wtorek, 31 grudnia 2013

koniec...

roku, oczywiście. Wszyscy robią jakieś podsumowania i oceniania. No, to może i ja. Cieszę się, że ten dziwny rok się kończy. Ale nie jestem pewna, czy sama zmiana daty może coś zmienić. Może ewentualnie zdopingować do poszukiwania zmian. I może zdopinguje Dziecko do szukania możliwości rozwinięcia własnego biznesu. Ale bez uzyskania jakiś dotacji nic z tego nie będzie, bo własnych środków niet. Ciotka szykuje się na wiosnę sprzedawać działki, ale szkoda liczyć na ciotkę. Kredyt na dzień dobry, to nie jest dobry pomysł, bo zyski są niewiadome, a raty pewne. Oraz opłaty, np ZUS.
Ogólnie rzecz biorąc, ten rok był beznadziejny.
Pogoda robiła sobie z nas jaja - najpierw zima do Wielkanocy, potem lało i wszystko gniło, w lecie upały i susze, jesień nawet w miarę, a teraz ta idiotyczna zima, jak w tropikach. Grudzień z temperaturą po kilkanaście stopni na plusie. Pieprzy się całej przyrodzie w związku z tym.
Na skutek tej pogody (a może też chemtrails) w polu i ogrodzie trzeba było włożyć mnóstwo pracy i niestety bez efektów. Chorowało na choroby grzybowe wszystko co rosło, a co nigdy wcześniej nie chorowało. Wobec tego cebuli zebrałam niewiele więcej niż posadziłam, drugie buraczki i marchew nie urosły (a bardzo liczyłam na własne choć trochę dla kóz). Rzepak wydał plon niższy, z powodu suszy i upałów w niewłaściwym momencie wegetacji. Pszenica, mimo oprysków, była zagrzybiona. I chociaż miała poza tym świetne parametry, nie można było sprzedać jej jako konsumpcyjną, więc poszła dużo taniej.

Ten rok był rokiem porządków w obejściu. Udało nam się z Dzieckiem ruszyć, czasem nawet wieloletnie, zaległości i zaprowadzić ład tu i ówdzie. Z czego cieszę się bardzo. Mam takie jakieś podejście do tematu, że gromadzące się rupiecie przytłaczają nas i ograniczają. Staram się wyrzucać wszelkie zepsutki, co , skutecznie nieraz, utrudnia Starszy, będący zbieraczem różnych przydasiów.

Ale był to rok ciężkiej pracy. Przynajmniej dla mnie. Niestety, nie można nająć nikogo do pomocy, więc we wszystkich tych pracach musiałam uczestniczyć, mniej więcej na równi z Dzieckiem. No i się odbiło. Na moim kręgosłupie. Za bardzo wierzyłam w swoją sprawność i możliwości fizyczne. Trzeba przystopować. Tyle, że nie bardzo widzę, jak. Bo grządki trzeba będzie założyć, trawę dla kóz ukosić i przywieźć, wyobracać i zwieźć jakieś siano, pszenicę rozładować z przyczepy, przytaszczyć w wiadrach te różne plony z grządek i sadu.
Ale może uda mi się przyuczyć Stefana do ciągnięcia wózka. Tylko muszę najpierw zrobić mu inna uzdę. Ta sznurkowa się nie sprawdza, bo gdy Stefan stawia opór - zaciska się, co powoduje u niego dyskomfort i tym większy opór. I ta uzda, to będzie pierwsze zadanie do wykonania. A potem wózek. Jeżeli Stefan będzie chciał współpracować oczywiście. No i uprząż. Ale obczaiłam już, jak to wygląda i jestem w stanie sama ją uczynić.

No i to byłoby na tyle w kwestii podsumowań i planowania.

Wczorajszy dzień minął głównie na zajmowaniu się kozami. Najpierw poszłam z Andzią do tego obsranego capa. Niestety, tym razem było za późno. Potem, jak zwykle po takiej wizycie, była dezynsekcja.
Ponieważ pogoda byłą piękna zabrałam się za pedicure u wszystkich po kolei. Idzie mi to coraz lepiej. Każda pojedynczo, w nagrodę za dobre sprawowanie, mogła sobie poszaleć na podwórku. Jedynie Andzia nie skorzystała z tej możliwości i natychmiast po uwolnieniu poszła jak strzała do swojego boksu. Nic już nie rozumiem z tego ich zachowania - na capa nie miała ochoty, ale ryj darła jeszcze do wieczora. Już leżała, wcinała słomę na leżąco i darła się z pełnym pyskiem. Ponieważ na wieczornych zakupach nabyłam taki grzebień poprzeczny, w formie dwurzędowych grabek, wyczesałam wszystkie na dobranoc. Oczywiście Wanda najbardziej przy tym dziwaczyła, ale było lepiej, niż w przypadku poprzednich szczotek.

Popołudnie zeszło na przerabianiu Dziecka rdzawej strzały na pojazd ufoludków. Wymyśliło sobie pomalować toto olejną farba, przy pomocy wałka, na trawiastą zieleń. Matka była niezbędna do pomocy. W rezultacie, to matka głównie wałkiem operowała, a Dziecko oklejało, co czyniło nader sprawnie i starannie. Nie obyło się bez wstępnych wrzasków, spowodowanych nieznajomością lokalizacji niezbędnych sprzętów, oblaniem rolki taśmy wodą z kociej miseczki. Ale to nie przeszkodziło dalszej owocnej współpracy.
Potem Dziecko z własnej woli rozpaliło w piecu, bo Starszy, który nic nie robił cały dzień, nie odczuwał potrzeby. Oraz pozmywało naczynia wieczorem, jak już woda się zagrzała.

Starszy całe popołudnie spędził na bieganiu od okna do okna i śledzeniu "gdzie jest ksiądz", czym wqrwiał młodzież. Ponieważ ksiądz "chodzi tradycyjnie" więc pewne jest, że "tradycyjnie" przyjdzie do nas trzeciego dnia kolędy, "tradycyjnie" około godziny 11.00. Więc nie ma co się wydurniać i siać paniki. W dodatku, każda uwaga na ten temat powoduje durne komentarze Starszego, w stylu, że on jest z pokolenia, które księdza po rękach całowało. "No to będziesz miał jutro okazję całować", rzekłam.
W związku z powyższym muszę zwlec odwłok i uprasować obrus.
Ponieważ dziś będzie szaleństwo się odbywało w sklepach, jak przed końcem świata, zwłaszcza w okolicach południa, muszę zaliczyć wyjazd do miasta jeszcze przed obrządkiem. A koniecznie muszę, bo coś mi na mózg padło i nie zamówiłam buraków i marchwi dla kóz. Po "wizycie duszpasterskiej" to już będzie bez sensu, bo sklepy dziś czynne krócej.
Swoją drogą, mógłby mieć nieco więcej wyobraźni.


poniedziałek, 30 grudnia 2013

niedziela w zoo

To nie ja byłam w zoo, zoo jest u mnie. Niby tylko koty trzy, kozy - 3, psy - 2 i pięć kur z kogutem napływowym. Ale - Panu Kotu czasem się wydaje, że jest tygrysem i jak tygrys się zachowuje. Panna Kota czasem wygląda jak lemur, a czasem skrada się jak puma. Kozioł Stefan biega za kozice górską, albo misia pandę. Tylko psy, jak psy. Nie udają nikogo.

Obórkowa kota zagościła na salonach, a właściwie tylko w kuchni i w kuchennej kociej stołówce, czyli na oknie. Czarna dostała ją pod nos, powąchała i poszła. Natomiast Księżniczka nie raczyła zaszczycić nas swoją obecnością. A ponieważ Księżniczka jest nieprzewidywalna, wolałam, żeby Tośka poza stołówkę się nie oddalała.
Tosia w stołówce

Na horyzoncie pojawiła się reszta kotów. Trzeba je ostrzec, by się nie zbliżały.

A jednak się zbliżyły i dorwały do misek.

Więc Tosia rozdaje ciosy. Na lewo...

..i na prawo.
A Tosia jest chyba leworęczna, bo jak widać, leje towarzycho lewą łapką.
Na innych zdjęciach też cały czas lewą.

Z tych emocji, moje koty zeżarły wieczorem całą, czterdziestodekową, puszkę karmy. I to głównie przepastna Panna Kota, czego po niej specjalnie nie widać. Tośka właściwie tylko popróbowała. Ona je wyłącznie suchą karmę i nawet nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać. 
Po czym Tośka została odniesiona do Stefana (koziołek, który ma własnego kota). I tam zostało uwiecznione życie rodzinne moich przeżuwaczy.

Stefan z mamą Andżeliną.
Wbrew pozorom, nie są to karesy synusia z mamą. Andzia ma jeszcze ruję, a Stefan, chociaż jest kastratem, doskonale o tym wie. No i pewnie się trochę zaleca. Na szczęście, bez efektów zapachowych.

To tam, czerwone, to jest budka Tośki, zrobiona ze styropianu, obciągnięta starą lniana zasłoną
i wyłożona wewnątrz kawałkiem kożuszka. Tośka natychmiast zadomowiła się w budce. Siedzi w niej chętnie i zaczepia Stefana, gdy przychodzi na sianko do siatki. A na wierzchu lodówki Tośka ma własna stołówkę. W tej chwili nie widać, bo gdy zostawiam otwarte drzwi do obórki, to sprzątam kocie jedzenie, ponieważ jest notorycznie wyjadane przez kota sąsiadów. Dla mnie cztery koty na garnuszku, to lekka przesada.

A tu Wanda(l) z mamą Andzią. Andzia ma właśnie w pysku wiecheć siana i Wandę to siano chyba zainteresowało. Zawsze lepsze cudze, chociaż ma własną siatkę z sianem. I w sekrecie powiem, że to Wandzia ma lepsze siano w siatce, w nagrodę za to, że daje więcej mleka.

I na pożegnanie Stefek, Stefański, Don Stefano, albo ostatecznie Stefanozaurus.
Jest przesłodką, myziastą przytulanką. Chociaż czasem mu odbija i jak robię coś w jego boksie, co nie bardzo mu się podoba, a jestem odwrócona tyłem - próbuje mnie buckać. Czasem zamierza się z przodu, ale wtedy wyciągnięty palec i "nie wolno" sprawę załatwiają. W jego żywotnym interesie jest, by zaniechał tych praktyk, bo gdyby stał się terrorystą, to niestety musiałby wylądować w garnku. Kozła może ktoś by jeszcze kupił, ale nie ma w okolicy więcej takich durniów, którzy trzymaliby "darmozjada" dla myziania i obserwowania jego matrixsów.

I na koniec total view na królestwo moich przeżuwaczy. Biały Brat, przybywszy w święto, ledwie nogi z auta wyjął, popędził do kóz. A francuski Pietrek, za nim, nie bardzo wiedząc, gdzie i po co.
Po czym stwierdził (Brat), że mają jak w Wersalu (Może nawet lepiej, bo w Wersalu srali po korytarzach, a u mnie, jak widać, korytarz czysty). Co prawda ten wersal to pełny upcykling, nowe są tylko te okrąglaki i półwałki oraz zamknięcie drzwiczek między "męską" a "damską" częścią. 
Poza tym wykorzystane zostały: belki z prastarego spichlerza, futryna z drzwi w całości i druga na materiał, dwa skrzydła okienne na bramki, jedna paleta, na bramkę, rama ze starego tapczanu na bramkę Stefana. Plastykowe bańki 10-cio litrowe na karmidła. Jedynie podstawki na lizawki zakupiłam (ale ostatnio z nich zrezygnowałam i sól wisi na sznurku, bo zbyt wiele brudu gromadziło się, nawilgnięte, wokół kostki) I kupne sa oczywiście szczoty do automasażu.





sobota, 28 grudnia 2013

Codziennosc...

Już od jakiegoś czasu budzę się ciemnym nadranem i obserwuję, jak budzi się dzień. Dla kotów to tez jest pora pobudki, bo o tej właśnie porze zaczynają swoje szaleństwa. Jeżeli od razu nie wstanę, to Panna Kota włazi na mnie, centralnie pod nos i zaczyna mi udeptywać klatę z pomrukiem i łasić się pyszczkiem, podgryzając brodę.
A dzień już wstał. Pani poszła. Teraz zwierzęta panują nad łóżkiem. Skołtuniły kołdrę i leżą. Czarna ziewa, a Księżniczka na ziarnku grochu, alienuje się od hołoty.
Panu Kotu coś się nie spodobało i usiłuje zgryźć Czarną. Pewnie mu się uroiło w kocim móżdżku, że jest tygrysem. Czarna jest ponad takie urojenia. Gdyby trafił na Księżniczkę, wyleczyłby się z nich prędko.

A ja dziś ledwie wstałam. No, wstać wstałam, ale z chodzeniem kiepsko. Prawa noga, zamiast mnie, to bardziej boli. Tak, że każdy krok to wysiłek. W dodatku boli i przy dotyku, tak, że lepiej nie dotykać. Lepiej żeby samo przeszło, bo chodzenie do mojego lekarza rodzinnego to porażka. Najchętniej przepisuje w takich razach tabletki przeciwbólowe. Jakby do ich kupna była potrzebna wizyta u lekarza i recepta! 

Na wczoraj planowałam pedicure u kóz, bo już się proszą, a pogoda ładna. Ale sobie pomyślałam, że jak mnie ta noga boli, to sobie odpuszczę, do dziś powinno przejść.No, ale nie przeszło. W dodatku Andzia się pewnie jednak beka, wobec czego czeka mnie spacer do tego osranego capa. W sumie nie wiem do końca - poprzednio wydzierała się strasznie i w sposób ciągły. Teraz tylko pomrukuje. Ogon też mi nic nie mówi, raz merda, raz tuli. Lata trochę po kojcu, ale ostatnio tak już latała, jak wchodziłam do dojenia. Tak, że : wiem, że nic nie wiem. Zobaczę co mi powie dzisiaj.

Posiałam rękawiczki roboczo-wyjściowe. Wcięło, amba zjadła, nie ma. Par dwie. łażę z psami z gołą dłonią i niespecjalnie mi z tym. Najgorsze jest pakowanie gołą ręką siana do siatek. Różności kłujące się trafiają, a i ubić trzeba.
Zamek padł w drzwiach wejściowych i drzwi stoją roztworem, jak się ich na klucz nie zamknie. Dziecko dostanie dziś delegację do miasteczka po zamek, to i rękawiczki kupi.
Dziecko P. wybrało wolność. Wielka miłość tatusia objawia się w sposób uciążliwy. Oraz ma takie gadki (które ja puszczam mimo uszu, dla zdrowotności, a Dziecko nie potrafi, żadne), które jej stres pogłębiają. Miała jechać do siebie wczoraj, coś z transportem nie wyszło, bo kolega pojechał dzień wcześniej niespodziewanie. Tymczasem francuska siostra wujeczna zaprosiła na Górkę. Więc, upewniwszy się, czy się gniewać nie będę -pojechała. Ostatecznie wolę, żeby porządnie odpoczęła psychicznie, będzie przez chwile bardziej odporna na stresy codzienne.

Też bym pojechała. Górka wciąż magicznie na mnie działa. Nawet jeden dzień ładuje mi akumulatory na długo. Są takie miejsca fantastyczne. No, niestety, to gdzie jestem, takie nie jest. 
Robię zdjęcia. Zdjęcia powinny odzwierciedlać zachwyt. A one są nijakie. No, cóż. Korci mnie, żeby Dziecko wpakować za kierownicę i pojechać tam i nazad. Ale Starszy znów "się odmłodził". Wczoraj leżał cały dzień, jak skóra z diabła. Jak mu wytłumaczyć, żeby sobie dał spokój z tą Pra...ą? Nie testuje się, nie do końca przebadanych leków, na dziadkach. Wszystkie działania uboczne wtedy wyłażą. Zresztą, podziwiam głupotę Starszego (ew. wiarę, że ciężkie pieniądze na leki wydane, dadzą mu życie wieczne) - żeby za 160 zł miesięcznie mieć co chwilę sraczkę, to trzeba dużego samozaparcia w głupocie.

A dzień dzisiejszy nas lekkim mrozikiem powitał. Na trawie szron, a na niebie jaśniutkim - słoneczko. Pewnie pójdę rozpalić w piecu, bo nikt się nie kwapi, a zimno już w chacie.

piątek, 27 grudnia 2013

I po

Świętach. Znaczy się.
A ja się nadal zastanawiam, na co i po co te zakupy, przygotowania i wyciąganie się z portek.
Ogólnie, to szwagierki szaleństwa się zawiesiły. No, po prostu, nie ma amatorów u mnie na ciasta masowate. Cały placek tortowy, jak połozyłam na paterze, tak sie ostał nietknięty. Drugi taki, z kremem, po przeleżeniu na paterze został wyrzucony kurom, bo się porozwarstwiał, a sernik spastwiłam głównie ja. a resztę trzeba będzie wyrzucić, bo taki sernik po tygodniu już może być toksyczny. Natomiast cwibak, który upiekłam w ostatniej chwili w Wigilię,( jak Dziecko P. stwierdziło, że oprócz piernika, to świątecznego ciasta nie mamy_ poszedł już prawie cały. Takoż snickers i piernik wyszły znakomicie(wyszły znaczy, z patery). Nawet andrut leży sobie swobodnie na paterze. Andrut jest akceptowany tylko z masa kajmakową, a nie jakimiś wynalazkami.  Ale co zrobić, jak szwagierka N. piecze sobie a muzom, co jej siostra Leonilla podpowie, a potem uszczęśliwia na siłę tymi wynalazkami. (Na same polewy zużyła 3 tabliczki czekolady, pół kostki masła, mleko. Do tego tortowego poszła masa maślano-jajeczna, kawa, spirytus i słoik konfitury wiśniowej. Szkoda mi tej konfitury, bo robiłam specjalnie dla Dziecka, tylko parę słoiczków, bo wiśni w tym roku nie było - a teraz kury zjedzą)
I tak się kończy kooperacja z cioteczką. Aha, rybne pulpeciki w galarecie bardzo smakowały psom w pierwszy dzień Świąt - nie ugotowałam im jadła i dostały rybkę. Nie mam pomysłu na drugie karpiowe truchło, które zagraca mi zamrażalnik.

W Boże Narodzenie miałam wizytę rzadką nader, bowiem Biały Brat zawitał z dzieckiem swym, zza granicy świeżo, na święta i polowanie potem przybyłym. Dziecię jest przemiłe i przesympatyczne, czasem ma swoje tralalala, ale na ogół uśmiech od ucha do ucha z lica jej nie schodzi. Dziecię przywiozło (a raczej - zostało przywiezione przez) swego zagranicznego narzeczonego, po naszemu nazwanego Pietrkiem. Pietrek polowacz jest zawzięty, przywiózł więc giwery, swoje i kumpla, żeby tamten mógł publiczną komunikacją jechać. Oraz psa. Przebojów mieli po drodze parę, bo im się podczas kontroli paczka nabojów z bagażnika wymskła, ale że papiery mieli na wszystko odpowiednie, to spokojnie. Tyle, że dłużej, bo już im wszystko przegrzebali. Przyjaciele gebelsy oczywiście. No i giepees poprowadził ich przez Pragę. Stwierdził pewnie, że co tam, taka mała przedświąteczna wycieczka. Miło było i międzynarodowo. Dziecko żałowało, że Puma nie znalazła sobie Francuza mówiącego po angielsku. Ponieważ ono po francusku potrafi "Un Sobieski s'il vous plaît", oraz parę takich innych utylitarnych zwrotów, więc komunikacja była pośrednia, a Pietrek mu do gustu przypadł. Stwierdził, że zaczyna się uczyć francuskiego, pokonuje lęk wysokości i jedzie z Pietrkiem kłaść dachy. Bo Pietrek jest dekarz i specjalizuje się w dachach z łupka. Biały Brat pojechał wcześniej, bo jeszcze planował znajomych odwiedzić za 250km. A dzieci zostały dłużej, po czym, włączywszy giepeesa pojechały do domku na Górce. Teraz już nie było opcji, że przez Pragę ich poprowadzi. Najwyżej mógł przez Rz., ale dużo by nie nadłozyli.

A to jest Lola de France. Krzyżówka Münsterländera i Braque d'Auvergne. Na polowaniu służy do "wystawiania" zwierzyny. Na razie ma 8 miesięcy i dopiero się uczy, ale jest świetnie zsocjalizowana i przemiła do tego. A głos ma jak całkiem wielki pies. Oczywiście, pies roboczy, też kanapą nie pogardzi.

Na drugie święto byliśmy proszeni do szwagierki starszej, a mniej ważnej. Ale Starszy w końcu pojechał sam. Wciąż te same, historyczne i z dupy wzięte (jak mawia Dziecko) tematy, są wqrwiające dla słuchaczy, zwłaszcza młodocianych. Dla mnie natomiast to, że ja tam muszę nakryć stół, potem biegać z herbatą, potem ze stołu sprzątnąć i najlepiej jeszcze pozmywać. Jak byłam młodsza, to bajka, jakoś to szło. A teraz już nie bardzo mam ochotę iść z wizytą, żeby iść i zachrzaniać, zamiast odpocząć. Dzieci nie miały ochoty. Młodemu skumulował się Ballantine's z francuskim winem i się wyłączył przy kompie. Córka stwierdziła, że woli posiedzieć w spokoju ze mną i pomamrać o różnościach. A ja miałam niechęć oraz potwornie bolące nogi. Nie wiem, skąd to się raptem wzięło. Czy stanie przy garach, czy stanie w kościele w butach na lekkim obcasie, których na co dzień  nie noszę, w każdym razie nogi mnie tak bolały, że sama myśl o pójściu gdziekolwiek, była bolesna. Szwagierki się zapewne poobrażały (najważniejsza przebywa u tej starszej), ale lotto mi tto. Wobec numeru, jaki one mi w ub. roku wykręciły, jest to pestka. I tak robię dobrą minę do złej gry.
W przeddzień wigilii starsza upadła. Coś jej się porobiło z kolanem. Ta idiotka, zamiast smarować altacetem, smarowała maścią rozgrzewającą, bo ona wie najlepiej. A dziś Starszy mi zapodał, po powrocie z psami, że mam zadzwonić do przychodni i ciotce wizytę domowa załatwić. No to zadzwoniłam, załatwiłam, straciłam 15 minut na telefonie z mojej nikłej puli minut, po czym zadzwoniłam poinformować. I okazało się, że najważniejsza sama zadzwoniła, "już godzinę temu"(ciekawe!) i zamówiła. Następnie nie zadzwoniła po wizycie lekarza, a wiadomo było, że leki trzeba. No to znowu ja zadzwoniłam i okazało się, że leki trzeba. Akurat Dziecko odwiozło było Siostrę swą na stację, a tam obok, jest miejscowa apteka. Zadzwoniłam więc do Dziecka, żeby się udało do ciotek po recepty. Dziecko się udało, leki wykupiło, po czym się wqrwiło, bo wzięło tańszy zamiennik a ta zaczęła jojczeć, czy to będzie działało. W zasadzie, za przeproszeniem (sama już 25 lat dawno skończyłam, a jej wieku na pewno nie dożyję), ale w tym wieku, przyjmowanie pewnych leków jest równie skuteczne, jak smarowanie dupy masłem. Ale Ciotka jest lekomanka, ma torby leków, które sobie sama stosuje w/g uznania. Na noc bierze tabletki nasenne i to różnych dwie (a lekarka jak głupia zapisuje jej te mózgojeby) i na lekach się zna, jak lekarz prawie. Jak jest chora, to wie co jej pomoże a co nie. Na wszystko jest (niby) uczulona, oprócz tego co sobie wydumała. I jak zjadła sałatkę z bazylią, to ja ledwie odratowali.

wtorek, 24 grudnia 2013

mamy Wilije

Podobno, jak w Wiliję, tak przez cały rok. Na razie wstałam "do dnia" - cały rok tak będę? A niech tam. Wyspana jestem, w innym razie pewnie bym się, po otworzeniu, oczu nie zwlekła.

Przygotowania poza nami prawie. Z tym, że Starszy znowu stawiał ultimata. Pierwsze -odnośnie choinki. Ma być i już, bo bez choinki, to nie święta. (Ciekawe czemu, mimo corocznej choinki, dzieci twierdzą, że to żadne święta. I się przymuszają do świętowania). Niestety, dla niektórych treść świąt sprowadza się do choinki i żarcia. Jakby papierek przesądzał o cukierku. (Co prawda, na ogół pyszne cukierki, maja ładne papierki, ale bywa szit w pięknym papierku często.) A ja, jak zwykle. "Dla świętego spokoju", zwlekłam tę choinkę osobiście ze strychu. Żeby był o jeden powód do fochów mniej.

Szwagierka najważniejsza zapodała, żeby może w tym roku wcześniej. Nie bardzo widzę, to wcześniej, bo zwykle koło szóstej zasiadamy. I wcześniej się, ze względu na zwierzęta, nie da. I tak normalnie chodzę do nich między szósta a siódmą, więc tym razem pójdę koło piątej. W ogóle nie wiadomo, bo szwagierka mniej ważna strzeliła przedwczoraj orła i porobiło się coś z nogą. Jak zwykle, do lekarza od razu nie. Czeka aż samo przejdzie. W jej wieku (86), samo raczej z trudem przechodzi. I opuchnięte kolano smaruje się Altacetem, a nie czymś rozgrzewającym. W ogóle nie wiadomo, bo szwagierka najważniejsza, wyjawiła mimochodem plan pójścia w celu "zadzielenia się" do szwagierki najmniej ważnej, gdzie jest obraz nędzy i rozpaczy. Bowiem kobita jest leżąca od dwóch lat pewnie z powodu złamanej kości biodrowej. W szpitalu wymagali zgody na zabieg. Nie podpisała. Uważam, że nasza demokracja i dbałość o prawa jednostki id,a momentami w kierunku kretyńskim. Jednostce, w ramach jej praw, zezwolono nie podpisać. Natomiast inną jednostkę, jej córkę, zmuszono do opieki nad leżącą. W dodatku ta córka, ma własną córkę, chorującą już jakieś prawie 20 lat na SM, w stanie coraz gorszym, często również leżącą.
(Takim drastycznym przykładem "dbałości o prawa jednostki" jest w naszej wioseczce pewna kobieta: rozumowo i psychicznie niespełna, która mniej więcej co roku rodzi dziecko z równie niespełna facetem. Dzieci są jej następnie odbierane i pozostają prawdopodobnie z kompetentnych ośrodkach. I jakoś nikt się nie zastanowił, że to urodzone dziecko jest też jednostką, której istotniejsze prawa zostają odebrane, niż prawo mamusi do prokreacji, którego to prawa, bez jej wiedzy i zgody odebrać jej nie można.)
jest wielki wrzask o "dzieci nienarodzone" (podejrzewam, że zbyt wielki, w stosunku do skali zjawiska. Podobnie jak wrzask odnośnie "ideologii gender", którą to zdaje się najmocniej propagują ostatnio księża na kazaniach. jak i wrzask o prawo do określenia swojej płci -dotyczy marginalnej liczby osób mających konflikt między płcią psychiczna a fizyczną. A wrzasku tyle, jakby to dotyczyło każdego z nas.Pół kazania zajęło.) A co z dziećmi narodzonymi? Na przykład przez zdegenerowanych alkoholików? Zrzutka na zupę i paczkę świąteczna chyba sprawy nie załatwia.

No i znowu mi się zboczyło. Tymczasem dzień się zbudził. telefonu szukałam za głosem. Okazało się, że został w skrzynce prądowej, bo wczoraj walnęło mi korki z ciastem w piekarniku i za latarkę biegał. Następnie wqrw spowodowany brakiem korków zapasowych doprowadził do tego, że został leżeć.

Idę działać,
A wam, moje Drogie Czytelniczki, Dobrych, Spokojnych, Rodzinnych Świąt życzę.
I żebyście potrafiły zachować siebie dla siebie, choć trochę, w tym następnym roku! I żeby było mniej papierka w cukierku!

poniedziałek, 23 grudnia 2013

i po niedzieli

Może na szczęście. Bo jak na niedzielę, to harmonogram miałam zbyt napięty. Jak sobie pomyślałam, ile ja rzeczy zrobiłam wczoraj, to się aż sama zdziwiłam. Do tego stałe punkty programu, tj karmienie zwierzaków i wyprowadzanie psów. Jeszcze wieczorem, ponieważ miałam przygotować pościel dla Dziecka P, które w drodze już było, obleciałam z rozpędu wszystkie łóżka (panowie chyba nawet nie zauważyli).
Dziecko wypadłszy ok.piętnastej z domu wróciło o 22.00 nabombione i miało pretensje, że ja mam pretensje z powodu, iż się nabombiło zamiast zachować stan zezwalający na przywiezienie siostry ze stacji w najbliższej mieścinie. Się nie odezwałam i poszło spać szczęśliwie.
Starszy odwiózł szwagierkę najważniejszą do drugiej szwagierki, bo u niej łóżka wolne stoją, a u mnie ilość zmniejszyła się do stanu niezbędnego.
Po czym okazało się, że  zostałam pozostawiona sam na sam z truchłem karpia moczącym się w mleku. Dotarło do mnie, że on w tym mleku tak zostać nie może, bo obca cywilizacja się tam rozwinie. Przyniosłam, wylałam, ale mi się podniosło (patrzył na mnie martwym wzrokiem). Ubrałam gumowe rękawiczki, opłukałam i wrzuciłam do wody. Po czym wykonałam telefon, coby przywołać Starszego, co wywołało panikę u szwagierek. Musiałam więc jeszcze jeden telefon wykonać, coby wyjaśnić im, że karp Starszego wzywał. Starszy dostał nóż i z hasłem "jak chcesz to jeść, to pracuj, bo ja zwrócę", przystąpił do dzielenia padła na dzwonka. Nie obyło się bez mojej pomocy, ale nie dotykałam, tylko waliłam młotkiem do mięsa w nóż, żeby przeciąć. Poszedł we włoszczyznę i się ugotował. Mam nadzieję,  że to ugotowane będę mogła przerobić dalej, bez rozmowy z sedesem. Jak będzie z konsumpcją, to nie ręczę. Historia jednak notuje, że żaden karp, który był widziany przeze mnie w postaci truchła, nie został skonsumowany. Nic na to nie poradzę, że ryba może dla mnie istnieć jedynie w postaci filetu. Najlepiej sztywnego i nie bardzo oblodzonego, bo zwiększony stan oblodzenia nasuwa podejrzenie, że ten filet jest taki już więcej zabytkowy.

Dziecko P. na koniec przywieźliśmy ze Starszym. Wcześniej odbyłam z nią kilka histerycznych rozmów, dopiero, jak się w końcu wkurzyłam i powiedziałam, co miałam powiedzieć, bez owijania w bawełnę, się Dziecko w garść zebrało, bilet nabyło i przybyło. Na szczęście pociąg był komfortowy, lepszy nawet niż TGV, więc nie wysłuchiwałam w międzyczasie komentarzy o brudzie, smrodzie itp. (Zresztą słusznych, ale po co?)
Dziecko P. wygłaskało i "wymordowało" psy. Koty się nie dały, więc stwierdziła, że je należy wypieprzyć. Rozdała prezenty i zawiesiła matkę (to oglądasz, czy nie) nad aparatem w celu pokazania zdjęć z podróży. Prawdę mówiąc, wolałabym je zobaczyć na kompie niż na wyświetlaczu aparatu, ale jak mus, to mus.
Dowiedziałam się, że Puma w drodze (ty mnie w ogóle słuchasz, jak ze mną rozmawiasz, czy nie?) I miałam zadzwonić do jedynego Brata Białego, co mi znowu nie wyszło. A dziś pewnie jest już o tej porze w lesie i ładuje kloce, więc telefon może go nie dosięgnąć, albo na HDSie nie będzie rozmawiał.

W dalszym ciągu nie mam ustalonego harmonogramu na przygotowania bezpośrednie. Jak zwykle moje "chcenia i niechcenia" szlag trafił w zarodku. Stary się bowiem na choinkę uparł i postawił ultimata. Uparł się tudzież na pierogi i sieje fochami. Powiedziałam - "to se lep". Na razie obstaję przy rezygnacji z pierogów i uszek na rzecz pasztecików z grzybami i kapuśniaków mini - mniej pracy i prostsze w obsłudze potem.

Dziecko pojawiło się na horyzoncie i w kwestii choinki rzekło "róbta co chceta", bo on ma zamiar podtrzymać tradycję nieuczestniczenia w ubieraniu choinki (co prawda wydaje mi się, że mu się tylko wydaje, iż taka tradycja istnieje, bowiem w ub. roku ubierał ze mną, starannie dobierając bańki piętrami, a dwa lata temu próbowali się pozabijać z siostrą z powodu różnic w koncepcjach wystroju) A! ponieważ czub wziął i się zutylizował, zrobiłam była w ub. roku gwiazdę. W tym roku, takie tekturowe gwiazdy na Westwingu biegają po 60 zł, która to cena jest już i tak ceną po obniżce. Fantazja ludzka nie zna granic - szczęścia, zdrowia i słodyczy.   Choć może tych ostatnich za dużo było i spowodowało, że coś się na poddaszu namieszało.

Na ulubionym blogu znalazłam żądanie 3 ha dla każdej polskiej rodziny. Dlaczego 3 ha i dlaczego dla każdej? A jak ktoś nie lubi ha? Co to jest 3 ha? Żeby zapewnić samowystarczalność w stylu średniowiecza - nasadzę sobie kartofli i motyką obrobię, potem motyką wykopię. Posieje pszenicy odrobinę, coby na mąkę było, może gryki na kaszę i prosa - będzie kasza i miotła oraz pędzel. Jak tego widłami nie dam rady skopać, to pójdę do bambra, coby mi zaorał. I zapłacę półtora tysiąca za orkę (Dałam 850 za 1, 75 ha). No a reszta? Pod pszenicę czy kartofle sama orka nie wystarczy, trzeba jeszcze uprawić. Motyką i grabkami 3 ha się nie da. Obsiać można ewentualnie z płachty i ziemniaki z koszyka pod buta posadzić. Aha, zapomniałam o permakulturze - nie należy orać. No to wszystko wyjaśnione
Co to jest UTOPIA?

I z tym miłym akcentem oznajmiam, że wypierniczam z psami. Duje jak w kieleckim, więc może mi ze łba wyduje pierdoły co mi tam się legną. O ile mnie nie trafi z powodu fanaberii Księżniczki. Fanaberie te przybrały rozmiary wersalskie. Tylko idealny komfort skutkuje załatwieniem obu spraw. Ponieważ takowego nie ma, od dwóch dni chodzi jak balon, nocną pora kwitnie pod drzwiami i wyprowadza mnie co godzinę na zewnątrz, czego efektem jest tylko mój wzbierający wkurw. Wczoraj już wrzuciłam ją po prostu na trawkę przytrotuarową. Resztę drogi odbyła czołganiem z głową między łapami i wpadnięciem do domu w trybie ekspresowym, oraz natychmiastowym wyalienowaniem się z tłumu na mojej świeżej pościeli.

Miłego dzionka!

piątek, 20 grudnia 2013

Nowy dzien wstaje...

(chętnie bym posłuchała na dzień dobry SDM, ale nie mam na czym odtworzyć-peceta  trafił  Xsawery, a   mój maluch nie ma napędu  CD).  Słucham za to rozrabiających kotów  i ciptaszków za  oknem.
Od zachodu lampi mi w okno łysy, a od wschodu - zorza poranna.

Wczoraj, o takim brzasku wyły za oknem karetki. Pomyślałam  -  fajnie dzień się komuś zaczyna. Okazało się, że zaczął się najbliższym sąsiadom ich córka, wioząc dzieci do kościoła, miała wypadek, w którym uczestniczyły jeszcze dwa auta. Dzieci wróciły do domu na piechotę, dziewczyna (kobieta, ma trzydzieściparę lat i trójkę dzieci) - bez zewnętrznych obrażeń na obserwacji w szpitalu wojewódzkim. Samochód niestety nie przeżył - ojciec przywlókł go traktorem ze zmasakrowanym przodem i urwanym kołem. Nie sądzę, by matka wioząca własne dziecko i dwoje cudzych latała za pirata drogowego. Przyczyna musiała być zewnętrzna.
Więc nie narzekać głośno na to co jest, bo nieszczęścia łażą po ludziach i często pukają całkiem blisko.

Moje Dziecko P. wzięło się i zjeżyło wczoraj w końcu, wybrało 2 dni urlopu na żądanie i polazło do kardiologa. Kardiolog, po zrobieniu echa i ekg, stwierdził, ze z pompką OK. Dla pewności ma mieć jeszcze w styczniu holtera. Doktór stwierdził przemęczenie i na prośbę delikwentki dał jej L4 do Wigilii. Już się ucieszyłam, że przyjedzie wcześniej, a tu nici, bo w sobotę ma zajęcia na uczelni. Moim zdaniem Dziecko P. ma nerwicę. Nie wiem do kogo się chodzi z nerwicą, ale zapytam mojej koleżanki pisarki, już nie z Helu na Helu, lecz z Pucka, bo jej mama była doktórką, i jak pamiętam, moja Mama, mając nerwicę, do niej chadzała. Obserwacja życiowa niestety podpowiada, że nerwica wlecze się z człowiekiem tak samo jak sercowa choroba. Nerwica mojej Mamy (która przyjęła już postać lękową - Mamę trzeba było odprowadzać do pracy i po pracy odbierać spod zakładu, cośmy robiły z Siostrą na zmianę, ale głównie ja, jako najstarsza, wcześniej będąca w domu, nastawiałam obiad i prułam na trzecia pod bramę) poddała się dopiero terapii szokowej - ustąpiła, jak Ojciec zaczął się szlajać z panią Pe. I w ten sposób Mama zaczęła nowe życie, całkowicie wolna -od nerwicy i od męża, oraz w nowym mieście.
Moje dziecko też się musi uwolnić - przede wszystkim od swojej szefowej. I to jak najprędzej, żeby resztki zdrowia fizycznego i psychicznego zachować.
Przygotowania przedświąteczne jakby napoczęte: upiekłam piernik i zamarynowałam śledzie. Mam niejakie podejrzenia w stosunku do tego piernika, dziwi mnie jego zachowanie, bo piekę go co roku od jakiś 30 lat i nigdy mi numeru nie wywinął. Z tym, że tym razem, zdaje się, ja numer wywinęłam, bo w momencie nastawiania tego co się miało rozpuścić najsampierw zadzwoniło Dziecko P. po doktorze i z wrażenia wlałam mleko do cukru i miodu na zimno. A miały się topić same z sobą.

Cebulę skroiłam do śledziów. Mało jej trochę. Starszy kupował i miał zapodany kilogram. Ale Starszy zdał się na panie ekspedientki i dzięki temu przyniósł nadgniłe jabłka i zepsutą cebulę. Ja należę do macantów (ostatnio wyczytałam straszną krytykę macanctwa) - macam pakując do torby. Macam cytryny (maja być miękkie), cebulę(ma być twarda). Macam to, czemu macanie ma stwierdzić przydatność do spożycia, a nie zaszkodzić, dla pozostałych klientów. Czasem pukam np kawona. I jabłka wybieram sama, ponieważ panie na straganie obchodzą się z nimi brutalnie, przesypując po prostu ze skrzynki do skrzynki, co jabłkom szkodzi zdecydowanie. Ale nie ich jabłka, a te poobijane i tak komuś wetkną. Ostatnio wybierając cytryny trafiałam na co drugą zepsutą - widoczny dowód tego, że panie od dłuższego czasu tylko uzupełniały poziom cytryn w skrzynce, a nie interesowały się jej zawartością.
Macam tez chleb. W sklepie, gdzie go najczęściej kupuję zazwyczaj jest mieszanka - nowy, nowszy i najnowszy. Chleb oczywiście w prezerwatywie. Podczas ostatnich zakupów robionych ze Starszym dostałam opeer, że cuduję. Chleb tylko pooglądałam - wszystek był splackany -efekt upchania na siłę w skrzynce gorącego chleba. Ponieważ głośno zaczął komentować, ja tez głośno skomentowałam (czego nie miałam zamiaru robić), że takiego udeptanego chleba nie kupię. I JUŻ! Nie dość, że ten chleb jest paskudny w smaku i za drogi, to jeszcze wygnieciony!
No, ale moi panowie domowego nie jedzą, wolą kupne świństwo. Podobnie zresztą Dziecko nie jada koziego twarożku - woli z Piątnicy, zamulony gumą guar i konserwantami, które dają mu miesięczną przydatność do spożycia. Na początku listopada Dziecko P., przybywszy uczestniczyło w robieniu zakupów miesięcznych. I zachciało się jej gruszek w sosie czekoladowym. Do tych gruszek nabyła serek mascarpone. Potem jakieś zawirowania nastąpiły, gruszki zrobione nie zostały, a serek został stać w lodówce. Aż się w końcu zainteresowałam, czy nie trzeba go zużyć w trybie natychmiastowym, bądź wyrzucić, ze względu na obca cywilizację, która się na nim rozwija. Zerknęłam na termin przydatności i włożyłam z powrotem - 1.01.2014. Zdrowia życzę konsumentom.
A ja, w ramach ograniczania ekspansji przemysłu chemicznego, w sobotę przystąpię do wykonywania wędlin. Mięso jest co prawda sklepowe, więc ta chemia i GMO, które zeżarły świnie już w nim jest. Za to kiełbasa i szynka będzie wolna od pozostałych wynalazków, które dodaje zwykle masarnia. I będzie w kiełbasie jakieś powiedzmy 98% mięsa. reszta to będzie woda, sól, cukier, czosnek i pieprz.
Boczek i szynka zostaną uwędzone, a z łopatki mam zamiar zrobić coś w rodzaju "kiełbasy szynkowej" w szynkowarze, który właśnie listonosz wczoraj był przyniósł. Być może pasztet, z kupnej kury, tez zrobię w szynkowarze, zamiast w piekarniku.

Szwagierka najważniejsza ma zostać przywieziona (zażyczyła sobie, żeby ktoś po nią przyjechał)w sobotę. Wpadła ostatnio w trans zakupowy, nakupiła mięcha (6kg schabu!!! ), nieproszona. Nieproszona tez uszczęśliwiła mnie karpiem w ilości szt 2. Powstanie z niego galareta. Nie wiem tylko, kto ją skonsumuje, bo młodzież twierdzi, że karp to syf. (Dziecko ma kolegę, który skończył rybactwo na Wysrolu w KRK i zajmuje się ryb hodowlą. I twierdzi Dziecko, że karp przed sprzedażą powinien być na ileś tam wcześniej odłowiony i umieszczony w wybetonowanym stawie, coby błotny aromat stracił. A Dziecko wie, bo pewnej zimy udało się do kumpla, aż w łódzkie, pomóc mu przeręble w stawach rąbać, żeby się rybska nie podusiły i  spod lodu je wyjmować. Dziecko wszelka wiedzę chłonie jak gąbka i na twardym dysku ja przechowuje, we właściwym momencie przenosząc do pamięci podręcznej. Ostatnio skonstruował jakieś koromesło do naprawy silnika samochodowego mu służące i wyjaśniał mi konstrukcyjne tajniki powołując sie na moment zginający i rozkład sił w obciążonej belce ustawionej pod katem. Jak bym na papier przeniosła, to bym te siły wyrysowała i wyliczyła, ale tak z głowy - nie dam rady)

Przeczytałam, co napisałam i stwierdziłam, że mam tak głębokie dygresje, ze chyba bełkot mi wychodzi. Więc może na tyle na ten czas. Zwłaszcza, że Starszy się zwlekł z pościeli i przybył.

Dodam jeszcze na koniec, że mojej obórkowej kocie zrobiłam styropianową budkę, wysłaną kawałkiem baranka. I kota z niej skorzystała! Obawiałam się, że znów będzie to tylko swobodna twórczość, po tym jak domowe koty olały domko-drapak. Muszę te budkę jeszcze stuningować, tak, by kota miała małe wejście, jak do psiej budy. Będzie jej cieplej. I zamykać pojemnik z owsem, bo zaczęła go używać na zmianę z kuweta. Wczoraj dostałą tabletkę na robale i poszło to nad podziw bezboleśnie. Po ostatnim odrobaczaniu domowych miałam ręce zdrapane i pogryzione wszerz i wdłuż, mimo wykorzystania rękawów. Księżniczka miała sesję fryzjerską. Na głowie i podogoniu skończyło się z maszynką, łapy podcięłam nożyczkami. "Nie rusz mnie, nie dotykaj mnie" pogłębia się. Więc za chwilę będzie latać za domowego barana, bo sierść po maszynce jednak się zepsuła, nie jest już taka szorstka, mocno przerasta podszerstkiem i sie loczkuje.

środa, 18 grudnia 2013

no to dumam

leżę i dumam. Znów nie mogę zasnąć. Za gorąco. Kolano daje do wiwatu. Czarna się rozwaliła i nogą ruszyć nie mogę. W dodatku chrapie. Za to Księżniczka śpi, jak na księżniczkę przystało, spokojniutko, dystyngowanie, na darowanej podusi, bez rozpychania się. Pan Kot tez tu był, ale dyslokacja na podusie mu się nie spodobała. No to poszedł. Potem przyszedł znowu, ale Czarna zachowuje się tak, jakby to było jej łóżko, więc pomruczała na niego przez zęby. I Pan Kot ostatecznie usadowił się na moim "waciaku" (jak Dziecko określa moją ortalionowa kamizelkę) Szkoda, że aparat akurat u Dziecka P., bo zdjęcie byłoby cudowne: kamizelka leży na blacie do szycia, tuż obok maszyny marki Łucznik, która ma podstawkę. Pan Kot wybrał tę podstawkę za podgłówek, a raczej "podbródek" i leży z pysiem rozpłaszczonym na niej.

Kota obórkowa mi zginęła dzisiaj. Słoneczko świeciło ładnie, więc otworzyłam kozulom, coby świeżego powietrza złapały. Stefan został wypuszczony, żeby rozładował nadmiar energii. Rzeczywiście szalał, zaliczając wszystkie "zwyżki" : studnię, schody, "taras" itd. (Jak powiedziałam Dziecku, że obawiam się tych jego szaleństw, to burknęło: "Weź podwórko materacami powykładaj". To było rozwinięcie stwierdzenia: "Bo ty to zawsze osrana") No, a za Stefanem obórkę opuścił jego kot. I poszedł własnymi ścieżkami. Obórka stała otworem, ale ku wieczorowi wypadało ja już zamknąć. Ze względu na kotę, przymknęłam, zostawiając szparkę. No i kota wróciła. Gdy przyszłam wieczorem z żarełkiem do kóz, wyskoczyła do mnie z zakamarka.
Koty ciepłolubne są. Panna Kota śpi w pudełeczku pod kaloryferem, wyłożonym kocim workiem z milutkiego, dzidziusiowego kocyka. (Jak nie śpi, to pudełko zawzięcie tuninguje. Podłoga zaśmiecona skrawkami tektury, boków już niewiele zostało.) A obórkowa kota zbyt ciepło tam nie ma. Wzięłam się za robienie dla niej budki ze styropianu. Konstrukcja już jest. Trzeba to teraz obciągnąć czymś, żeby nie poszła śladem Panny Koty i tego styropianowego pudełka nie stuningowała.
Zerknęłam dziś na kalendarz i stwierdziłam, że tydzień został do Wigilii. Zwykle byłam już na półmetku przedświątecznych przygotowań. A tym razem nic. Więc puknęłam się w czoło, bo to co ma być zrobione i tak zrobię. A jak się nie wezmę odpowiednio wcześnie i tematu nie rozłożę w czasie, to potem padnę na pysk. W ramach planowania zadzwoniłam do szwagierki najważniejszej, bo ona zawsze coś piecze, żeby uzgodnić poglądy. Z doświadczenia wiem, że to i tak nic nie daje, bo zawsze upiecze nie to cośmy uzgadniały, a często to, co ja sama piekę i się dublujemy. Ale zaryzykowałam, że może a nuż tym razem. Tymczasem nawet do tematu nie doszło, bo po wstępnych "jak się czujecie" zostałam spuszczona po brzytwie, słysząc "No, to cześć". No to cześć. Już nie będę nadmieniać o braku kultury, bo "no to cześć" mówi ten co dzwonił. Chyba że jest rozwlekły i upierdliwy, to się go wtedy skraca, np. mówiąc: wiesz, ktoś się do mnie już trzeci raz usiłuje dodzwonić. Ale, w końcu, z jakiegoś powodu pozostała tą "kobietą niezależną" czyli jak to się dawniej mówiło  - stara panną.
Następnie podjęłam działania w temacie ogarniania chałupy i przeleciałam szkło, tj szyby, haniebnie zadmuchane kurzem przez Xsawerego oraz lustra i klosze lamp. Szyby z wizja ich ponownego mycia gdzieś około poniedziałku, bo do tej pory nosy psie i kocie łapki zostaną na nich skutecznie poodbijane. Następnie przegoniłam pająki, których nie dostrzegło Dziecko, wezwane dnia poprzedniego na pomoc, ze szczotą, w celu przeganiania. Oraz jako taki ład zaprowadziłam u Dziecka. Przy czym odnalazł se zaginiony dezodorant, który cierpliwie czekał w plecaku na wypakowanie po ostatnim wyjeździe do KRK.

I zrobiła się pora na szybkościowy obiad, Starszy zaordynował kartoflankę, ja dołożyłam pomysł na naleśniki z jabłkami. Dziecko wynurzyło się z warsztatu, gdzie zawzięcie tnie i spawa, zerknęło w talerze i stwierdziło, że "wypas, jak w jadłodajni dla bezdomnych". Zjadło co dostało, po czym powędrowało do spiżarki. Wróciło z puszka fasoli i zaczęło wprowadzać do organizmu białko. Potem spenetrowało lodówkę, wyciągnęło koreczki śledziowe, zjadło dwa z obrzydzeniem i zapodało, że jutro oczekuje mięsa. Ponieważ ziemniaki mogą dla niego nie istnieć, to najlepiej z ryżem i warzywami. Rozumiem. Dziecko opracowało sobie jakiś program ćwiczeń. Ćwiczy codziennie w swojej siłowni w piwnicy. I oczekuje przyrostu masy. Ten przyrost masy, a raczej jego brak, to bolączka od zarania. Tylko, że masa nie przyrośnie, jak się je dwa posiłki dziennie. A u niego rzadko głód jest silniejszy niż brak chęci zrobienia sobie kanapek.  Jak nie zrobię , to potrafi nie jeść. Ja rozumiem, rozwydrzam, rozleniwiam, utrwalam gnojstwo itd. Ale jak wstawszy o 9-tej potrafi nie zjeść do pierwszej, to jednak te kanapki robię, bo nie ma takiej możliwości, żeby nie potrzebował.
No, ale to wszystko to jednak nie są te właściwe powody mojego "dumania". Chodzi o Dziecko P. Wczoraj mowa była o niepójściu do pracy i pójściu do lekarza na 14.00. Dzwoniłam więc dzisiaj, od przyzwoitej godziny, żeby nie budzić, a gadało mi, że nici z rozmowy. Trochę podskórna panika mi się włączała. Potem dopiero telefon powiadomił mnie, że abonent "już jest"i zadzwoniłam. Okazało się, że jest w pracy, bo musi. Do żadnego lekarza się nie zapisała i zadzwoni po pracy. Po pracy zadzwoniła dopiero, jak byłam z psami na wieczornym trotuarze, czyli przed dwudziestą. Idzie właśnie spać do koleżanki, bo a) boi się być sama, b) gazu nie mają nadal i tak ma być aż do czwartku. Podobno zapisała się do lekarza na 18.00 jutro i podobno ma jutro zrobić wreszcie, dawno już zlecone, badania. W trakcie okazało się, że na pogotowiu była podczas tej delegacji raz, ale jeszcze co najmniej 2 razy ją ratowali klienci i rezydentka. Pani szefowa palcem nie kiwła, ani zainteresowania nie okazała żadnego. Stwierdziła tylko, że jej więcej nie weźmie, bo się nie nadaje i nie radzi sobie ze stresem i zmęczeniem. Nawet nie powstało jej w kierowniczej główce, że mogłaby wlec walizę z darami dla klientów, po tym jak Młoda spędziła pół nocy na pogotowiu. Też byłam kierowniczką, dyrektorką nawet. Ale w moim przekonaniu dyrektor tylko w pewnym sensie jest "ponad" pracownikami. Poza tym ma nie większe prawa niż pracownik, i takie same, a nawet większe nawet obowiązki. No i każdy z nas jest tylko człowiekiem. Ma lepsze i gorsze dni. Wiadomo, ze co ma być zrobione, zrobione być musi i terminy zachowane. Ale nie można żądać od pracownika, by był robotem, samemu się opierdalać, przeglądając repertuary kin i teatrów, a mrówkom dokładać coraz to nowe zadania do wykonania na przedwczoraj. Kryterium "bycia czyimś znajomym" nie jest właściwym kryterium doboru osób na stanowiska kierownicze. Osoby, które nie potrafią zarządzać ludźmi i podejmować decyzji w oparciu o przesłanki merytoryczne, a nie emocjonalne, działają na niekorzyść firmy. Firma traci kontrakty i traci pracowników, bo już dwie dziewczyny z działu Dziecka P. zwalniają się. (A jest ich chyba pięć )

Zresztą, to kryterium doboru kadr jest permanentnie stosowane. No i niestety dlatego, ten cyrk w budowie, w którym mieszkamy, jest taki cyrkiem w budowie.

wtorek, 17 grudnia 2013

znowu

mniw dzisiaj wyrzuciło z piór ciemną nocą, czyli przed szóstą. Właściwie nie wyrzuciło - a wyrzuciła. Czarna gdzieś tam się wylegiwała, zmarzła i przylazła do pańci pod kołderkę. A że amatorów tej kołderki już było, oprócz pańci dwoje, to zaczęła się rozpychać i wylazłam. Czyli pies wywalił mnie z łóżka. Otworzywszy oczy, skonstatowałam ze zdziwieniem, że obok mojej głowy śpi, pomrukując, Pan Kot. Pan KOt chyba zaczyna się przygotowywać do przemawiania za tydzień ludzkim głosem, bo wczoraj miał normalne, kocie odruchy. Wlazł mianowicie na kolana Dziecku, z pomrukiem właściwym, potem przylazł do mnie, jak Dziecko zdecydowało się swoją jaskinie opuścić, no i spał na podusi. Właściwie na podusi zastępczej, bo właściwą oddałam Księżniczce i przebywa u mnie "w nogach". Księżniczka bowiem uparcie wykłada się na poduszce, żadne zwalanie w grą nie wchodzi, bo obrażona odsuwa się trzy centymetry, po czym wtranżala się na powrót, zanim ja zdążę. No, to niech ma. Należy się jej, bo ona tez już emerytka.
Wczorajszy dzień nerwowy był jakiś. Zaczęło się od śledzenia odlotów z Wiednia i przylotów do KRK, bo Dziecko P. mi tam niedzielnego wieczora, z powodu mgły, utknęło. I ta mgłą była tez z rana więc odloty pod znakiem zapytania. W końcu wyleciało z półgodzinnym opóźnieniem. I wylądowało. Po czym zadzwoniło, z pytaniem, co ono ma robić, bo się nie czuje na siłach. O urlopie zwykłym nie ma mowy, lekarz dopiero dziś od 14.00, a jest jeszcze urlop na żądanie. No, to mówię, bierz. I idź zrób badania, oraz do lekarza. Stwierdziła wkurzona, że jak zwykle jej nic nie doradzę. Niech tam.

A ja byłam już ze Starszym pod Brico (Dziecko odmówiło transportu, stwierdziło, że ma ciekawsze zajęcia, a Starszy chyba ma po to auto, żeby jeździć) i mój żołądek buntował się mocno.
Ten utajony wqrw wychodzi mi żołądkiem. Niestety. No i Dziecko P. ma to po mnie ("Czemu, ja nie mogłam nic dobrego po was odziedziczyć?"). Tyle, ze w jej wieku, ja potrafiłam sobie radzić ze stresem (a było go trochę: zawalone studia, ukochany Tatuś, który poszedł w siną dal z wywłoka o nikczemnym wyglądzie i charakterze itp). Miałam swoje sposoby i dawałam radę. Te sposoby opierały się właściwie na "Ja wam pokażę". Czyli nie skupiałam się na użalaniu, tylko dążyłam do "sukcesu" I na tym się skupiałam. A sukcesy były różne, czasem takie, O! Czasem tylko w moim pojęciu. Ale dałam radę.

W dzisiejszych czasach jest popularne korzystanie ze specjalistycznej pomocy, jeżeli się samemu nie daje rady. I sugeruję, żeby zamiast na kosmetyczkę wydać na taką pomoc. Może się to okazać inwestycją....

Wqrw jet utajony. Może lepiej by było, gdybym zaczęła drzeć mordę. Ale sądzę, że wtedy domek zamienił by się całkiem w domek wariatów, a i sąsiedzi mieliby rozrywkę, której nie  mam ochoty im dostarczać.

Do Brico trafiłam z powodu iż widziałam tam kiedyś jelita. I wydawały mi się w bardziej cywilizowany sposób przygotowane i zapakowane, niż te, które ostatnio (czyt 2 lata temu) kupiłam w tzw "siódemce". Tamte były oblepione solą, tworzyły zamarzniętą kulę, splątana oczywiście, i było ich kilometr. Oblecieliśmy nimi jakieś 4 albo pięć świąt, a i tak w końcu resztkę wyrzuciłam, bo ileż można.
Ponieważ zdecydowałam robić zakupy ściśle w/g kartki, więc nabyłam poza tym tylko kij do szczotki oraz 2 ścierki spoza listy, bo akurat jestem na etapie posiadania ścier, a nie ścierek. (Kto może, wyciera ścierką co może, a proszki piorą, jak mogą, a mogłyby za te pieniądze lepiej.). Po czym Starszy stwierdził, że jak tu jesteśmy, to może wstąpmy do Inter Marche. No to wstąpmy. Jak już wstąpiliśmy, to stwierdziłam, że resztę listy załatwimy już tu, żeby nie pielgrzymować, za bardzo, bo nie znoszę latania od sklepu do sklepu.
Ze Starszym robienie zakupów w/g kartki jest jak robienie zakupów z dzieckiem nieletnim. Ale dałam radę.
Pozostał tylko żwirek u weta, bo te co mają w tych Marche, jakoś mi się nie spodobały -są mało chłonne i nie zbrylają się. No i tatuś, zamiast pod wetem, stanął pod Majstrem. Więc zwiedziliśmy. Nie lubię zwiedzać dla zwiedzania, w dodatku z kimś, co zwiedza na innych kierunkach i potem ganiam między regałami, szukając go. Ale nabyłam klej do styropianu, potrzebny Dziecku, aby sobie ociepliło skutecznie drzwi w warsztacie i wypalacz do sadzy, który tu sprzedawali na sztuki.
U weta nabyłam żwirek, leśny zresztą. Ciekawe, że tam za każdym razem maja inne ceny. W ub. miesiącu kupiłam dziesiątkę po 17, dwa tygodnie temu dwa wory po 23, a wczoraj jeden wór za 24.
W powrotnej drodze zwiedziliśmy jeszcze Pepco. Tak dla zwiedzenia li tylko. Ceny maja faktycznie niskie, ale jakość pewnie taka sama. Poza tym , szwarc, mydło i powidło. Ładnie wygląda, jak na półkach poustawiane kolorami. Pojedynczo już mniej. I jak wszędzie mnóstwo choinkowo - świątecznego badziewia. Swoją drogą - wszędzie są takie tego ilości, że zastanawiam się, co się z tym dzieje potem. W końcu chyba ludziska całego świątecznego wystroju nie kupują co roku. 3 dychy za 6 baniek choinkowych, to może nie jest tak strrasznie dużo. Ale biorąc pod uwagę, że sześcioma bańkami się choinki nie ubierze, robi się dużo.

Poza tym, menu wigilijne nadal nie ustalone. Zrobiło się pewne, że organizm Starszego grzybów nie toleruje. I znowu gimnastyka umysłowa, jak to rozwiązać, żeby był wilki syty i owca cała. I będzie jak zwykle - i wilk syty, i owca cała, tylko juhasa wioska nie widziała.
Dlaczego ja nie znoszę Świąt? I dlaczego ogłaszam wyższość Świat Wielkanocnych, nad Świętami Bożego Narodzenia? ( Z dwojga złego.I proszę mi tu nie wpadać w jakieś oburzenia itp)

niedziela, 15 grudnia 2013

nici z planowania

Na sobotę miałam plan delikatny, bez przepracowywania się. Niestety, zaplanowało się samo.
Najpierw Dziecko, wstawszy o zwykłej mu porze, ogłosiło, że sprząta w garażu/warsztacie i niezbędna mu pomoc. Dziecko tak ma, ze jak cokolwiek robi, lubi mieć kibica. Który choćby stoi i zagaduje zęby. Ma takich kolegów, którzy palcem nie tkną, żeby pomóc, ale stoją i zęby zagadują. Matka natomiast coś tam pomoże, choćby przy miotle. A w warsztacie stało truchło malczana i na sztorc postawiona stara wersalka. Która zresztą skutecznie blokowała dostęp do wyczystki w kominie od kotła C.O. Stwierdziliśmy, że jak sprzatać, to ostatecznie i tej wersalki należy się pozbyć definitywnie. Tak więc, przy pomocy bosza wierzch został odłączony od skrzyni. Skrzynia wyniesiona do stodoły, jako materiał dla mistrzów upcyklingu. Wierzch natomiast został zdegradowany.
Jak się dostęp zrobił do wyczystki, to należało z niego skorzystać. I została odkryta przyczyna ciągle zadymionej kotłowni i kiepskiej pracy pieca, mimo ciągłej pracy nad nim - odkryliśmy mianowicie dziurę, że ręka swobodnie wchodziła pomiędzy przyłączem pieca a ściana komina. Kolejny miszcz hydrauliki , podczas podłączania tego kotła, manianę odstawił cudną. Jak się poprzedni kocioł zbuntował, Starszego olśniła idea, zapodana w jedynie słusznym radyju, zamontowania kotła ekologicznego. A ten ci olbrzymi jest w sensie długości i szerokości, bo podobno kostkę słomy można mu w ryj wsadzić.( Nie próbowałam, ale nie wierzę.) Nie bardzo mieścił się na miejscu starego, więc miszcz wymyślił, żeby go ustawić na ukos. Nie wiem, czemu nie przyszła mu do głowy myśl, żeby go jednak równolegle do ściany ustawić i jakieś kolano zastosować, coby na dziurę w kominie trafić. Może dlatego, że wyjście z pieca ma przekrój kwadratowy, coby było oryginalniej i trzeba by szukać miszcza, żeby kolano sporządził, bo normalnie droga kupna takiego nie nabędzie. W każdym razie, kocioł włazi w komin ukośnie, pomiędzy kotłem a ścianami dojście prawie nie istnieje, chyba, że od góry. Oczywistą oczywistością, panowie stwierdzili, że ja tu najlepiej wykorzystam moje talenty plastyczne i w glinie porobię. Lepiłam większość od strony wyczystki, dokończyłam prace rzeźbiarskie leżąc na kotle i lepiąc z góry, metoda macajewa. Jak wyglądałam potem -szkoda gadać.
W dodatku, ledwie zdążyłam zrzucić na glebę kurtkę w sadzy, glinie i popiele, pojawił się wysłannik parafii z opłatkami i należało dać. Na ogrzewanie kościoła się daje. Mało chyba uzbierają, bo wiecznie zimno. W związku z czym zimowa pora wybieram kościół w sąsiedniej mieścinie, gdzie zawsze ciepło i nawet, jak się gapią z góry na dół, w poszukiwaniu tematów (A dlaczego pani ciągle w tej samej sukience do kościoła chodzi? - Bo mąż bardzo lubi tę sukienkę), to mi to lotto, bo mało kto mnie zna i nie musze specjalnie starac się o wystrój.
Potem sporządziłam obiad - z uczuciami mieszanymi, bo Starszy zażądał kopytek. Nawet ziemniaki ugotował w ilości jak dla plutonu strzelców, dzięki czemu kury będą miały radochę. Zresztą okazało się, że "wiedziałam, że tak będzie", bo poprzednim razem, pół roku temu, Dziecko odmówiło konsumpcji. Zrobiłam mu do tego jakiś sos mięsno-pieczarkowy, który tez okazał się niewypałem. Dziecko pogrzebało w talerzu i głodne wstało od stołu, po czym miało rozmowę z sedesem. Nie wiem co się z Dzieckiem dzieje, ale coś nie tak. Ta sytuacja, która powoduje, że głównie przed kompem siedzi, chyba negatywnie się na nim odbija.

W dodatku w trakcie przygotowywania obiadu nagle poszły korki, co poprzedzone zostało odgłosem. Po czy Dziecko wpadło blade i siadło, oznajmiając, że nie może wyjść z podziwu dla siebie. Okazało się bowiem, że, stwierdziwszy w kablu od przedłużacza otarcie izolacji, złapało nożyce do blachy i ten kabel przecięło. Nie wyłączając go uprzedni z prądu. Dobrze, że pod ręką były te nożyce z izolowanymi rączkami, a nie obcęgi, na przykład. Chyba działało pod wpływem pomroczności jasnej, bo normalnie mu się takie akcje nie zdarzają - nigdy pod prądem nic nie kombinuje, korki wykręca i jeszcze sprawdza probówką, czy skutecznie.

Potem był normalny harmonogram wieczorny. A po nim, na deser zostało dopiero sprzątanie ton błota, które nam , Dziecku głównie, z butów poodpadały, na całej klatce schodowej i w mieszkaniu tudzież, bo trudno bundeswery zdejmować, za każdym razem, wchodząc do mieszkania.
Oraz pieczarki, które należało wstępnie obrobić, pod kątem wigilijnych dań, a które już leżały czas jakiś w misce, umyte przez Starszego. (Starszy wybierał się do spowiedzi i miał dzień dobroci dla zwierząt)
Na koniec jeszcze wyniosłam tonę prania na strych i zawiesiłam, coby mi na głowie to już nie wisiało na rano. I tak mi na rano zostały wisieć rachunki do zapłacenia internetem. Zabieram się do tego, jak pies do jeża, więc zaczęłam dziś od nich , coby wreszcie mieć z głowy. Dzięki wspaniałej możliwości płatności on-line, można odchudzić radykalnie stan konta, nie ruszając się z domu.

Dziecko P. odezwało się na FB, przekazują telegraficzną relację z pobytu za granicą. Dziś już przylata. Z informacji, że ktoś tam ma je odebrać z lotniska autem, wnoszę, że będzie na miejscu dość późno. Tam miała latanie z przesiadką i przy tej przesiadce czekała prawie 2 h. Samego lotu było coś półtora godziny, ale podróż trwała ogólnie, od wyjścia z domu, godzin 7. Z powrotem pewnie też z przesiadką, a że wylata ok 17, to pewnie będzie na miejscu w środku nocy. Do tej pory Francję znała głownie od strony Paryża i okolic, oraz  okolic Metz. Teraz poznała od strony małych alpejskich miasteczek. Harmonogram służbowy miała tak napięty, że wrażenia inne odbierała głównie z okna pociągu lub samochodu. Ale jednak.

Wciąż twierdzę, że podróże kształcą, w dodatku odbywa się ta edukacja tak jakby mimochodem. Tak, jak podczas czytania książek - wśród perypetii bohaterów, zawsze jakąś nową wiedzę wyłowimy. Co stwierdzam, konstatując ze smutkiem obrzydliwie nieznacząca ilość książek przeczytanych w tym roku. A głód się chyba odzywa, bo wczoraj do poduszki wzięłam, na 4 pewnie powtórkę, "Tajemnice pocztu Matejki".

sobota, 14 grudnia 2013

siedzem

iei siedzem i nie mogem się zdecydować,  żeby pójśc i zmienić pozycje na horyzontalną. A siadłam, bo narozrabiałam: mianowicie chleba. Przypomniałam sobie, że przecież resztka wyszła rano i na śniadanie nie będę miała. Rano nie upiekę sobie na śniadanie, bo ja śniadanie muszę zjeść zaraz jak wstanę. W przypadku odroczenia mój żołądek zje sam siebie. Perspektywa spożywania chleba sklepowego była trudniejsza do przyjęcia, niż perspektywa oczekiwania na upieczenie się chleba.
A najpierw to w ogóle siadłam, żeby poczekać aż ogrzany twaróg całkiem ostygnie, żeby go odcedzić. Bo sobie za późno przypomniałam, że mam już zsiadłe mleko. A mleko zsiadłe, na następny dzień jest zazwyczaj na twaróg za kwaśne. No to ogrzałam. I czekałam.

W trakcie czekania przegotowałam wieczorowe mleko. Nie robię tego nigdy. Koziego mleka się nie gotuje ani za bardzo nie podgrzewa. Tym razem była, powiedzmy, konieczność: mleko przyniosłam i zostawiłam nieprzecedzone w wiadereczku, a sama poszłam z psami. Starszy był w kuchni, więc byłam pewna, że przed kotami je uchroni. Starszy jednak wziął i się zabrał, a jak wrócił, Pan Kot urzędował nad wiaderkiem. Podobno miał mi nie mówić, ale powiedział. No to wzięłam i przegotowałam, bo nie miałabym na rano do kawy. Zostało sobie stygnąć w garnuszku. Jak już ostygło, na wierzchu pojawił się piękny, sztywny kożuszek. (Ja wiem, że większość ludzi, na sama myśl o kożuchu na  mleku dostaje odruchów wymiotnych. Ja natomiast zawsze byłam amatorem kożuszka. Z tym, że przez baardzo wiele lat nie miałam okazji się z nim spotkać. Jak była krowa, to mleka nigdy nie przegotowywałam, najwyżej dla dzieci, gdy były całkiem maleńkie. Ale wtedy to mleko było podstawą jakiejś kaszy, a nie samo dla siebie. Potem mleko się kupowało. Nigdy nie gotuję kupowanego w sklepie mleka ; ono i tak jest tak obrobione termicznie, ze właściwie, to nawet mlekiem już nie jest. Więc po co tę biała ciecz gotować. W dzieciństwie, gdy mieszkaliśmy u Dziadków, było na ogół mleko od własnej krowy. I też dziwacznie,  najbardziej lubiłam  mleko takie tyle co wydojone, jeszcze ciepłe i z pianką. Jak krowa była "na ocieleniu, to kupowało się mleko w mleczarni. Tak, właśnie w mleczarni, Była bardzo blisko, a przy mleczarni był taki kiosk, w którym sprzedawano mleko i śmietanę z konwi. Przychodziło się z puszką -jak się u nas nazywało bańkę,  kankę, na mleko - i pani sprzedająca taką śmieszną chochlą nabierała z konwi i wlewała do puszki. Ta "chochla" miała kształt walcowatego naczynka o pojemności litra, bądź kwaterki, wyposażonego w długi uchwyt. Litrówki służyły do mleka, kwaterki do śmietany. Ja już nic nie powiem o tym mleku i tej śmietanie, jakie były wtedy - tyle tylko, że tę śmietanę, kupioną w szklanej butelce, trzeba było z tej butelki wydobywać nożem, bo sama wyjść nie chciała. W każdym razie, czasem okoliczność zaistniała, że większa ilość mleka została zagotowana i odstawiona do wystygnięcia. Zawsze czatowałam na kożuszek, taki jeszcze ciepły najlepiej. Na koloniach letnich zawsze z politowaniem patrzyłam na współtowarzyszki kolonijnej doli, które na widok kożucha w mleku wpadały w histerię, jakby co najmniej pająka w tym kubku zobaczyły.)
No to ten kożuch z mleka oczywiście zeżarłam. I to był najwspanialszy ze wszystkich kożuchów.

W międzyczasie ze swego pokoju wynurzyło się Dziecko, w pełnym rynsztunku. Na pytanie dokąd tak nocą pomyka, oświadczyło, że naszła go ochota na czipsy. I pomknęło swoją złomboliczną strzałą do Wiejskiego Centrum Kultury i Rozrywki (domniemywam). Jak Dziecko nocą gdzieś pomyka, to matka tez nieskora do kładzenia się w pióra, bo na ogół matki tak mają, gdy dzieci pod swym dachem mają (chyba) Dziecku zeszło na tyle długo, bym zdążyła pomyśleć, że pewnie tam czipsów na wynos nie dają. Po czym wróciło, stwierdziło, że już mu ochota na czipsy przeszła, ale by coś zjadło i mogą to być kromki, z białym serkiem, ale lepiej jak nie z kozim. Niech ci, dawka chemii na dobranoc.

I takim sposobem mi przeszła ochota na przyjmowanie pozycji horyzontalnej i się właściwie w sobie wziąć nie mogę, żeby się przemieścić. Oczywiście, najpierw będę musiała strącić z łóżka część zalegającego tam zwierzyńca. Dokładnie: Czarna, jak się zbliżę zlezie sama, żeby zaraz po mym zalegnięciu wpychać się pod kołdrę. Natomiast Księżniczka śpi zapewne snem kamiennym na poduszkach i trzeba będzie ją przenieść. Być może zalegają tam także koty, bo Panny Koty nie ma w jej obgryzionym pudełku pod kaloryferem. Pan Kot również opuścił swą pozycję pod drzwiami i nie słychać jego warczenia.
Naprawdę dziwny jest ten kot. Nie widziałam dotąd kota, który by warczał w momencie próby pogłaskania go, warczał w ogóle przez większość czasu i prychał na wszystkich i wszystko, warczał w momencie brania go na ręce, był cały czas spięty i najeżony. Czasem jak śpi zwinięty w kłębek, można go pogłaskać i wtedy jakby się na to głaskanie nadstawiał i pomruki z siebie wydawał. Panna Kota też zbyt głaskliwa nie jest, nie bardzo ma ochotę na przebywanie na rękach, jak nie ma ochoty. Ale często zdarza jej się właśnie ochotę mieć i wtedy włazi na kolana sama i pomruk wydaje, jeszcze zanim dostanie głaski. Jak się Panu Kotu zdarzy coś podobnego, to jest to prawie święto. Obórkowa kota też taka naręczna za bardzo nie jest, ale daje się myziać i bardzo wdzięcznie i chętnie się bawi. Ale jej się z kolei nie dziwię, bo  większość czasu spędza ze Stefanem. Z nim się też bawi, paca go łapką po nosie, a Stefan podgryza ją za ogon. Robi to jednak delikatnie, bo wrzasków brak. W ogóle jakoś ją uwzględnia, bo dotąd jej nie rozdeptał, a usadawia mu się na ściółce, ostatnio już nie pod żłobem. Dołożyłam tam trochę słomy i widocznie jej to nie odpowiada.
Tak w ogóle, to dzisiejszy harmonogram się nieco przesunął, bo cała obórkowa hałastra domagała się karesów. Ale wcale mi to nie przeszkadza. Stwierdziłam, że to kozie towarzystwo bardzo dobrze mi robi.  Wieczorny spacer z psami też był dzisiaj przyjemny, pełnia się zbliża i pogoda zrobiła się sympatyczniejsza, błoto trochę obeschło, trawa tudzież i Księżniczka mniej dziwaczyła, chociaż ostatecznie nie znalazła odpowiedniej trawki na większa potrzebę.
Tylko Dziecko P. z tej zagranicy się nie odzywa wcale, chociaż ma wielki pakiet internetowy na komórkę wykupiony, który po tygodniu i tak jej przepadnie. A martwię się o nią, bo ekscesy zdrowotne tam miała.
Ale tak to z dzieckami bywa - dopóki nie będą miały własnych dziecek - nie zrozumieją.
Niedziela tuż tuż, a w niedziele wraca.

PS. Tak, jak myślałam: na poduszkach leżała Księżniczka, do niej przytulony, w kłębek zwinięty Pan Kot. A Czarna wyciągnięta po długości, nogami do nich. Na delikatne klepnięcie zareagowała przewróceniem się na grzbiet i przyjęciem pozycji "ręce do góry". Pana Kota delikatnie przeniosłam w nogi - na szczęście nie do końca się zbudził i nie spierniczył, mała polazła sama, a Czarna zlazła i wlazła pod kołdrę zaraz.
Nie muszę chyba dodawać, że przy tak licznym i intensywnym użytkowaniu mojego łóżka cotygodniowa wymiana pościeli to mus. Zastanawiam się czy Czarnej nie zimno na zimowym spacerze, skoro, jak żadne inne domowe zwierzę, noce spędza pod kołdra. A teraz Panna Kota wydaje pomiauk jakiś i pewnie tu zaraz przylezie udeptywać mi klatę i klawiaturę.

czwartek, 12 grudnia 2013

ciemno, czarno....

Znów mnie wymiotło z łóżka ciemna nocą. Koty poczuły pismo nosem i natychmiast zaczęły się dopraszać. Koty są wiecznie głodne. (te domowe, bo kicia Stefana je strasznie mało). W dodatku Panna Kota jest bezczelna, wyżera połowę swojej miseczki, następnie zabiera się za miskę Pana Kota włażąc mu pod nos. Pan Kot dżentelmeńsko jej ustępuje. Już dziwaczę z tymi miseczkami. Panu Kotu wstawiam na lodówkę, ale ta małpa, jak zobaczy, że on na tej lodówce coś szamie, to swoje zostawia i czym prędzej leci. Przed chwilą przylazła na kolana podziękować za śniadanko. Śmieszy mnie, jak włazi, obwąchuje mi usta i podgryza w brodę. A potem udeptuje mi podołek z pomrukiem. Ponieważ miała drugie podejście- opędzlowała własną miskę do dna i pół Kotowej, więc zamknęłam małpę w łazience, żeby i Kot mógł coś zjeść. Wczoraj zakupiłam łyskasa w granulkach. Rzuciły się oba, jakby 3 dni nie jadły. Niestety łyskas to jest jedyne koto-jadło, które wchodzi Panu Kotu.
Wczoraj u pana doktóra nasiedziałam się jak głupia, bo poślizg miał okrutny. Pan doktór piękny i młody, niewiele starszy od mojego Dziecka i zamotany, jak lato z radiem. Jak wyceniłam w aptece te recepty, których nie musiałam realizować natychmiast, to stwierdziłam do Dziecka, że się już i ze mnie skarbonka zaczyna robić. ( Skarbonka, to do tej pory był samochód dojrzały, wymagający czułej opieki, z gmyraniem we wnętrznościach i wymienianiem elementów na nowsze. Na szczęście gmyranie uskutecznia moje mądre Dziecko samo, ale elementy trzeba nabyć drogą kupna.)
O, psa czarna wstała i pakuje się na parapet opędzlować miskę Kota. Ona też wiecznie głodna, a jak zobaczy jakieś jadło to ma taki wyraz oczu, jakby jadła nie widziała od dawna. Zastanawia mnie ciągle, jak to jest: robię kromki -nie ma ich, choć jadło pachnie. Ale niech tylko kawałek ugryzę -już są obie. Przecież aż tak nie ciamkam i szczęką nie trzaskam.

Podobno Święta coraz bliżej. A ja na razie w czarnej de. Wypadałoby się brać pomału, bo potem na zakrętach nie wyrobię. A motywacja wewnętrzna mi coraz bardziej spada. Nie widzę sensu wykonywania tych wszystkich trujących potraw, tylko dlatego, że tak każe TRADYCJA. Tradycja jest to, niestety, dla mnie najbardziej bezsensowne uzasadnienie. Ja wiem, że tradycje budują historie pokoleń, wizerunek narodu i takie tam historyczne ideologiczne tralala. Ale niektóre rzeczy wyglądały inaczej 100 lat temu, a inaczej dzisiaj. Jeszcze u mojego Starszego był zwyczaj przynoszenia snopa na wigilię do izby. Potem się dzieciska w tym tłumiły, a na koniec spały na tej rozwalonej słomie. A jak nastały parkiety, dywany i prasy do słomy, to snopa w izbie zaniechano. Tudzież rzucania kutią do powały. Jak się w drewnianej chałupie bieliło wapnem i prośnianym pędzlem dwa razy do roku, to niechby tam rzucali. A teraz malowanie odbywa się raz na parę lat, to co, wdrapywać się i tę kutię z sufitu zmywać? Więc nikt nie rzuca już od dawna.
Podobnież żołądkowe wrzody i inne takie dawniej nie występowały. Dziadek w leciech opierniczał kapuchę dzień w dzień i miał się dobrze. (Jeszcze nawet mój teść, dziewięćdziesięcioletni, któremu tej kapuchy skąpiłam ze względu na wiek i zdrowie, potrafił nocą wstawać, kapuchę grzać, o mało chałupy nie spaliwszy i wcinać)A teraz? Starszemu pękł wrzód akurat tuż przed ubiegłorocznymi Świętami. Ja ciężkostrawnych potraw nie jem. Ciotki obie letnie i też gastrycznie nie pierwszej możliwości. I gotuj tu kapuchy, kapuśniane pierogasy, grzybowe uszka itp. Po co, na co i dlaczego? Miałam Siostrę, w ostatnie jej w życiu święta u siebie. Z woreczkiem, jak się wtedy wydawało. Mogła skosztować tylko ryby w galarecie. Tak, że wybaczcie, ale ta tradycja mnie wqrza i tyle. Sensu nie widzę katować się zdrowotnie, bo dziadowie i pradziadowi itd... Niestety będę musiała te wszystkie "pyszności" przygotować. I w dodatku sama.

I kto tu mówi o wolności. Wolnym można być jedynie na bezludnej wyspie. I to nie do końca, bo też jest się tam niewolnikiem ograniczeń. Gogol (pewnie) rzekł, ze "Wolnym może być tylko idiota", Czasem zazdroszczę idiotom.
Tak, że jak słyszę słowo "wolność" (dotyczące oczywiście czasów obecnych, nie jakieś tam historyczne historie), to zastanawiam się czy delikwent do końca wie o czym mówi. Najśmieszniejsze wydaje mi się odwoływanie ciągłe do Hameryki, jaką to tam mają wolność. A jaka to wolność, jak np. w reprezentacyjnej dzielnicy nie wolno ci trzymać pikapa na podjeździe, only lemuzynę wolno. U nas też jakieś pierdoły takie się pojawiają. Koleżanka osiadła, po poszukiwaniach w nadmorskim miasteczku, w mieszkanku w zabudowie szeregowej. Przed każdym mieszkankiem parterowym przedogródek z paroma płytami chodnikowymi i odrobiną trawki. Ale mieszkańcom nie wolno tego przedogródka po swojemu zagospodarować, bo rada wspólnoty mieszkaniowej stwierdziła, że ma być jednakowo. Toż już w Chinach nawet od jednakowości odeszli! A że koleżanka artystka i pisarka, tym większy bunt wewnętrzny w niej narasta i eksplodować może.
Jasno się robić zaczyna i ta jasność ukazała potwornie upaćkany parapet. Czemu koty jedzą jak świnie, jadło z miski muszą wyciągać. Ta mała wariatka czasem nawet łapą sobie pomaga, a ja to potem muszę sprzątać, co by mi się Starszy nie przylepił, jak nad kaloryferem zawiśnie.

Drzwi mi się malują ospale, bo krytyki Starszego motywację mi zmniejszyły do zera. No, ale skoro oblepione i farba przygotowana to należy skończyć. Bez przekonania. Wczoraj zaczął coś marudzić o szpachlowaniu drzwi od łazienki. Kazałam samemu, jak pragnie reanimować trupa. Drzwi od łazienki bowiem dziwnie ząb czasu użarł - z wierzchu jeszcze ewentualnie ujdą, ale wewnątrz próchno. Jedynie wymiana na nowszy model w grę wchodzi. Tyle, że one też są hand -made, czyli swobodna tfórczość artystyczna domorosłego stolarza i w istniejącej futrynie żadnego gotowego skrzydła nie zawiesi. Trzeba z futryną zdemolować. Jesteśmy z Dzieckiem niejako na świeżo, po podobnej demolce dwojga drzwi zewnętrznych oraz osadzaniu na nowo. Zbyt absorbujące, by mogło stać się zajęciem ulubionym i zachęcać do częstszych powtórek.

Okienko drugie do kóz przysposobiłam. Może dziś wreszcie Dziecko weźmie się w sobie i pomoże zawiesić. Chyba, że pojedzie ze Starszym opony w jego lemuzynie wymieniać. Ale to się po południu dopiero szykuje, jak kuryjer nowe przywiezie, bo Dziecko internetem zakupiło z darmowa dostawą.

Ja też muszę internet przegrzebać, bo Dziecko pożąda spodnie bojówki. Takowych na niego nie szyją. Dżinsy jeszcze po znajomości można nabyć, bo gość zamówi odpowiednia długość. Natomiast bojówki kończą się na długości 34. Dziecku akurat po kostki. Dziecko jest wierzące. W możliwości matki. I domaga się uszycia. Szyłam była już spodnie jemu, bo na każdym etapie był problem ten sam. Tylko materiału odpowiedniego w mojej mieścinie nie nabędę. Opory mam niejakie przed nabywaniem w sieci, bo materię pomacać lubię. Ale czasem się trafi, jak ślepy kurze ziarko, jak ten sztruks, co mu na marynarkę za 9zł nabyłam i jeszcze na drugą zostało. I tym sposobem marynarka kosztowała 4,50 + krawiec 250 (HA! HA!)
No, ale to są uroki bycia ponadwymiarowym. Kołdra na zamówienie, łóżko na zamówienie, biurko tyż.
Dobrze, że stopy ma przy tym nie jak złodziej podolski i buty można mniej więcej normalnie nabyć.

środa, 11 grudnia 2013

switem bladym, bladym ranem

wstałam. O 6, nawet 00. Nie wiem czemu i po co. Wczoraj chleba mi się juz nie chciało piec, więc teraz nastawiłam. Mój żołądek sklepowego nie przyjmuje, a ostatnio buntuje się w ogóle.
Obiad panom zrobiłam wczoraj z poświęceniem, bo sam zapach jedzenia podnosił mi zawartość.
Już myślałam, że moje sensacje żołądkowe, po ustaniu kontaktów z najukochańsza małżonką mojego Ojca mam z głowy. Okazuje się jednak, że nie. Stresy go jedzą, a tych mi ciągle Pan Starszy najczęściej dostarcza.
Wczoraj zaliczyliśmy sąsiednią metropolię, bo przylazły pieniądze za zboże i trzeba było wybrać, żeby zapłacić za orkę tego ugoru, który postanowiliśmy reanimować. Dziecko wespół ze Starszym stwierdziło, że nasz muzealny sprzęt temu nie da rady i najęliśmy gościa z nowocześniejszym. Byliśmy też pooglądać efekty pracy tego sprzętu. Stwierdziliśmy, że to już był ostatni moment na reanimację, bo za chwilę trzeba by sądy uruchamiać, żeby swojego dojść. Z lewej strony jest droga i sąsiad zza tej drogi zaczął ją sobie pomału przyorywać, tak, że droga siłą rzeczy musiałaby się przesunąć wgłąb naszej działki. Na końcu tez zaczęło się podskubywanie. Dziwię się ludziom -jakby ich ten metr mógł zbawić i do bogactwa doprowadzić. Ten co sobie przyorał drogę zyskał około 1 ara, natomiast ten drugi, ledwie kilkanaście metrów kwadratowych.
Jeżeliby tam siał rzepak i miał plon np 4 tony z hektara, to z tego przyoranego zyskałby około 50zł. No ale to jest już chleb na miesiąc dla dwóch osób, albo ruskie fajki na tydzień dla jednej.
Dziecko P., za ostania swoją bytnością przywiozło matce odrobinę luksusu, w postaci musującej kuli kąpielowej. Nie preferuję moczenia się w wannie we własnym sosie, zwykle korzystam z końcówki prysznicowej, ale wczoraj stwierdziłam, że się jednak pomoczę, bo temperatura w łazience jest zimą zawsze za niska, jak na moje standardy. Woda z ciepłego kranu lała się w takim tempie, że zanim się nalała, to zdążyła wystygnąć. (Coś jest nie tak w którymś miejscu, może rurka od bojlera za cienka. Przydałby się jakiś mądry hydraulik, ale pewnie jednak nie zimą, bo jak zaleje piwnicę przy tych robotach, to do wiosny nie wyschnie.) No i postanowiłam, że jak już się mam moczyć, to sobie tę kulę wpuszczę. Okazało się,  że super sprawa. Po raz pierwszy wyszłam z wanny nie szeleszcząc. Nie wiem co ona była za jedna, bo nalepki żadnej nie miała, ale podejrzewam, że skoro pozostałe dary (żel do kąpieli, którego i tak nie używam, fafkulec i krem do kończyn chwytnych)) były z Rochera, to owa kula tudzież. Mam jeszcze mydło lawendowe, pachnące przecudnie, także od Córuni, z jakiegoś takiego sklepu, w którym bardzo drogie rzeczy można kupić za rozsądne pieniądze (np skórzany portfel za 400zł po 100).
Uwielbiam zapach lawendy. Lawenduję co mogę, Miałam kiedyś w polu parę krzaczków, ale mi chłopy przyorały. Przed domem posadziłam wzdłuż ścieżki od schodów, ale miejsce jej nie odpowiadało. Trzeba się było do tego bardziej przyłożyć, wykopać rowek po długości i wypełnić ziemią odkwaszoną i zmieszaną z piaskiem.No, a najpierw doczytać, jakie warunki glebowe lawenda lubi, ze nie będzie rosła gdzie bądź, jak trawa. I pewnie wiosna tak zrobię. Poza tym muszę w polu znaleźć jakieś miejsce na lawendę. Takie, żeby nie trzeba było z pługiem slalomem jeździć, bo mi chłopy odmówią. I tak zaoranie grządek to jest niezła przygoda, ale to ze względu na mądre pomysły szanownej szwagierki, która wzdłuż grządek bzów nasadziła, a na końcu porzeczki. Nie można więc ani wszerz ani wzdłuż, co skiba odłożona, to cofnąć trzeba. Takim sposobem to jest bardziej zmordowane niż zaorane. Jak mi potem Dziecko agregatuje na wiosnę, to tym samym trybem to idzie.
Święta idą! Za oknem mam właśnie świniobicie u sąsiada. Na szczęście tę świnie słychać było tylko przy zdejmowaniu z dwukółki. Teraz słychać  rzeźnika, jak gębę drze - traktor jest cały czas na chodzie, więc musi go przekrzyczeć.
W obliczu ostatnich schabowych, które były niejadalne, rozważałam opcję wstawienia jakiegoś ryja do chlewika. Dziecko jest mięsożerne, ale wybredne. Może to nie jest najwłaściwsze określenie: ma odruch wymiotny jak go coś zbrzydzi. A zbrzydza się łatwo. Ostatnio opierniczyło mnie przy obiedzie, że na jego oczach robię paciankę. A pacianka polegała na tym, że na porcyjkę ziemniaków gotowa do dzioba położyłam warstwę surówki z marchewki. A te kotlety, kupione po 20zł za kg, tłukło osobiście i pod tłuczkiem się rozłaziły. Nie dziwię się, że już nie miało na nie ochoty. Mnie się zrobiło to samo, po tłuczeniu którychśtam kotletów. I nie jem mięsa po prostu. Ale Dziecko jest mięsożerne i bez mięsa się nie obejdzie. Po obiedzie z naleśników, racuchów, czy innych takich woła kromki prawie natychmiast. Ryż z jabłkami, czy owocami, to na deser może być, nie na obiad. Więc chyba jedyne wyjście wstawić ryj do chlewika. I kupić wiosną brojlery lub indyki. Wiąże się to jednak z koniecznością zakupu zamrażarki, lub reanimacja istniejącej, czego nie popieram. Jest ogromna, kupowaliśmy ją do sklepu, więc taka była jak najbardziej. W momencie zakupu była nowoczesna, ale to było 20 lat temu. Ale nie ma się co martwić na zapas. Nawet gdyby, to i tak dopiero na najbliższą jesień.

Mam na dzisiaj zapisaną wizytę u najbardziej lubianego przez kobiety wracza. Już przeżywam na różne sposoby. Ze stówką będę musiała się rozstać, a nie wiadomo, czy będzie ona w najwłaściwszym miejscu wydana, ponieważ o owym doktorze nie mam żadnych danych, oprócz nazwiska. Ale w sąsiedniej mieścinie ci lekarze są tylko kiepscy albo jeszcze gorsi, a pielgrzymek uskutecznić nie będę. Chyba, żeby była konieczność.

Mam zamiar uczynić piernik oczekujący. Może już zaraz się wezmę, bo to ostatni dzwonek na taki piernik. Prawdę mówiąc, nie robiłam go nigdy. Natomiast moja Mama zawsze taki piekła. Do dziś pamiętam, jak jednego razu, u Dziadków jeszcze, miód z cukrem się na kuchni topił, a my przysmażaliśmy sobie na patelni boczek. A patelnia stał tek, że sięgało się do niej przez ten garnek. Z widelcem oczywiście. No i taki jeden plasterek w tym miodzie wylądował. Panika nastąpiła, ale plasterek został natychmiast wyłowiony, piernik wędzonką nie przeszedł. Ciasto dojrzewało w garnku na szafie, a my takie surowe ciasto podskubywaliśmy cichcem i namiętnie, zbierając opeery od Mamy, jak przyuważyła. Tradycyjnie był u nas tez na święta pieczony, u Dziadków jeszcze, bo potem już nie, taki placek, który nazywał się "robak". To były dwa kruche ciasta -czarne i białe. Przez maszynkę do mięsa wypuszczone jedno na blaszkę, posmarowane marmoladą a na to drugie. Placek był twardy jak stopięćdziesiąt i prawie nikt go nie jadł -kury pewnie zjadały po świętach. I dziwię się czemu był ciągle pieczony wobec tego. W ogóle to jakieś takie niewymyślne ciasta były pieczone - biszkopt z foremki keksowej, cwibak, makowiec zawijany, sernik -cudo babcinej produkcji. I pischinger, do którego gotowało się kajmak. A zwieńczeniem wypieków były babcine bułki. Pamiętam, że było ich tyle, że już pieczone były w bele czem, np w czerwonym garnku z jednym uchem, w chlebowym piecu. Z tej garnkowej były ciekawe kromki. Bułki były słodkawe, ale to wcale nie przeszkadzało w konsumowaniu ich z wędliną. Zresztą bywało, że Braciszek zagryzał szynkę makowcem i tez było dobrze. A na Nowy Rok był pieczony tort "bułkowy" zamiast mąki dawało się tarta bułkę. Ten tort zresztą obskakiwał u nas wszelkie tortowe okazje. I był całkiem jadalny.

wtorek, 10 grudnia 2013

nic nowego...

Poza tym, że po Xsawerym przyszedł śnieg, a po nim deszcz i dzięki temu deszczu śniegu już nie ma. Na wsiowym trotuarze była rozbijdupa, tak, że psy większość spaceru przeszły "u nogi", bo obawiałam się, że wypuszczone "naprzód", pójdą swoim tempem, za którym nie nadążę i wyląduję na ryju (w lepszym przypadku. W gorszym na plecach, bo mogłabym się nie pozbierać i pojechałabym z animi po tym lodowisku) Najgorzej było tam, gdzie trotuar krzyżował się z bocznymi dróżkami - żywy lód lśnił w świetle latarni i poodował wzrost temperatury na plecach. Deszcz sprawy nie załatwił z tym lodem, pod wieczór jakby go przybyło, tylko chodnik został odśnieżony, z tym, że nie na całej długości. Bo niektórym się nie chce. Dziwne, że odśnieżają stare, samotne babki, a młode światłe - nie. Pewnie mają więcej kasy na ewentualne odszkodowania za złamane nogi, albo uważają, że procedura dochodzenia jest tak przewlekłą, że zdąży się przedawnić i ich nie dotknie.
Z powodu ciapy strasznej, Księżniczka przed spacerem ubierana jest w "pekeś". Widok Księżniczki przychodzącej na wołanie do ubrania - bezcenny. Ze śmiechu można pęc, jak idzie: łaaaapa.....za.....łaaaapą, przykulona do podłogi, z głową między nogami (o ile jeszcze się da tam głowę zmieścić, bo czołga się prawie), nie patrząc na tę wredną małpę, co znowu ją chce w jakieś portki wtłaczać. Wolę jednak portki niż wannę o każdym spacerze. No, ile razy dziennie można psa kąpać, nawet jak są to tylko łapy.

Tak wygląda Księżniczka w pekesiu. Zdjęcie z ubiegłej zimy. Szukam usilnie zdjęcia, jak wygląda, jak wyjdzie bez pekesia ale mam na innym kompie.
Dzisiaj było bez problemów. Dziewczyny wysikane rano luzem, a potem poszłam z nimi bez pekesia, bo mróz i wszystko sztywne. Księżniczka załatwiła sprawy bez kombinowania, a potem, o dziwo, pognała na przód. Żadna mokra trawa jej po podwoziu nie smyrała, więc było OK. Czarna zobaczyła kawałek reklamówki na badylku i się zjeżyła,
Stefana wypościłam na chwilę, z obawą niejaką, bo na podwórzu miejscami lód, a ten idzie cwałem bocznym -krakowiaczkiem.  Nieszczęścia chodzą nie tylko po ludziach (po mnie w tej chwili chodzi Panna Kota i coś kombinuje), po kozach też. Niedawno szlachetnie urodzona koza, przemiłej dziewczyny z forum zerwała więzadło krzyżowe. Dobrze, że ona w jakimś cywilizowanym świecie żyje i ma dostęp do mądrych wetów, bo u mnie kazaliby ubić.
Stefanisko wywlekłam gdzie lodu nie ma i pokazałam mu świerki do regulowania. A że regulował, trzęsąc się jak galareta, to poszedł do obórki na powrót. Chętnie nader. Obórkowa kota wylazła też na chwilę, ale jak zobaczyła,że Stefan wraca, to ona też. Ona jest chyba kota Stefana. I go uwielbia, chociaż bałwan ją podgryza.A podgryza ją zapewne z zazdrości, bo wtedy, gdy ja trzymam na rękach i myziam. Że nie Stefunia, tylko kotę.

Powietrze się w chacie nieco rozrzedziło. Pan Starszy bywa, że się odezwie ludzkim głosem. Częściej mu się zdarza, że w kuchni przesiaduje. Pewnie dlatego, ze komp mu padł, a ileż można słuchać najsłuszniejszego radia. Co prawda,w każdym tekście szuka drugiego dna i interpretuje sobie , w sobie tylko właściwy sposób, poprzez własne EGO. Nawet prośby o zaprzestanie pieprzenia ze względu na mój żołądek, nie docierają. No, a wczoraj dał mi do wiwatu przez pół dnia.
W kontekście powyższego, masochizmem trąci czytanie w sieci tekstów zionących hejtem i głupotą. I co ciekawe, ten hejt ma mnóstwo zwolenników, równie ziejących i hejt popierających oraz nieudacznictwo i bezmyślne borykanie się z codziennością, na własne życzenie, nazywających heroizmem.
Qrwa, jaki jest heroizm w zalewaniu stosu słoików wrzątkiem w wiadrze, coby odmokły i umyć się dały, albo w zamurowywaniu w grudniu otworów okiennych w koziarni, coby sie wilki nie dostały. 

Nie powiem, sama też mam wiele grzechów niechciejstwa na sumieniu, odkładania "na jutro" (Drzwi czekają, taśma zaczęła odpadać, a wałek pewnie zasechł). Ale ja trochę wiem, gdzie raki zimują i nikt mi nie powie, że to i tamto. Jak przyszłam, panienką, na tę wieś, to najpierw miałam wynajęty pokój przy rodzinie. W pokoju nie było pieca, na zimę, po bojach usilnych i interwencjach zewnętrznych, wstawili mi kozę. Na środek pokoju, coby rury więcej było i grzała też owa rura. Wodę na herbatę, na bieżące mycie itd, grzałam na butli turystycznej. A największym szokiem i sprawa trudną do przejścia był brak w owym domu wygódki. Chodziło się do obory, która zawierała w sobie chlew. Starałam się korzystać jak najmniej. Co prawda pierwsze 14 lat swego życia przeżyłam z wygódką na zewnątrz, wychodkiem czule przez nas zwaną, na której drzwiach bujaliśmy się , ku zgrozie starszeństwa. Ale, żeby do chlewa?!
Potem zamieszkałam w starej, długo pustką stojącej chałupie. Z wygódką na polu i woda w studni. Z kuchnią kaflową w kuchni i czymś w postaci kozy, obłożonej szamotem - w pokoju. Ciepło było, jak się paliło. Z pokojem sąsiadowało nieużywane pomieszczenie, w którym belki przy podwalinie były zjedzone nieco i dodatkowo ono ziębiło. Pracowało się wtedy dłużej, czasem wyprawa do mieściny po jakieś zakupy i dwa km od stacji spaceru. Wychodziłam z zimnego, do zimnego wracałam. I jeszcze zimą, z duszą na ramieniu, czy jakiś podsklepowy pijaczek nie uwalił mi się na schodach, w tzw "rynkach". 
Mieszkałam tam 6 lat. Cały czas było na tymczasem, bo miało być co innego. Przeważnie sama, bo ślubny małżonek był najpierw w armii, a potem wolał zimą mieszkać w hotelu robotniczym, z którego miał 2 kroki do pracy.Zamiast marznąć, gnać kilometrami do stacji, zima w obie strony po nocy, świtem bladym się zrywać. I jakoś sobie nie przypominam, żeby mi cokolwiek zarosło, coby w wiaderku wrzątkiem zalewać, dla odmoknięcia. 
Potem mieszkałam 4 lata w szkole. Tu był komfort już niejaki, bo C.O. grzało. I woda w kranie była. Zimna co prawda. Ciepłą można było uzyskać paląc pod kuchnią. Co mi się szybko znudziło. Na bieżące potrzeby korzystała z tego co dał kran, a ciepłą uzyskiwałam, grzejąc w wiadrze taką olbrzymią grzałką. Z tym, że grzałam piętro wyżej i potem ten wrzątek po schodach na dół nosiłam. Raz się to skończyło poparzeniem psa, który łaził za mną krok w krok, na ogół pod nogami. Sytuacja z woda stałą się ciekawa w najgorszym momencie - gdy urodziło się me pierwsze Dziecię. Studnia istniejąca byłą już na padnięciu, więc zleciłam, w porozumieniu z władzami wykonanie głębinowej. To byłą taka rura głęboko wbita w ziemię. Fachury coś spierniczyły, bo umieszczone na początku tej rury filtry ciągle się zapychały. Az zapchały się definitywnie. I zostały wiaderka. Studnia byłą u sąsiada za płotem tuż. Ale żeby do niej dojść trzeba było tych metrów pomiędzy furtkami pokonać trochę. Na szczęście sąsiad był ludzki i sprawę załatwialiśmy tak, że on ciągnął u siebie i wiadra mi przez płot podawał. To była woda do spożycia. Natomiast na mycie i pranie załatwiało się sposobami. Np. kombinowało się wąż strażacki i pompę. I tym wężem, przez okno od łazienki zapełniało się wannę. Raz na jakiś czas, oczywiście. I oczywiście wanna, jako zbiornik wody, nie mogła służyć do celów jej przypisanych, zatem ablucje wróciły do sposobów prymitywnych. Taką jazdę miałam przez 3 miesiące. Ze świeżo nabytym niemowlakiem. i sama. Albowiem niemowlaka nabyłam będąc już panienką z odzysku. Byłam w wieku, gdzie nabycie niemowlaka było dla mnie sprawą istotniejszą niż tak zwane "dobre imię".  Zresztą w momencie nabywania, dzieciak już miał tatusia formalnie, choć jeszcze nie "przed obliczem". Zresztą to właśnie tatuś załatwiał te strażackie pompy. Tak, że warunki takie partyzanckie więcej były. Owszem, zdarzały się w tych warunkach garnki w zlewie dwudniowe, ale raczej w momentach choróbska jakiegoś, nie na co dzień.

niedziela, 8 grudnia 2013

znowu niedziela

i znowu chleb o poranku. Waga znowu zżarła baterie. Miesiąc jej wystarczył na 2 pluskwy! Zachciało się nowoczesności. I tak co chwila przepraszam się ze starą wagą, która mnie wkurza: była kiedyś spadła z wysokości i od tego momentu nie można jej starować normalnie. Taruje na 10 dekach, a dalej skala jest nieco zamazana i 35dkg jest więcej na czuja. Chyba kupię taką mechaniczną, ze wskazówką, której nie trzeba karmić po 7zł na miesiąc. Nawiasem mówiąc, chyba ona jest jakaś spsuta od zarania, bo waga łazienkowa, full czajna z biedronki, chodzi na jednej baterii duuużo dłużej.

Xsawery wreszcie zwinął ogon i dziś jest taka cisza za oknami, że aż dziwne się wydaje. Przez ostatnie dnie było wietrznie, nawet bez Xsawerego i było to dla mnie dość uciążliwe. Po Xsawerym straty niezbyt wielkie w stosunku do tego co innym narobił. Tylko ten spalony komp i daszek zdemontowany z traktora i pizgnięty u granic posesji. Grusza go chyba zatrzymała (a miała być wycięta). Lipa się ostała jeszcze tym razem. Naszarpało tylko dużo drobnych gałązek i usłało nimi teren. Niech leżą.

Wczoraj znudziło mi się nieróbstwo i zdecydowałam wreszcie pomalować drzwi, które poszpachlowane już stały ponad tydzień. Dziecko zostało poproszone o oklejenie szyby u góry. Też mu się nieróbstwo znudziło i samo, z własnej i nieprzymuszonej woli te drzwi przetarło ściernym papierem. Mrucząc co dwa ruchy ręką, że spieprzyłam to szpachlowanie i szpachlować nie umiem.
Po czym dowiedziałam się, że w ogóle to chyba nic nie umiem. Odgrzana fasolka była za gorąca i stwierdził, że nie umiem odgrzewać, bo albo za gorące, albo za zimne.
Następnie Pan Starszy pooglądał szczegółowo drzwi  po pierwszym malowaniu i gadka była taka: "To tak natychmiast schnie? To niedobra farba, bo będzie pękać. " ( Malowałam Dekoralem, Akrylux, do drewna i metalu, szybkoschnąca i pachnąca, 19,90 za pół litra, niedobry?. Rozcieńczony do malowania wałeczkiem, kryje idealnie , cienko i równo). Potem: a ta rysa tu to co? (pęknięte drewno) Było zaszpachlować. A faktycznie tego pęknięcia nie widziałam, w tym miejscu szpachlowane było. Ale wiem już z doświadczenia, po malowaniu starych drzwi, że jak im coś dolega, to takie pęknięcia pojawiają się po pomalowaniu i wyschnięciu farby.
Następnie Pan Starszy udał się do kotłowni, przeczyścił dymnice, przerusztował palenisko, dołozył do pieca. Zasyfił sadza i popiołem cała kotłownię. Po czym stwierdził, że "Teraz się dopiero pali. I nic się nie dymi. I że ja nie potrafię palić".  I super. Jak się czegoś nie potrafi, to albo się uczy, albo się tego nie robi. Wybieram tę drugą opcję. Teraz on będzie miał dwie opcje do wyboru -albo będzie leżał w zimnie do południa, albo zwlecze dupę i zapali, skoro ja nie umiem.
Dziwię się, jak to wszystko do tej pory przeżyło, wyglądając jako -tako, w brudzie nie ginąc, skoro ja nic nie umiem. I jak ta chałupa wygląda, jak wygląda, dzięki temu, że prawie wszystko w niej, do stanu obecnego, zostało doprowadzone moimi ręcamy. Ostatnimi czasy z pomocą Dziecka, przy klejeniu tapet szklanych, a moją Dziecku przy układaniu paneli.
Ale skoro nic nie umiem, to należy olać wysiłki. Będzie więcej czasu na nicnierobienie.

Z rana poczytałam sobie skrótowo parę blogów (po nakarmieniu domowego zwierzyńca i nastawieniu chleba). Bardzo optymistyczny blog Kretowatej, a potem jakieś ideologiczne bzdety o teoriach spiskowych, masonach i niszczeniu Kościoła (!?) No, niestety, Kościół sam się niszczy, przez zadufanie hierarchów i ciasnotę umysłową proboszczów. Ostatnio osobiście się dowiedziałam, że propagowałam w szkole ideologię gender, a w przedszkolach szerzy się prostytucję. Będąc przypadkiem w oszą, gmerając na półce w poszukiwaniu kawiarki odpowiedniej pojemności, wysłuchałam rozmowę pań wykładających towar. Mowa była o chodzeniu do kościoła: "po co będę chodzić, żeby wysłuchiwać tych bzdur, co on tam gada?", Druga wypowiedziała się w podobnym tonie.
Nie dziwię się zatem wędrówkom po kościołach(tak krytykowanym), tych osób, które chcą uczestniczyć i szukają, gdzie to słowo do nich padnie dobre. Sama, będąc w KRK wybierałam Dominikanów, a tu na miejscu - Bernardynów. Choć ostatnimi czasy, u tych miejscowych, trafiam głównie na rozważania polityczne, lub dotyczące tych, którzy akurat do kościoła nie chodzą, a poza tym jest po trochu o wszystkim i do końca nie wiadomo, o co to chodziło. No, to się wypowiedziałam. I ja wiem, że na ten temat, jest zdań mnóstwo, więc może nie rozwijajmy raczej tematu.

(Pan Starszy wybrał jednak powstanie i rozpalenie w piecu. NO!)

Tymczasem chleb się upiekł. Przy czym stwierdziłam, że pewnie dolna grzałka znów ma padakę. No, niech to. Ale to pewnie po ostatnim rozgrzaniu dolnej blachy do czerwoności tak się nadwerężyła. W takim razie pozostaje pieczenie na wiatraku. A teraz juz mogę ruszyc cztery litery i iść do pozostałej zwierzyny. Nadal nie wiem, co zrobić z ta kicia obórkową. Ona tam nie może docelowo przebywać, bo zdziczeje i zmarznie. Coś wymyślić trzeba. Trzeci kot w domu?
Przyniosłam dziadę na chwilę. Pan Kot prychnął, parsknął warknął i poszedł  w dal. Panna Kota wzięta w drugą rękę obwąchiwała maluszka zawzięcie. Psa Czarna wykazywała zainteresowanie niejakie, ale do obwąchania nie została dopuszczona. Obawiałam się reakcji Koty Obórkowej, która wystraszona mogłaby Czarną potraktować pazurami. Po czym zasiadłam w swoim kuchennym kątku, z K.O. na podołku, mocno trzymaną ręką. K.O. parskała i prychała. Panna Kota przylazła, przycupnęła centralnie na wprost mojego podołka i paaatrzyła taaakimi wieeelkimi oczyskami. Posiedziałyśmy tak chwilę, wysłuchawszy zaleceń w stylu: "Daj ogłoszenie, że przyjmujesz bezdomne koty.... A może dotacje jakąś na to da się uzyskać... Zanieś do pani M. (od której pani D. a raczej jej synek tę kotę wysępił), pani M. sobie z panią D. załatwi."
Nie sądzę. Poza tym, nie mam zamiaru stawiać na ostrzu noża stosunków z panią D. z powodu jej podejścia do sprawy kota.I wcale nie jestem na nią wściekła (jak twierdzi Starszy w rozmowie ze swoją siostrunią). Mam tylko problem.

Tak się zastanawiam. Piszę tu o takich bzdurach różnych. Czy faktycznie moje życie się do tych bzdur nie sprowadziło? Czy rozważania egzystenjalne, dotyczące "świata", ludzi, zdarzeń omijają mnie? Częściowo tak. "Wyłączyłam" się na pewne informacje. Radia słucham lokalnego. W internecie czytam nagłówki wiadomości. Czasem wchodzę w treść i okazuje się, że bzdet znowu jakiś. Dotyczący wydarzenia w Paragwaju (przepraszam I.D)umieszczony na pierwszym miejscu w wiadomościach. A istotnych tematów, dotyczących tego co się dzieje w naszym cudownym kraju -niet. Więc lepiej mnie czytać, nie wqrwiać się cyckami, celulitami i tym czy Putin jest gejem czy nie. Mam swoich broszek dość, (np. nie zapłacili za zboże, choć było do piątku, a ja wiszę facetowi za orkę) i wcale mnie nie interesuje czy Putin jest gejem. Może sobie być nawet obojnakiem. Jego problem. Interesuje mnie natomiast, kiedy sejm wreszcie podejmie uchwałę o wypłaceniu wstrzymanych emerytur. I na ile mnie wystrugają przy tym zwrocie, bo wyczytałam, że w przypadku osób, które otrzymywały emeryturę nie mając ukończonych 60 lat, maja na nowo naliczać. Pewnie tak naliczą, że jeszcze im trzeba będzie dopłacić. Pomysł iście makiawelski, bowiem zdecydowana większość tych, którzy pobierali częściową emeryturę i pracowali, nie miała ukończonych 60lat. Podejrzewam, że tak się będą z tym sprężać, żeby na przyszły rok dopiero zacząć te wypłaty, bo w państwowym portfelu dziura.