Sos pomidorowy zrobiłam dodając do "wypiekania" gołąbków przetarte pomidory i śmietanę. Ale Starszy stwierdził, że sosu mało. Więc dorobiłam dodając  śmietany i pomidory z puszki, bo nie miałam koncentratu. Dziś po kościółku Starszy wstąpił do wieśmarkietu i nabył koncentrat i "śmietanę". (Lodówka zawierała w sobie 3 nienaruszone małe pojemniczki ze śmietaną z @Trzebowniska@, jeden duży naruszony i jeden, zabrany z ciotki lodówki, który jeszcze nie eksplodował, choć skończył mu się tydzień temu dwumiesięczny okres przydatności /@piątnica@ podaje datę produkcji/ ). Koncentrat był w porządku. Ale ta śmietana!

Stoi to w śmietanach. Przyznam, że sama, dopiero po drugim przyjrzeniu się wieczku załapałam, że to nie jest "śmietana gospodyni".

Skład jest świetny. Nawet barwnik jakiś tam się znalazł. Właściwie pretensji zero, bo napisali, że MIX to jest. Ale po co się trudzić w stworzeniu takiego miksa. Czy w Warlubiu brakuje mleka (bo ogólnie, to nadprodukcja chyba jest).? Czy łatwiej wyprodukować taki syfek niż zwykłą śmietanę? 

No i na wieczku dumne logo z napisem "Tradycja z Warlubia".( Co daje przyczynek do zastanowienia się nad znaczeniem pojęcia "tradycja" ). Ciekawe, jak stara jest w Warlubiu tradycja tworzenia syfów spożywczych?

Zrobienie zakupów spożywczych zajmuje mi coraz więcej czasu. Po przygodzie z polonezem, czytam etykiety także tych znanych i często kupowanych produktów. Ponieważ producenci wciąż udoskonalają swoje wyroby.

Fanatyczkom zdrowego odżywiania nie jestem (bo każdy! fanatyzm to ZUO! - jakieś klapki na oczy zakłada i budzi agresję w fanatyku oraz przeciw fanatykowi)
Kużden ma swojom osobistom szajbę. Może nawet więcej niż jednom.
Jedna z moich polega na tym, że sobie po cichutku protestuję przeciwko @monsanto@ nie kupując niczego co ma z nim coś wspólnego. Więc wykluczone wszystko z cudownym syropkiem, czekolada @Nestle@, wszytko z @Winiar@, odkąd zmieniły właściciela, wspaniała karma dla zwierząt Royal i marketowe odpowiedniki psie i kocie i tepe. No i te wszystkie wynalazkowe produkty - bo nie lubię, jak mnie ktoś robi w bambuko, za moje własne pieniądze.
Czego i Wam życzę (tzn: nie dać się robić w bambuko)

PS. A po co mi te kozy? No, bo to tak fajnie posłuchać, jak im się da jeść: jest ciiiisza, w której słychać tylko chrumkanie jarzynek, albo szamszam szamanie owieska. No i fajnie popatrzeć, jak szajbnięta Wandzia robi fikołki i zwroty w locie.
Dodam, że sąsiad Bujalski nie rozumie także, co to znaczy, że "jak się wzięło zwierzę, to ma się wobec niego obowiązek". No bo, jaki obowiązek można mieć wobec psa? To tak, w kontekście tego, że ostatnimi dniami Księżniczkę trzeba było przynosić ze spaceru. I Bujalski stwierdził "co za poświęcenie", na co usłyszał - "to nie poświęcenie, to obowiązek."


poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Mus czy przymus

Krystyna -Pellegrina skłoniła mnie swoim komentarzem do zastanowienia się nad możliwością zastąpienia słowa "muszę" słowem -"mogę".
Mogę dopuszcza alternatywę -zrobię-nie zrobię. "Mogę" zakłada istnienie okoliczności, warunków zezwalających na ewentualne wykonanie czegoś.
"Muszę" już takiej alternatywy nie dopuszcza. Mus to mus - zrobione być powinno, czasem nawet stając na rzęsach, niestety.
Często "mogę" generuje następne "muszę".
Mogłam zostawić w domu kota, który przytuptał za Dzieckiem. Mogłam też zrobić "oto, oto i wyrzucić kota w błoto"  (w przenośni oczywiście, bo błota wtedy nie było. Ale wypuścić kota w ciemną noc na ulicę, a potem znaleźć płaskiego na asfalcie). Mogłam zostawić pierwszego kota Dziecięciu - niech kombinuje, jeżeli nie myślała. (Ale umęczył by się głównie kot, bo na opiekę nad kotaem ze złamaną łapą zwolnienia nie dają) Mogłam zostawić kolejnego kota między stodołą a obórką i patrzeć, jak chodzi głodny i zimny. Mogłam. Ale wszystkie te koty znalazły się u mnie w mieszkaniu. A to wygenerowało pewne "muszę".
"Muszę", czyli mam obowiązek. Zapewnić im jedzonko, czystą kuwetę, opiekę weterynarza, gdy zachodzi potrzeba.
Podobnie muszę zadbać o moje pozostałe zwierzęta zapewniając im dobrostan na miarę moich, przeze mnie ustalonych standardów. A to generuje kolejne muszę. Muszę zgromadzić siano na zimę. Muszę ukosić codziennie trawy. Bo nie mogę ich codziennie wyprowadzać na wypas do sadu. Przeprowadzanie kóz przez te 200m przechodzi moje możliwości fizyczne i psychiczne. (Po drodze jet obejście sąsiada-nieogrodzone, a tam mnóstwo przepięknych krzaczków, kwiatków w doniczkach, wino posadzone u słupa, które nijak nie chce rosnąć, zagonek truskawek wielkości chusteczki do nosa i drzewa owocowe, pod którymi zawsze coś leży). Wydawałoby się, że koza nie krowa, ale jednak krowę łatwiej byłoby przez te 200m przeprowadzić. Poza tym zostawić ich tam bez dozoru nie mogę, ponieważ życie pokazało, że pastuch elektryczny zabezpiecza jedynie przed dowolnym przemieszczaniem się osobników, które znajdują się wewnątrz ogrodzenia. Natomiast nie zabezpiecza tych osobników przed "atakiem" z zewnątrz.
Kozy dają mleko. Więc muszę je wydoić. (No, mogłabym zasuszyć, ale wtedy jaki sens miałyby te wszystkie pozostałe "muszę"?) A jak jest mleko, to muszę je zagospodarować. Mogłabym je ewentualnie sprzedać i wtedy mniej bym musiała. Ale jaki jest sens pozbywać się dobrego, zdrowego jedzonka, tylko ze względu na ograniczenie ilości "muszę" i kupować chemiczne sklepowe świństwo? Tak więc, co drugi dzień robię 3-4 serki podpuszczkowe. Czasem rozdaję, tym, którzy są w stanie docenić, co jedzą. Większość zjadamy sami. Ciotce bardzo smakuje ten podpuszczkowy niesolony, więc zawsze o jeden krążek mniej wkładam do solanki. Od czasu do czasu robię twarożek, który ma wszystkie twarożki pod sobą.

Założyłam "plantacje". Bo mogłam i chciałam. Ale jak już założyłam, to teraz są następne muszę. Muszę odchwaszczać, muszę nawadniać, muszę zbierać, co urosło.A jak zbiorę, to muszę zagospodarować. Czyli, nadmiar przetworzyć. Ponieważ zamrażarka od jakiegoś czasu pełni funkcję skrzyni na owies, więc muszę zamknąć w słoiki. (Zresztą - nie wszystko nadaje się do mrożenia. Oraz mrożonki nie zaspokajają wszystkich potrzeb, w zakresie wykorzystania owoców i warzyw. Pewnie, że pomidorówkę można by z powodzeniem zrobić z mrożonych pomidorów, zamiast z przecieru. Ale zamrożone truskawki nie zastąpią dżemianki, zamrożone wiśnie -konfitury, a zamrożone maliny - soku.)

Mogłam od poniedziałku, codziennie, nie jeździć do Rzeszowa. Bo Najważniejsza się uparła, że po chemii wróci ze szpitala do siebie. Mogłam mieć gdzieś, przyjmując założenie, że każdy osobiście ponosi konsekwencje własnych decyzji.Mogłam powiedzieć Starszemu, że moje ręce i nogi oraz kręgosłup i nieodporność na upały ważniejsze dla mnie niż Ciotka ze swoim ludożercą. I powiedzieć mu - niech sobie sam się tym zajmie. Ponieważ jednak Starszy mógł w tej sprawie zrobić tyle, żeby podwieźć mnie do stacji i ze stacji odebrać, więc musiałam do tego Rz. latać codziennie, aż udało mi się ciotkę przekonać (w czym pomogły mi okoliczności zdrowotne Ciotki), żeby jednak przeniosła się do nas. Musiałam, bo taki był mus zewnętrzny i wewnętrzny. No i mogłam, bo mi te ręce i nogi oraz kręgosłup jeszcze pozwalały na podróże i wszystkie pozostałe czynności, jakie wykonywałam na miejscu.
W czwartek zostało wezwane Dziecko i Ciotka zdesantowana do nas.W samą porę, bo nie wiem, jak by to wyglądało, gdyby została u siebie. W każdym razie okoliczności zdrowotne, które pojawiły się już następnego dnia wymagały obecności drugiej osoby i sporego nakładu pracy z jej strony.
Ciekawostka - sąsiadka, z którą Ciotka od lat była w bardzo dobrych stosunkach nawet nie zaglądnęła, by zapytać o samopoczucie.
Musów i przymusów zewnętrznych i wewnętrznych jest mnóstwo. Niektóre można by było scedować na kogoś innego, ale nie bardzo się to udaje.
Jeden mus udało mi się, za brzęczącą i szeleszcząca monetę scedować na Wiesława. Który, o dziwo, dotrzymał słowa i we wtorek przyszedł. Mus był wybielić obórkę. I Wiesław to zrobił. Porządnie bardzo i starannie, uprzątnąwszy najpierw, co należało uprzątnąć.  Tyle, że zajęło mu to czas od 9-tej do 19-tej.
Przy robocie wypił 4 litry piwa. Odszedł o własnych siłach, umywszy przedtem narzędzia i nieco siebie.Pozostawiając mnie w szoku niejakim, bo ja po półlitrze piwa już bym się do roboty nie bardzo nadawała. No i ta zupa chmielowa, to był Wiesia jedyny posiłek za cały długi dzionek pracy. Następnego dnia Wiesio chodził zabalsamowany na sztywno. Kolejnego dnia przyszedł po piątkę, którą ma odrobić i 2 fajki. Został umówiony na poniedziałek, bo w sadzie leży konar, który wichura urwała z jabłoni i należałoby z nim zrobić porządek. Ciekawe tylko, czy będzie w stanie takim, że będzie można mu dać piłę do rąk. Lub choćby siekierę.

Oprócz tych musów i przymusów, które trzymają nas w swych szponach, wynikających z sytuacji życiowej, przyjętych zobowiązań itepe, są takie, które zapewnia nam własny, osobiście wyhodowany, świr.
Ja np. "muszę" wieczorem umyć wszystkie naczynia, jakie zostały po kolacji. Pełny zlew na "dzień dobry" psuje mi humor na cały dzień. Muszę też pozamiatać/poodkurzać wieczorem podłogę. Przynajmniej w kuchni, łazience i małym przedpokoiku. W te upały najczęściej chodzę po mieszkaniu boso, a przy piątce czterołapych współlokatorów zawsze znajdzie się coś na podłodze, w co można wdepnąć lub szkodliwie-nadepnąć. Nie mówiąc o kupie kłaków, które z siebie, w ciągu dnia, otrzepały.No i nie lubię zostawiać wczorajszych brudów na następny dzień.

Jeżeli jest się samemu sobie "sterem, żeglarzem i okrętem" to tych musów i przymusów jest znacznie mniej. Zdecydowanie więcej jest "mogę", a nawet "mogłabym": mogłabym ugotować zupę, ale nie muszę, najwyżej zjem kromkę. Nawet w piecu rozpalać niekoniecznie muszę, najwyżej wyciągnę drugą kołdrę (co osobiście przerabiałam, mieszkając parę lat sama w starej chałupie)

Jestem zwolennikiem pewnego uporządkowania w życiu codziennym.Jeżeli coś ma być zrobione, to najlepiej "zaraz teraz", a nie "zaraz potem" Zostawianie na "zaraz potem" zawsze się jakoś zemści, a czasem nawet bywa zgubne. Głupi papierek, niewyrzucony do kosza natychmiast przeradza się za moment w "kupę" papierków i bałagan, z którym już trzeba coś zrobić. (Co nie oznacza, że jak mam zrobić coś poważniejszego, to włącza mi się cholerna prokrastrynacja i zostawiam na ostatnią chwilę. Choć wiem, że się zemści. Jak ostatnio się zemścił Dziecka wniosek do agencji - było tylko wypełnić tabelki. Bajka i teoretycznie 6 sekund. Praktycznie, okazało się, że wstępnie agencja wypełniła źle. Trzeba było wypełniać z systemu i drukować. Zeszło do 4 nad ranem.)
Nigdy jednak nie planuję i do białego wqrwu doprowadza mnie Starszego pytanie na "dzień dobry": "Co dziś planujesz robić?" - "Planuję poleżeć do góry brzuchem, ale chyba nic z tego, jak zwykle"
Nigdy też nie przygotowałam obiadu "na jutro". Dziś jest dziś i ma swoją ścieżkę, a jutro będzie jutro i potoczy się własnym trybem. Życie tak szybko zapiernicza naprzód, że nie ma co przyspieszać jutra. Zresztą, jutro zawsze jest niepewne, bo różne niespodzianki czekają na nas za każdym rogiem. (Ostatni tydzień tego dowodzi, bo pobudek o szóstej, wykonywania harmonogramu w biegu i jazdy do Rz. nie planowałam, bynajmniej.)

Mus wewnętrzny jest prostszy do strawienia. Mój wybór, moje konsekwencje tego wyboru. Gorzej z musem zewnętrznym. Miałam szczęście, że w całym moim życiu zawodowym durnych musów zewnętrznych prawie nie miałam.
A teraz jest ich bardzo niewiele. Ostatnio było to durne koło od traktora: Starszy się uparł, żeby już zakładać. A wiadomo było, że to ja będę zakładać tę cholerną dętkę, celować wentylkiem w dziurkę, zakładać oponę, windować traktor, zakładać koło celując dziurkami na śruby, a potem przykręcać 6 cholernych nakrętek.  No, ale tak się nastawił, odął w końcu jak dzidzio, że dla świętego spokoju -musiałam.(W trakcie czego Tatuś przycisnął mi dłoń oponę do felgi oraz wyskoczyła mi łyżka, dzięki czemu mam piękny siniak nad kolanem) No i poza tym para poszła w gwizdek, bo z sadu wróciliśmy na flaku. Ki pieron, jak dętka była wodnie sprawdzana i nigdzie nie bulgotało?

Poza tym, właśnie w tej chwili przydałaby mi się może setka (choć z rana to raczej nie uchodzi): koza mi łysieje na grzbiecie, pies ma ropień na łapie, Ciotka ma ludożercę, a Starzy właśnie przyszedł, z info, że boli go serce.