sobota, 28 maja 2016

na sianokosy pora wielka

trawa urosła na tych deszczach majowych tak, że sięga po ostatnie gałęzie wiśni. Pora by już kosić, Starszy napomyka, ze czas, ale jakoś podjąć decyzji nie potrafi. Ja studiuję prognozy, a te zapowiadają deszcze codziennie, przez cały następny tydzień. (Prawdę mówiąc, sama myśl o sianokosach mnie przeraża. Ale sad i tak trzeba wykosić. No i Ola się dopytuje, co z jej trawą pod orzechami. Mówię, że się wykosi. A najwyżej zostanie leżeć.) Tyle, że  z tymi prognozami jest jak z ta babką, co na dwoje wróżyła - padać będzie, albo nie będzie. Dziś, na przykład miało padać w/g meteorologów, a nie padało.
Upał był niesamowity. Około domu się go tak nie odczuwało jakoś, ale w polu - masakra. Wybrałam się z psami około 14 - wszystko zielone na plantacji stało z opuszczonymi skrzydełkami i wołało "pić".
Po wczorajszym, świątecznym gnojstwie, zabrałam się ostro do roboty. No, bo nie wyrabiam, a za chwilę znów niedziela.
Od rana walczyłam z gównem. Najpierw poszłam do sąsiada Andrzejka pożyczyć wąż (On ma całą długość posesji okablowaną i owężowaną, więc węży tam aż w nadmiarze. W dodatku ze wszystkimi prepitetami, czyli szybkozłączkami do sztukowania, itp) Potem utopiłam pompę w studni. Dołączyłam Andrzejkowy wąż do tego od pompy, przeciągnęłam go garażem (który wcześniej był oborą) i wywaliłam koniec na drugą stronę "drzwiczkami gnojowymi", które na szczęście nie zostały zamurowane. Potem uprzątnęłam dwa boksy: Wandzi aktualny i (w końcu) Wandzi poprzedni. Wandzia robi sajgon totalny,  kasterką miota  po całości, ściele sobie zielonym po całości. (Mam szczęście do pieprzniętych zwierząt) A finał jest taki, że muszę częściej latać z widłami. Potem rozplantowałam toto na pryzmie, potem posypałam Bioponem, a potem polazłam włączyć tę utopioną pompę i sobie lałam wodę. Jak widać, gówno też wymaga pewnej troski, aby potem był z niego pożytek.
Zakończywszy gówniane akcje wyszorowałam wysokognojne, otworzyłam kojec u Andzi, złapałam koźlaki pod depachę i poszłam z nimi "za płotek". A Andzia potruchtała grzecznie za nami. Wanda natychmiast podniosła larum, więc musiała czym prędzej zostać wyprowadzona. Na sznurku. I przypięta z drugiej strony siatki, żeby nie robiła sajgonu "za płotkiem". Nawet jej to odpowiadało, bo nie darła twarzy.
Starszy siedział sobie na studni i obserwował. A Czarna koniecznie chciała wyjść, więc otworzyła drzwi i wypuściła wszystkie koty. Po czym spierniczyła na sam koniec mieszkania i wbiła się pod stół w pokoju Starszego gdzie udawała, że jej nie ma i to nie ona te drzwi. Skutek był taki, że Klementyna smyrnęła mi popod nogi i poleciała zwiedzać ogródek. Musiała zacząć wtykać nos, gdzie nie trzeba bo w pewnym momencie przeleciała lotem błyskawicy przez podwórze ujeżdżana przez ptaszynę z tych jaskółkopodobnych. Ptaszek ten następnie cały czas jej pilnował, więc wiedziałam, gdzie akurat przebywa. Zabawa w chowanego z ptaszkiem szybko jej się znudziła i wróciła sama do domu. Tu przynajmniej żadne ptaszysko się na niej nie wozi.
Potem zaliczyliśmy lokalny market, bo mi środki piorące wyszły, a potem wzięłam się za koszenie trawnika. Powzięłam mianowicie postanowienie, że więcej nie pozwolę się zarosnąć i będę kosić w miarę systematycznie, póki trawa mała. Dolałam benzyny i sprawdziłam olej. I niestety, okazało się, że też trzeba dolać. Olej stoi w warsztacie w hadesie. Kilometraż ze schodami. Potem wymyśliłam kosmetykę podkaszarką, a tej skończyła się żyłka. Więc znowu kilometraż ze schodami. Oczywiście, jak polazłam nawijać, to, nie wiem po co, wzięłam z sobą dekielek od bębna. I oczywiście go zostawiłam w warsztacie. Skleroza mnie wykończy. Nogi mi wlezą w plecy. Żeby użyć podkaszarki musiałam wyjąć bęben z kablem. Już trzeci raz go wyjmowałam. Bo najpierw do pompy. Po czym Starszy się zrobił porządny i zaczął zwijać. Nie szło mu, więc, jak bezmyślna krowa, wzięłam z rąk i zwinęłam. I odniosłam na miejsce. Po czym stwierdziliśmy, że wieczorem trzeba będzie podlać plantacje, więc należy nalać wody w pojemniki, żeby się choć trochę ogrzała. No to wyjęłam bęben z kablem ponownie. I ponownie go zwinęłam i odniosłam na miejsce. Starszy zawiózł tę wodę w pole traktorem, a ja polazłam, bo nie chciało mi się na traktor gramolić i obijać kończyn o żelazo. Ukosiliśmy trawy w tłumok i wrócili. Ja per pedes, bo nadal mi się nie chciało.Koszenie podwórka było potem. A potem trzeba było podlać i stwierdziłam, że już nie polezę, bo i tak jeszcze z psami będę musiała, więc wypadałoby chyba już na rękach z tymi psami.
Pojechaliśmy lambordzininim. Wylałam 100 l wody. Starszy z nudów nieco zmotyczkował w międzyczasie w międzyrzędziu. Co prawda wolałabym, żeby mi pomógł przelewać wodę z tych 20litrowych pojemników do podlewaczki, ale niech tam. Starszy dziś był w kiepskiej formie, niech sobie robi, co mu odpowiada.
Jak wróciliśmy, zażądał wiaderka, żeby podlać czereśnie, te rozwodowe. Jednej z nich chyba żadne podlewanie nie pomoże. Zaordynowałam podlanie różyczki przy okazji. Spręża się, jak widzę, pączki coraz większe, no to niech ma. O dziwo, z inicjatywy własnej, podlał pelargonie w pojemnikach.
A ja poszłam z psami. Koło Oli grządek, bo sąsiadka Danusia traktorkowała trawę w sadzie i nie miałam ochoty na wyciąganie mi rąk ze stawów przez Czarną, która dostaje palmy na widok wszystkiego co jeździ.
Ola zawłókninowała część grządek z truskawkami i kalarepą przeciwko ptaszętom, które wydziobują, co mogą. Okazało się, że zając był niesłusznie oskarżany, bo on, jak by skubnął kalarepę, to by zeżarł, a nie rzucił skubnięty listek. Czyli  - ptaszory. No i truskawki Oli wpierniczały, a ona ma je mieć dla Zuzi.
Pracowity dzionek zakończyłam o 21-szej. Załatwiwszy jeszcze gary w zlewie i ablucje własne. (Koniecznie muszę wymyślić jakieś obuwie robocze, bo po idiotycznych biedronkowych kroksach pięty trzeba trzeć pumeksem. Ubiegłoroczne dekatlonowe "adidasy" wylądowały w śmieciach, a jakoś nie mam odwagi przymierzać nawet tych cudów, które widuję w sklepach.)
Na razie czuję, że rączki mam i nóżki mam. I pójdę spróbować się wyspać. Bo poprzedniej nocy mi się nie udało - sąsiad idiota urządził balangę z disco polo na tarasie: zechlane chłopy śpiewały razem z gwiazdą z cedeczka. Zakończyli tak jakoś przed północą. Potem jeszcze darli twarze rozchodząc się do domów. To w zasadzie ewenement w okolicy - nikt tu takich dyskotek nie urządzał do tej pory. Tak mnie to wqrzyło, że przeczytałam całą książkę (ponad 300 stron, bez opuszczania opisów przyrody, bo nie było)
No, to idę odsypiać.  Jeszcze tylko nastawie pralkę, żeby się na nocnym prądzie uprało.

czwartek, 26 maja 2016

idziedysc, idzie dysc

Wczoraj tak chodził i chodził, jak lisek koło drogi. Pożytku z niego żadnego, tylko robotę spierniczył każdą. Najpierw czarna chmara i huknięcie zakończyło świnto dyszla. Akurat, jak weszłam na targ pochmurzyło się straszliwie, huknęło raz, a potem zaczęło kropić. Co spowodowało, że panowie (bo głównie panowie się tym handlem jarmarcznym zajmują) zaczęli zwijać manatki na wyścigi. Rekonesansu nie robiłam żadnego, bo tam zawsze to samo, a przecież niedawno byłam. Poleciałam tylko do "dziadka", który sprzedaje środki ochrony roślin. Dziadek pracował kiedyś w PIORiNie i ma pojęcie o tym co sprzedaje. Potrafi doradzić, podpowiedzieć. Nabyłam grzybobóje na cebulę i pomidory (na zaś, bo na razie nie trzeba - pryskam miedzianem, a za chwilę dojdzie do tego pokrzywa) i poleciałam do auta. Kłusem, bo lunęło właśnie. Ale tego lunięcia było 5 minut. Tak, że pocztę z cioty rachunkami, oraz cmentarz zaliczyliśmy znów w upale. Potem lunęło dwuminutowo, jak zajeżdżaliśmy pod biedronkę, a potem znowu, gdy wyjeżdżaliśmy po 10ciu minutach. Gdy wróciliśmy do domu - na drodze było dość mokro i ucieszyłam się, że mi podlało plantacje. Ale znowu było "głupiemu radość", bo w polu różnicy żadnej. Poszłam dokończyć palcówkę w marchewce. Jeden rządek zrobiłam, raczkując, poprzedniego dnia, na ten zaplanowałam rządek marchewki, rządek cebuli, pół rządka cebuli siejki i pół rządka sałaty na rozsadę. Ale planować to sobie można w korpo (gdzie też często plany dostają w łeb), a na plantacjach jest  "jak sie udo"
Tym razem też udało się tylko tę marchew i cebulkę siejkę. Bo znowu wylazła "chmara" i w dodatku zaczęło pohukiwać. Więc poniechałam, złapałam za kosę i w locie uciachałam trawy dla chudoby na święto. Wydawało mi się dość dużo, ale do tej pory w zasadzie już wyszła. Położnica też już dostała trawę, wczoraj po południu. Śmieszniaste kozioły przypędziły do kasterki zobaczyć, co to takiego matka szamie i jeden, ten łaciaty, popróbował jakiegoś listka. Wydaje się bardziej odważny od starszego brata i bardziej ciekawski. Macam łepetyny i sprawdzam, czy się coś kluje, ale w zasadzie nic konkretnie mi nie wychodzi. Znalazły sobie świetne miejsce pod żłobem i siedzą w tej norce. W sumie dobrze, bo się żaden matce pod tyłek nie podłoży, jak będzie chciała się położyć.
Czarna jest pani gospodyni - wypuszczona na poranne sikanko pędzi najpierw sprawdzić, co w obórce. Andżelina prycha na nią i zastawia sobą norkę pod żłobem. Czasem zastawia tylko nogą i to tak śmiesznie wygląda -  jak by chciała powiedzieć - "won mi stąd, wstęp wzbroniony."
Dziś Boże Ciało.Żeby tradycji stało się zadość, musiało lunąć burzowo. Więcej znowu było huku i szumu, niż tej wody spadłej na glebę. Koteczek Areczek po pierwszym dalekim grzmocie zniknał z horyzontu. Nie udało mi się go zlokalizować, więc najpewniej wbił się do skrzyni kanapy. Chyba mu się tam smacznie zasnęło, bo już dawno po strachach, a koteczka Areczka nadal nie widać. Znowu nam pomieszało szyki, ale stwierdziłam, że jak już leje, to niech leje. Niestety, szybko było po deszczu i tym razem. Mimo, że wydawało się rzęsiście, to przez koronę lipy się nie przebił. Na drodze ani śladu, nawet butów bardzo nie zmoczyłam, na roli - jak po spryskiwaczu.
Znów mamy suszę. Mimo, że do niedawna padało i padało. Trawa rosła na potęgę i ogrodowe kosiarki huczały na okrągło.

wtorek, 24 maja 2016

darowanemu koniu

się w zęby nie zagląda.

Niestety, wielokrotnie zdarza nam się otrzymywać prezenty, które przyjmujemy, powtarzając sobie w duchu tę maksymę. Bajka, jeżeli to jest jakiś przecudnej urody wazon. Zawsze można go wynieść na strych, do piwnicy, ewentualnie postawić w nim kwiaty na stole i pozwolić kotom rozbić (chociaż, jak doświadczenie podpowiada, tego rodzaju rzeczy są złośliwie trwałe i nawet jak koty zrzucą ze stołu, to się nie rozbije, tylko bałaganu narobi). Gorzej, jak to jest prezent taki, jak ten, który mi wczoraj zrobiła Królowa Matka. Otóż wzięła i powiła dwa koziołki. Do piwnicy się tego wstawić nie da, toteż jestem jakby nieco zawiedziona i obrażona na nią. A koziołki traktuję obojętnie raczej. I tak będę musiała się ich pozbyć, więc lepiej się nie przywiązywać.
Andzia się zbierała od niedzieli. Nawet myślałam, że już w niedzielę się rozsypie. Ale dotrwała do poniedziałku. W poniedziałek rano zastałam ją wentylującą się, jak po najlepszej szkole rodzenia. I gadatliwa się zrobiła. Takim samym głosem przemawia dzisiaj do koźląt, więc wczoraj pewnie zachęcała je do opuszczenia dotychczasowego schronienia. Tym się jednak nie spieszyło.
Zdążyłam kupę roboty odwalić.  Wykosiłam część trawnika, który mnie atakował psychicznie. Poszło łatwiej niż myślałam, ale bez kosza. Z koszem nie dałabym rady. I tak się kosiarka zapychała co chwilę, trzeba było wyłączać i odtykać. W końcu uruchomiłam boczny wyrzut i poszło o wiele łatwiej.
Potem rozłożyłam plandekę pd ścianą i Starszy "skiprował" wreszcie te porąbane patyki z sadu, które już miesiąc pewnie stały na przyczepie. I co wyschły, to je zdążyło od nowa zalać. A przyczepa zaczęła  zarastać trawą, bo wykosić pod nią nie było jak.
Patyki wrzuciłam do piwnicy, oczywiście obdrapałam się przy tym. Zostaną wykorzystane do grzania wody.
Jak zrobiłam porządek z patykami, uprzątnęłam plandekę i odniosłam na miejsce - przetoczyłam kosiarkę na podwórze i zabrałam się za koszenie miejsca po przyczepie (Starszy ustawił ja nieco dalej, równo z innym żelastwem). Stwierdziłam, że ten jeden wygolony placek będzie łyso wyglądał i trzeba całe gumno jednakowo potraktować.
Akurat skończyłam, odtoczyłam kosiarkę i zaglądnęłam do Andzi. A tam glut i wystające kopytka. Białe! (Cholera!, ona zawsze rodziła czarne, no to już wiedziałam, że nic fajnego nie będzie) Zestaw porodowy miałam przygotowany. Na szczęście wodę chwilę wcześniej oddali i mogłam umyć ręce. Czekałam jak się sytuacja rozwinie, a Starszy kibicował. W końcu się położyła i prawie sama wypchnęła pierwsze koźlę. Tylko lekko pociągnęłam za te wystające białe raciczki. Jak zobaczyłam te kilometry nóg, to już nie musiałam nigdzie zaglądać - wiedziałam, że facet. Z urody nieco podobny do tatusia.


Wystarczy spojrzeć na twarz -od razu wiadomo, że koziołek. No i te nogi! 

Andzia dostała go pod twarz, ja mu tylko pyszczek ogarnęłam z glutów, i zaczęła lizać, gaworząc przy tym.
A za chwilę znów coś zaczęło z niej wyłazić i tu był lekki szok chwilowy, bo jakiś dziwny kształt miało to co się pojawiało - na pewno nie były to raciczki. Głowa! Starszy zakomenderował - ciągnij! No tak, tylko, kurde, za co? Za głowę?! W końcu pociągnęłam, już nie wiem za co, chyba coś więcej wylazło. Sympatyczny czarno-biały łepek, mniejsze od pierwszego.

Mały czarno-biały oszust.

Mama wykonuje zabiegi pielęgnacyjne sumiennie


Miałam nadzieję, że kózka. Niestety, za chwilę Starszy mi nadzieję rozwiał.A ja nawet nie chciałam zaglądać, ani tu, ani ówdzie. Zresztą, Starszy wie, co gada. Ale potem, jak już urodziła łożysko i posprzątałam tam u niej - wzięłam dziada do góry i pomacałam między tylnymi nogami. No, tak, jest tam coś i nie jest to zaczątek wymienia.Dziś sprawdziłam po raz drugi - no, tak-jaja jak berety. Ogólnie rzecz biorąc jaja, bo co ja z tym zrobię.W dodatku, wydaje mi się, że będą rogate. Dziś macałam łepetyny. Nie ma opcji, żebym się na stare lata mogła nadziewać na jakieś rogi....Bez rogów, ten łaciaty, mógłby zająć miejsce Stefana. Z rogami - nie.

Na drugi dzień jedno uszko się podniosło, ale to drugie wciąż pozostaje klapnięte

Łaciaty w całej okazałości. Jest dużo mniejszy, ale świetnie sobie radzi.

Początkowo przystawiały się oba do jednego tylko cyca, więc z drugiego musiałam zdajać. Ale widzę, ze korzystają z baru w pełnym zakresie i moja interwencja niepotrzebna. Zresztą, Andzia jest bezproblemowa, jeżeli chodzi o wypełnianie obowiązków macierzyńskich. Tyle, że pierwszy raz ma bliźniaki. I pierwszy raz nie są czarne.

PS 1. Dla niewtajemniczonych informacja taka: brzuch przed wykotem opada mniej więcej symetrycznie, tak że "doły głodowe" pogłębiają się jednakowo po obustronach, bez względu na to, czy na świat ma przyjść jedno koźlę, dwa, czy trzy. Oczywiście, idealnej symetrii w naturze nie ma, jest wymysłem.matematyków.
PS 2. Nadmienię tylko, dla przypomnienia, że mięso na sznycelki, leżące w biedronce w chłodni, oraz szynka plasterkowana nie są WYTWARZANE w procesie przemysłowym, są tylko PRZETWARZANE. Kiedyś były jakimiś malutkimi miłymi zwierzątkami, miały nóżki a nawet główki. Powyższego wątku nie będę rozwijać. Sama mięso jem bardzo sporadycznie. 

niedziela, 22 maja 2016

Chleb i ser

Nie samym chlebem żyje człowiek. Ale bez chleba trudno sie obyć. Jakoś kaszami zastąpić go nie potrafię. A tzw "musli" jest dla mnie substancja chemiczną, więc nie jadam, oraz, komu mogę, odradzam.
Ponieważ chleb ze sklepu jest dla mnie na ogół niejadalny, lub jadalny z lekkim obrzydzeniem i utrudnieniem (za pierona się nie mogę odgryźć od skórki), więc piekę, kiedy mogę. Jakie toto wychodzi na wygląd, takie wychodzi, ale wole to toto niż równiutkie i niespalone sklepowe.Niby - najpierw powinien być chleb, a potem "coś do chleba". U mnie jednak zawsze jest odwrotnie. Najpierw jest coś do chleba (chociaż bez chleba tez można), czyli ser, z kozowego mleczka oczywiście. A potem jest serwatka, czyli można upiec chleb (który tez można zjeść bez sera).
Wczoraj zrobiłam ser, a dzisiaj upiekłam chleb.

Sera jest na razie odrobina, taka jednoosobowa. O dziwo się ostała większość, mimo, że wczoraj nawiedziło mnie Dziecko Korporacyjne.

Właściwie, mogłam wczoraj ten chleb, ale w związku z niespodziewaną i krótką bardzo wizytą Dziecia, poniechałam większość normalnych czynności, żeby "spędzić czas". Dziecio wpadło w piątek wczesna nocą.
Najlepsze było to, że obydwoje ze Starszym trzymaliśmy przed sobą w tajemnicy wiedzę o planowanej wizycie. Starszy wiedział już w czwartek, ja się dowiedziałam w piątek ok 18, że się wybiera. Słyszałam, jak ją namawiał mocno na przyjazd, używając jako argumentu moich imienin, ale byłam przekonana, że po prostu bardzo chce zobaczyć swoja Córunię. Ponieważ jest bardzo załamany chorobą Rzeszowskiej, pomyślałam, że ucieszy się tą niespodzianką.
Wizyta była na prawdę krótka, bo Dziecio pojechało w sobotę przed siedemnastą.
Na sobotę zapowiedziała się z wizytą Rzeszowska. Miałyśmy obchodzić wspólnie imieniny - jej przeszłe, moje przyszłe. Na tę okoliczność pewne czynności wykonałam w domu i w obejściu, ale Rzeszowska czuła się na tyle źle, że nie przyjechała. A chce, więc trzeba by jakoś zorganizować, żeby ją przywieźć. I pewnie Dziecko trzeba będzie zaangażować.

A ja zabrałam się za wokołodomowe czynności.
Trawa mnie zarasta. Ale w piątek udało mi się skosić ten kawałek, który przed domem zostawiłam kozom do skubania - najpierw kosom na kiju, a potem poprawka kosiarką. Poprzyglądałam się temu w ogrodzie i stwierdziłam, że kosiarka da radę. A tam gdzie jest gęściejsza trawa, najpierw wykoszę dla kóz. W sobotę właśnie pokosiłam kosą zakamarki. Za dużo i za gęsto było na podkaszarkę. Zresztą - nie chciało mi się ciągnąć kabla. Bliskie oględziny wykazały, ze chemiczne odchwaszczanie nic nie dało. Musze kupić jakiś inny środek, bo albo tasznik przed domem, albo trawnik.

W sobotę wyskoczyliśmy na chwilę do miasteczka, bo trzeba było autku wlać i przy okazji do I.M., gdzie miałam zamiar nabyć grzałki do mojego "inhalatora". Grzałek nie było, natomiast dostałam od Starszego na imieniny różę. O taką:

Już posadzona.U stóp wisterii. Ma nawet trzy pączki.
Maleńką chwilkę wcześniej rosły tam dwa powojniki. I nawet miały się dobrze. Aż Starszemu przyszło do głowy, żeby je podlać RSMem, którego maleńka resztka została w misce. I tak skończyły żywot powojniki, które miałam jakieś 25 lat. Nawet mu nic nie powiedziałam. Przecież chciał dobrze...

Nie jestem do końca z niej zadowolona, bo planowałam tam różę krzaczastą, ale wyższą. Ta jest niska jakaś. Oglądane przeze mnie w internetowej sprzedaży miały dorastać do 1,5 m. Ta tylko do 1m. Ale zobaczymy, jak się sytuacja rozwinie. Planowałam jakoś "zagospodarować" miejsce po padniętych powojnikach. Myślałam o zrobieniu skalniaka, bo na istniejącym wszystko się już mocno tłoczy i rozpycha, marzy mi się także większa różnorodność - dąbrówka choćby, dzwonek jakiś, może goździczek. Ale pomysł upadł, po głębszym przemyśleniu - wisteria śmieci strasznie (teraz sypie opadłymi kwiatkami, potem straszne ilości zeschłych liści będą) i byłby problem z wybieraniem tego wszystkiego spośród skalnych roślinek. Więc stanęło na róży. Aha, no i pachnieć miała, a ta podobno nie pachnie.

Drugie dziecko nie przybyło, bo balują na jakimś weselu.

Pozatem tematem głównym jest Andzia i jej zawartość. Najlepiej byłoby, gdyby ta zawartość pojawiła się na zewnątrz możliwie najszybciej, bo Andzia wygląda już jak szafa trzydrzwiowa. Brzuszysko ma mocno opadnięte na boki, wymię takie, że jej przeszkadza w układaniu się w pozycji leżącej. I nic. Miałam cichą nadzieję, że może sobotnia pełnia wymiecie z niej tą zawartość, ale znowu okazała się "matką głupich".

Królowa Matka urzęduje w boksie po Stefanie. Całkiem się w nim zadomowiła. Nawet nie musiałam podwyższać karmidła, ani powiększać otworu na łepetynę - tak jak było zupełnie jej odpowiada. Zimą może być problem, jak będzie gruba warstwa ściółki, ale na razie do zimy jeszcze daleko.

Czarny wariatuńcio zajmuje boks obok Andzi, bo nie może być zbyt daleko od mamusi.Rozpacz jest straszna od razu. No i najbezpieczniej z łepetyną pod żłobem. One czasem zachowują się jak strusie...

Oprócz latania do Andzi, latam na grządki. Co miało zostać posadzone -posadzone zostało. Dzięki czemu jedyny polowy zając ma bardziej urozmaicona dietę - obżarł już parę pomidorów i dyń. Jak się weźmie za paprykę to dostanie chińskie ostrzeżenie - kartkę mu zostawię do poczytania, żeby się zastanowił, co czyni. Buraki, posiane siewniczkiem, nie wzeszły wcale. Widać siewniczek siał za głęboko, wobec czego powróciłam do tradycyjnych metod i posiałam z paluszków, oczywiście, jak zwykle za gęsto. Dlatego też sieję od dawna jedynie buraki opolskie, którym "za gęsto" nie przeszkadza. Zresztą, część się skonsumuje w postaci barszczyku z paprochami, który Starszy uwielbia (oczywiście, jak zechcą wyrosnąć i coś ich na pniu nie zeżre). Miałam zamiar nagrzeszyć i pójść w pole podlać paprykę, ale somsiadka nagadała,że burze zapowiedzieli więc się zdałam na wolę nieba. Burzy jak dotąd nie było i papryka ma saharę.
(Nic tez nie wskazuje, żeby była potem - właśnie jakiś dziwny psi jazgot się podniósł u sąsiada, na wysokości mojej obórki, więc poszłam sprawdzić, czy tam się nic nie dzieje. Się nie działo. Natomiast o mało co nie rozdeptałam dwóch jeży, które zastygły w trawie na kształt obłych kamyków, akurat na mojej marszrucie. Dobrze, że oprócz latarni świecił księżyc. Wygarnęłam im bezmyślność , na co jeden powiedział fuf-fuf. Bardzo lubię jeże(są tak rozczulająco niezdarne i maja przesympatyczne pyszczki), chociaż okropnie śmierdzą. Ale przecież nie muszę ich wąchać.No i może nie zawsze śmierdzą, bo moja rodzona, jedyna ciotka trzymała pewnej zimy jeża w mieszkaniu. Urzędował w szafie, a nocami podobno strasznie tupał. Gdyby śmierdział, to by go między sukniami i paltami nie przechowywała.

Jakoś mnie tak momentami nachodzi na lody. Ogólnie, lodożercą nie jestem, ale czasem mam ochotę na coś dobrego. No i dzisiaj mnie naszło, żeby spróbować z nowootwartej "Gelaterii", która się mocno reklamuje, w internecie także. Podobno maja być te ich lody własnej, ręcznej produkcji na naturalnych składnikach. (Co w sumie o niczym nie świadczy, tak jak wielki napis "bez konserwantów" na soku w kartonie, który został posłodzony syropem #monsanto. No i co, że bez konserwantów, jak #monsanto?) Skończyło się na tym, ze wylądowaliśmy w starej lodziarni, gdzie sprzedają sprawdzone lody z "Zielonej Budki", moje ulubione zresztą. Nie było kolejki, były stoliki i dziewczyna za ladą z pięknym osełedcem upiętym w koczek na czubku głowy. Było i dla ciała i dla ducha....
A teraz idę kimnąć, bo pewnie jednak wczesnym nadrankiem do ciężarówki zajrzę...

A napisałam, że upał był? No, był. W pewnym momencie termometr na oknie pokazał 40. No, bez przesady! Na okoliczność spodziewanych upałów zakupiliśmy wczoraj wentylator. W końcu. Bo co upały, to sobie obiecuje kupić. Nie żeby sobie. Psy cierpią z powodu upałów. Wentylator był do samodzielnego montażu. Ale było zakupić za 300zet nie za 50 i nie marudzić. Córcia się podjęła zmontować bez instrukcji (chyba ma po mnie awersję do instrukcji). Udało się. Żadne istotne elementy  nie zostały (oprócz nieistotnej ozdóbki na siatkę, którą należało przykręcić na początku. Bez niej też będzie, zawsze to  mniej części z możliwością uwolnienia się w czasie rotacji.... Najbardziej zainteresowany (i chyba trochę wystraszony) podczas rozruchu próbnego był Koteczek Areczek - paczał i paczał takimi wieeelkimi oczyskami i w ogóle się nie ruszał.
Żeby stan urządzeń elektrycznych był constans - odkurzacz wziął i zdechł.  I co ja biedna pocznę przy tej ilości kłaczysków?! Chyba szczotom i mopem działać będę póki co. A może starego zelmera z garażu wyciągnę....

niedziela, 15 maja 2016

durny maj

Parafrazując: mokro, zimno i w mordę nie ma komu dać. A czasem by się przydało. Dla rozładowania atmosfery.
Pada, kropi, rosi, leje. Właściwie na okrągło tak. Trawa rośnie jak ogłupiała i mnie zarasta. A jak się nie wykosi w porę, to potem - siądź i płacz. Takie siądź i płacz zrobiło mi się "za płotkiem". Zostawiłam tam trawę niekoszoną biorąc pod uwagę kozy. Kozy były tam niewiele razy ( A właściwie koza jedna, czyli Królowa Matka. Wpuszczałam ją tam luzem, a Czarne Diablę na zewnątrz -na sznurek. Ze względu na jej stan nie mogą być razem, bo Czarne zaraz idzie na łby i mogłoby uszkodzić zawartość) i, jak to kozy -poskubane odrobinę po wierzchu pod płotem, a dalej sawanna.

Piątek mnie wyczerpał totalnie. Przed południem trudna sprawa do załatwienia. Potem Ciota - musiałam umyć jej głowę. Do tej pory nigdy nie myłam głowy osobie siedzącej. W dodatku nad umywalką, która była za nisko. Ostatecznie spłukałam jej to prysznicem, cała w stresie, że  za długo trwa i Ciota wyziębnie.Potem pomogłam przebrać koszulę, zawiozłam z powrotem i kazałam w wyro. Po czym posmarowałam nogi. Jak posmarowałam wcześniej, to była poprawa zaraz, a potem sama sobie nie posmarowała, bo "nie miała kiedy". I tak się zastanawiam, co to będzie i jak to będzie, gdy ona z tego szpitala wróci. Bo jest nieruchawa całkiem. A ja nie bardzo czuję się na siłach latać do niej. W dodatku całokształt naszych dotychczasowych stosunków odstręcza mnie od poświęceń. Więc coś trzeba będzie wykombinować, albowiem opieka instytucjonalna prze GOPS nie istnieje w zasadzie.
Z powodu zajęć intensywnych psychicznie i fizycznie około 15-tej padłam i powstałam dopiero po 18-tej. Nie sama z siebie oczywiście - zbudziła mnie Czarna, której wewnętrzny zegar wskazywał, że pora na jedzonko już minęła, a pańcia sztywna jakaś. No to przylazła i zaczęła mnie nosem trącać.
Nakarmiłam więc wszelkie głodomory wewnętrzna i zewnętrzne, coś tam zgarnęła ze środka i padłam na powrót.

A poranne wstawanie mi się podsunęła na okolice szóstej. Pewnie po tym, jak dwa razy w tym tygodniu Ciota mnie obudziła telefonem o 5.20.
No to wstaję, wypuszczam psy, co jest nawet korzystne, bo jeszcze mi żadne auta nie jeżdżą ani Patryki do autobusu nie chodzą i nie muszę się martwić, że Czarna poleci.
Sobotni ranek jakoś obiecująco wyglądał (okazało się, że to były miłe złego początki), więc załatwiwszy harmonogram złapałam się najpierw za podkaszarkę, a potem kosiarkę wywlekłam i wykosiłam podwórze. Kosiłam z koszem , ale trawa, mokra jak licho, nie bardzo chciała w ten kosz iść. W dodatku, tak mniej więcej w połowie zaczęło padać. Miałam zamiar odpuścić, ale Starszy pojawił się na horyzoncie z zamiarem przestawienia traktora. No to przestawił, a ja resztę wykosiłam "na siebie" (Kosiarka ma tylny wylot i jak zdejmę kosz, to mam trawę w oczach i we włosach. Myślę tylko, żeby mi jakimś kamyczkiem, albo czymś innym podobnym, po oczach nie zarzuciła. Oczywiście istnieje maska do koszenia, ale oczywiście nie używam, co by mi natychmiast KasiaBHP zarzuciła. Kosiarka ma także wylot boczny, ale tam się jakoś muli i nie otwieram.) Jak kończyłam to przestało padać. Nie napadało wiele, więc postanowiłam ukosić trawy kozom, tam gdzie specjalnie zostawiłam. Jak przygotowałam sprzęt, to znowu zaczęło padać, tak że kosiłam "na zapalenie płuc". A potem znowu przestało.
Jak przestało i "się podkasało" nawet, to wymyśliłam, żeby może posadzić wreszcie ogórki. Pomidory też by wypadało, ale ten kawałek, który został pod pomidory trzeba by ponownie "wyskrudlić", bo się zielono tam zaczęło robić. W tym celu należałoby pomóc Starszemu przypiąć agregat, a ja się nie czułam na siłach, żeby walczyć z opornym żelazem. Pod ogórki zostawiłam 3 rzędy ze znaków oraz dwa poszerzone międzyrzędzia i przelecieliśmy to motyczką na zmianę ze Starszym. Okazało się, że ogórków jest 25 torfowych doniczek (na ogół po 2 do 4 szt w doniczce) i nie wystarczyło do końca dwóch rzędów, więc resztę uzupełniłam nasionkami.
W trakcie oględzin gdzie co wschodzi czy nie wschodzi okazało się, że jakieś bydło żre kapustę i rzodkiewkę. Grządki są zrobione na polu, gdzie w ub. roku rósł rzepak. Rzepak jest z tej samej rodziny co rzodkiewka i kapusta. Więc rozmnożony cudownie w glebie robal spożywa zastępczo, co posiałam. Musiałam  sięgnąć po chemię, niestety. Dostało się też rabarbarowi. (Walduś, który ma obok plantację zostawił mi jedną karpę. Zrobiłam z niej 4 sadzonki, włożyłam gówno w dołek, a to pieroństwo, nie dość, że listki wypuściło anemiczne jakieś, na łodyżkach cieniuteńkich, to w dodatku te listki całe w maciupeńkie dziureczki. Znalazł się amator rabarbaru! Ale precz mi stąd!)
Pomidory poczekają do wtorku.( No bo w poniedziałek drugi dzień Zielonych Świątek i na wsi się świętuje. W pole iść nie uchodzi.) Te moje pomidory się zebrały i nawet dość zadowalające sadzonki wyszły. Niestety, to co wysiała Rzeszowska dogorywa na balkonie. Trochę żal, bo zakupiłam nasiona różnych ciekawych odmian i nastawiałam się na pyszności. Swoich mam około 50 sztuk, więc kupować już nie będę. Kupię tylko paprykę, jeżeli jeszcze uda mi się trafić coś ciekawego, bo moje nasiona też dałam Rzeszowskiej do wysiania i wyszło nico.
Zimni ogrodnicy przeszli w tym roku na lajcie i w zasadzie mogłam, wzorem sąsiadów wysadzać wcześniej. Ale - z jednej strony się jednak obawiałam, a z drugiej - cały czas miałam jazdę z Ciotą i trudno się było rozerwać. W sumie - wolałabym, żeby z tymi ogrodnikami było jak zwykle, czyli w nocy przymrozek, a w dzień ciepełko. Przymrozków nie było, a ciepełko majowe możemy sobie raczej wymarzyć.

Drzewa owocowe kwitły jak szalone, ale wiśnie jedynie występują. Może trochę częściej niż w ubiegłym roku, ale nadmiaru, jak dwa lata wcześniej - nie będzie. Na konfiturę będziemy pozyskiwać. Zobaczymy za chwilę co pokażą jabłonie, które kwitły przecudnie i huczały owadem pracowitym. Śliwki nawet gęsto, ale nie było jak i kiedy opryskać, bo albo lało albo duło, więc będą z wkładką mięsną. (Drzew owocowych w zasadzie nie opryskujemy. W tym roku był zamiar, ponieważ wszystko wskazuje na to, że robactwo wszelakie, po tej zimie bez zimy, ma się bardzo dobrze. Jedynie nasz ulubiony czerwony ślimak się dotąd nie ujawnił i istnieje domniemanie, że ubiegłoroczne susze trochę w tym udziału mają)

Durny maj i pewnie cały rok znowu taki durny będzie, na co wszystko wskazuje.
Teraz za oknem jęczy i wyje jak w listopadzie. Planowaliśmy odwiedzić znienacka Rzeszowską, bo ma dziś imieniny. Nawet placek jakiś upiekłam wczoraj na okoliczność (Cytrynowy. Mocno cytrynowy wyszedł i puszysty, tylko cienki nieco, bo mi się z tego wszystkiego blachy pokićkały i wzięłam największą. Ale przynajmniej nie trzeba będzie paszczy rozdziawiać nadmiernie w celu połknięcia. Tylko prezentuje się mało efektownie.)
Przy tych wiatrach nie wiem, czy się naszym lambordżinim będziemy pchać w drogę.

Nic to. Na razie idę pozaglądać, jak się ma moja ""ciężarówka" Coś mi się wydaje, że mnie znów przetrzyma i do pełni zaczeka. Właściwie na tę pełnię jej termin wychodzi, ale człek zawsze lata jak głupi i zagląda pod ogon, a potem sobie w brodę pluje, że można było spać spokojnie.

czwartek, 12 maja 2016

Harmonogram mi sie sypie

Już od poniedziałku.
Od poniedziałku głównym obiektem działań jest Ciota, czyli Najstarsza-ale-Nienajważniejsza szwagierka.
Zaczęło się niby w ub. czwartek, kiedy zadzwoniła Beretowa. Do niedzieli opiekę nad Ciotą sprawowały Berety. Potem pewnie już jej mieli dość, bo w poniedziałek Ciota zadzwoniła, że ją "plecy pieką" i co ona ma robić. Ponieważ już było zbyt późno, żeby doktorce głowę zawracać, obiecałam, że na następny dzień rano zadzwonię do niej, żeby przyjechała po godzinach przyjęc w gabinecie. (Doktorka mieszka w następnej wsi i wracając do domu przejeżdża nieopodal, więc nie ma problemu z wizytami domowymi, tym bardziej, że Ciota płaci). We wtorek zadzwoniła o 5.30, żeby mi się zwierzyć, że całą noc nie przespała.Szlag mnie trafił natychmiast, bo przed budzikiem się najlepiej śpi, zwłaszcza, jak się też zasnąć długo nie mogło. Od 7.30 zaczęłam wydzwaniać na komórkę doktorki, ale bez powodzenia. W końcu zadzwoniłam do przychodni.Okazało się, że w gabinecie doktorka telefonu nie ma, ale pani w rejestracji byłą na tyle uprzejma, ż ewzięłą ode mnie numer telefonu i zadzwoniła z aparatu z przenośną słuchawką, a następnie pomaszerowała z nią do gabinetu. Stanęło na tym, że po 15. będzie u Cioty.
A ja miałam rozłożone pierogi z płuckami. Taki drobny ukłon w stronę Starszego, który takie pierogi uwielbia. Jak skończyłam, w zlewie powstała sterta garów sięgająca szafek. Rzuciłam się więc na te gary, Starszy wysikał psy, rzuciłam kozom  resztę trawy (z tym, że potem im ukoszę więcej) i już trzeba było jechać do Cioty.
Doktorka oczywiście była z opóźnieniem, bo trzy kwadranse zajęło jej opuszczenie mieściny. (Okazuje się, że korki są już teraz na wyjeździe w stronę Rzeszowa także). Doktorka osłuchała i wypisała skierowanie. Na kardiologię. Oraz zamówiła transport. Na transport trzeba było czekać ok godziny, tak, że na izbie przyjęć byliśmy ok. 17-tej. Potem trzeba było czekać, żeby doktorka z kardiologii łaskawie zeszła i "zadecydowała". Bo nie wystarczy, ze lekarz POZ kieruje, ona musi zadecydować. Kolejny raz stwierdzam, że szpitalni lekarze traktują tych rodzinnych jak durniów, podważają ich diagnozy i wypowiadają się lekceważąco. Co mnie zaskoczyło nieco, bo opinia w narodzie panuje, że lekarz za lekarzem murem stoi. Ale może tak było kiedyś, a teraz wszystko jest popieprzone.
W każdym razie byłą na tyle przyzwoita, ze zleciła biochemię, na która znów trzeba było czekać około godziny. W międzyczasie zrobili Ciotce EKG i rentgena. Jak się wyniki znalazły, to znów trzeba było czekać na doktorkę. A potem już gwałtem na tomografię, bo radiolog tylko do 19-tej. I Ciotka została położona na intensywnej. Cała wystraszona, że co to będzie, chlip, jak ona umrze, chlip, a testamentu nie napisała, chlip.
Powiedziałam jej, że i tak będzie co ma być i wpływu na to nie mamy, więc szkoda chlipać. A potem przyszła znajoma salowa i Ciota zaczęła opowiadać historię swych życiowych sukcesów. Czyli, jaka ona była zajebista i ile gnoju na gnojniku rozwaliła oraz jakie torty piekła.
Wylazłam stamtąd o 19.30 i jak wróciłam do domu, to ciąg dalszy był jak w KZ - czyli biegiem i z układaniem kolejności w głowie. Oczywiście parę tematów wypadło z harmonogramu ze względu na późną porę.
A wczoraj udałam się w odwiedziny. Bóg wszystkich bogów wywalił ja już z ojomu na ogólną. I oczywiście na dzień dobry pretensje: że torby nie zostawiłam i pielęgniarki nie miały jej w co spakować, że drugich skarpetek nie ma, a te już brudne (ciekawe, gdzie zabrudziła przez noc), że ona już tu drugi dzień, a u lekarza nikt nie był się dowiedzieć, że nogi ma popuchnięte, a heparyny jej nie dają (popuchnięte miała już w domu, bo oczywiście diuretyków znowu nie zażywała, z tym, że jej popuchnięte nogi to jest jedna masakra). Ale, zamiast leżeć, siedzi na brzegu łóżka i deska jej się w uda wrzyna, co na opuchliznę wcale nie pomaga. Poszłam do pielęgniarki zgłosić. Obiecała powiedzieć doktorce dyżurnej. Ale, że doktorka była akurat więc poszłam sama. Doktorka o Ciotce nic powiedzieć nie mogła, bo ona na damskie sale nie zagląda nawet, ale gdyby jej się chciało, to komputer ma przed nosem, a w nim wszystkie dane. Kwestię nóg pominęła, czyli udawała, że nie słyszała, bo przeciez na kardiologii się nogami nie zajmują. Więc poleciałam do apteki, kupiłam Lioton i posmarowałam jej te nogi, kazawszy najpierw się położyć. Stanęło na tym, że dziś mam być przed 10-tą, żeby rozmawiać z szefem. o bez rozmowy nie uchodzi. No jak to, ona "za wszystkimi chodziła" do doktorów i ją wszyscy znają.
Harmonogram znowu diabli wzięli. Ale podczas wizyty u koziów stwierdziłam, że Andzia ma jakoś dziwnie za mokro. Najpierw mi zaszumiało za uszami, ze może wody, ale pooglądałam z boku i z tyłu i jednak, na szczęście, jeszcze nie. Więc się wzięłam za usuwanie tego mokrego. W trakcie czego doszłam do wniosku, ze ten boks jest niewygodny bardzo i w razie "W" nie będzie się jak w nim obrócić nawet. Wobec czego nastąpiła zmiana planów i do boksu po Stefanie poszła Andzia. Nawet jej się spodobało, poobwąchiwała wszystko i położyła się na świeżutkiej słomie. Natomiast cudak zaczął szaleć, no bo przeciez ona nie może być tak daleko od mamusi. Więc cudak poszedł do Andzi boksu. Strasznie je się spodobała lizawka, czerwona, i lizała zawzięcie. A u Andzi musiałam przywrócić infrastrukturę, czyli poprzykręcać uchwyt na wiadro, podstawkę pod lizawkę, karmidło. Andzia w tym czasie leżała pod żłobem, bo dla nich nawet dźwięk wkrętarki jest przerażający. I tym sposobem zeszło mi do 21-szej!

piątek, 6 maja 2016

Znowu misz -masz. Rozrywkowo jest

Ale rozrywka taka, że możnaby się granatem rozerwać z nadmiaru szczęścia.W każdym razie miejsca na psychiczny luz bluz brak.
Zaczęło się od wtorkowego świętowania. Starszy chyba postanowił o mą dusze zadbać, albo mu tak dobrze ze mną, że chciałby i potem się spotkać. Wobec czego dzień świąteczny zaczyna się od pytania "Na którą?"
Na pewno nie na przedpołudniową żadną i najlepiej nie do lokalnego.
Nie mam ochoty na oglądanie mnie od stóp do głów, liczenie siwych włosów i sprawdzanie, czy wciąż mam te same portki na sobie czy inne (Raz mi się zdarzyło, że pewna pani zapytała mnie wprost: "Dlaczego chodzę do kościoła wciąż w tej samej sukience?" Nie wypadało jej odpowiedzieć "Bo mi to lotto, w jakiej", więc powiedziałam, że dostałam ją od męża i mężowi się w niej bardzo podobam. Co było prawdą w części pierwszej, co do drugiej - wiedzy nie posiadam)
W mieście są jacyś tam ludzie, znam ich z widzenia, oni mnie zapewne też i guzik mnie obchodzi, co sądzą o moim wyglądzie. Stroić się, jak stróż w Boże Ciało nie mam ochoty, więc jak mogę zdecydować, to wybieram Bernardynów.
No tośmy do tych braciszków na osiemnastą pojechali. Miejsca było, o dziwo huk. Nawet jedno tuż pod bramą i to Starszemu zasugerowałam. Ale on z lenistwa wybrał inne, gdzie nie musiał manewrować na wstępie, ani potem. Ustawił się za jakimś rzęchem citroenem. Potem dotarliśmy do naszej "żaby" dość późno. Gość od cytryny był pierwszy. Stałam i czekałam na otwarcie drzwi, gdy usłyszałam głośne "bum", żabą szarpneło z lekka, a rzęch zaczął wiać. Więc ja zaczęłam machać łapami, bo mnie wzburzenie ogarło, że jak to tak, puknąć kogoś i rura? Rzęch się zatrzymał, wysiadł z niego dziadek (skądinąd Starszemu znany, albowiem chodził do szkoły z Najważniejszą, czyli 83 lata). Nawet bardzo nie przepraszał, zaczął się deklarować, że pokryje, zwróci itd. Pech chciał, że nie miałam przy sobie nic do pisania, ani telefonu nawet.Ale dziadek wygrzebał kartelunio w charakterze wizytówki i się umówiliśmy, że na następny dzień się skontaktujemy. Skontaktowaliśmy się, owszem, ale dziadkowi uśpiło się sumienie, natomiast obudził się wąż w kieszeni i zaczął kombinować. Ostatecznie kwota przez niego proponowana była śmieszna i żałosna i stanęło na tym, że ubezpieczyciel za niego pokryje. Dostarczył oświadczenie, a ja załatwiłam sprawę telefonicznie na następny dzień. A już dziś dzwonił przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej z propozycją kwoty odszkodowania. Dziadek wygra na wężu tylko chwilowo.Nie wiem, czy sobie z tego sprawę zdaje, ale go nie uświadamiałam.
Na marginesie wydarzenia: jestem za tym, żeby począwszy od pewnego wieku był obowiązek prolongowania prawa jazdy po odbyciu testów psychologiczno - sprawnościowych. Odnoszę wrażenie, że dziadkowi się biegi pokićkały, ponieważ tam nie było potrzeby cofania.

W środę zaliczyliśmy święto dyszla, na okoliczność potrzeby nabycia chwastów, bo zakupiłam za mało i nie wszystko. Kapusty mi brakło do końca rządka, sałatę kruchą kupiłam tylko, a miałam ochotę na lodową i na jarmuż mnie naszło poza tym. Starszy do pieszych wycieczek się nie nadaje, więc został na parkingu, a ja poleciałam w ściśle określonym kierunku. Po drodze życie towarzyskie odbębniłam, bo nasiona sprzedawała miła bardzo dziewuszka, uczennica była, którą za straganem postawili z racji wolnego spowodowanego maturami.Dalej stanął mi w poprzek stragan z torebkami, na którym widniały dwie wielkie tektury z napisem "wyprzedaż 35zł". Stwierdziłam, że wreszcie cena mniej więcej adekwatna do jakości i kosztów produkcji towaru madeinPRC, więc się zatrzymałam w locie, pogrzebałam, wygrzebałam i nabyłam. Na pana stwierdzenie, że "prosta taka" odrzekłam "I o to chodzi". Torebka czarna, całkiem prosta, na ramieniu się da zawiesić, do mojej postury nędznej gabarytowo odpowiednia. Pozłociste "logo" dyndające na paseczku uczepionym u ucha wylądowało natychmiast w śmieciach. No i jest. Co prawda, czarna torebka nie do każdego stroju pasuje, chyba, że jest skórzana, ale niech tam.
Chwasty nabyłam u ulubionego chwastów producenta. Rozsadę ma paskudną, ale zdrową. A podoba mi się jego ułańska fantazja, muzyczka na straganie i pyskowanie do głośnika. Oraz wiedział, że sałata Pia, ma tak samo na imię, jak pewna polska malarka. No to załatwione - rozsadę kupuję tylko u niego.
Starszy w międzyczasie z nudów krążył w pobliżu autka. Z tego powodu nieomal doszło do rozwodu. Albowiem właśnie w pobliżu rozłożony był kram z drzewkami i krzaczorami. I Tatuś nabył wymarzone czereśnie. Oraz uparł się, że nie w sadzie je posadzi lecz na ogródku przed domem. Który to ogródek, ja osobiście, własnymi ręcami doprowadzam do wyglądu przyjemnego dla oka, systematycznie, od paru lat. O ile na propozycje posadzenia tam krzaczorów owocowych, przeze mnie nabytych, mogę powiedzieć "Nie i już", o tyle teraz Tatuś się zaparł. Że w końcu to jego ogródek i że ja go nie będę ograniczać na jego własności. I tp tralala. Wyszło na to, że uciśniony jest strasznie, bo mu się na gumnie panoszę i go zniewalam, a on, święty spokój miłujący, na wszystko się godzi. Ale teraz basta! Nie rzuci czereśni szpakom w sadzie na pożarcie. No i co było robić. Rozwód w tym wieku - śmieszna rzecz. Więc mu pokazałam palcem, w którym miejscu mi te czereśnie nie zaburzą zbytnio kompozycji. Nawet podkaszarką wykosiłam do gołego i pomogłam posadzić. Niech ma. Przeżyję jakoś.

Wczoraj urozmaiceń żywota był ciąg dalszy: zadzwoniła koło drugiej pani Beretowa, która ostatnimi czasy przejęła pieczę nad Najstarszą, że z Najstarszą kiepsko, ona nie chce decydować, lekarz zamówiony będzie o dziewiętnastej, ale jakby jakieś pogotowie, labo co, to lepiej rodzina. Wepchnęłam Starszego ciupasem za kierownice i pojechaliśmy. Na miejscu wysłuchaliśmy malowniczych i przejmujących opowieści o stanie i samopoczuciu Najstarszej.(Ona zawsze musiała być "przed" wszystkimi, więc jak chora, to też tak bardzo, jak nikt inny dotąd nie był. No. I tak dalej) Wetknęłam jej termometr, bo twierdziła, że przy tym strasznym samopoczuciu, temperatury nie ma. Okazało się że ma. Z pyralginy miała tylko pudełko, schowane "na pamiatkę", jak wiele innych, więc zaliczyliśmy miejscowa aptekę. Dostała tabletkę i obiecaliśmy przybyć na doktórkę. O 18,30 była już "obrobiona" z żywiną, przewidując możliwe akcje, które wypełnią wieczór. Doktórka przybyła, osłuchała i stwierdziła lewostronne zapalenie płuc. Które się oczywiście wzięło z niczego, bo przecież ciota niewychodząca jest. Ale fakt, że się w poniedziałek wietrzyła na przeciągu, to pikuś malutki, bo przecież jej "nigdy" przeciąg nie przeszkadzał. (Mi też. Do pewnego czasu. Potem mi zaczął oddziaływać na psychikę, co mnie uchroniło zapewne od innych następstw) O tej porze już miejscowa apteka była nieczynna, więc zaliczyliśmy miasteczko. Najstarsza, jako, że na umyśle sprawna, leki zażywa sama. A że w dowolnych, samodzielnie ustalonych kompozycjach, to już inna bajka.
I tym sposobem, mam Ciotę za uszami. Co prawda, bieżącą pieczę sprawują państwo Beretowie, ale jednak. (Państwo Beretowie oczywiście nazywają się inaczej. Ale pan z upodobaniem nosi, jako stałe i reprezentacyjne nakrycie głowy, czerwonego bereta z antenką. I to czerwonego. Jak "maki spod Monte Casino". Nie  - jak berety "Czerwonych Beretów". Stąd został Beretem nazwany.)

Jak napisałam na górze - jest misz-masz. Czyli źle nie całkiem. I to niezłe zostawiłam na deser, żeby zakończyć bardziej optymistycznym akcentem.
Moje korporacyjne dziecko zostało, od 1 maja, menedżerem zespołu. Dawniej się to nazywało "kierownik działu", ale menedżer brzmi bardziej światowo. Jest to sukces niejaki, bo Dziecku do trzydziestki jeszcze trochę brakuje. Ja zostałam dyrektorem szkoły mając 32 lata, co było ewenementem w owym czasie chyba na skale województwa (przemyskiego wtedy - nie kojarzę wówczas żadnego dyrektora w moi m wieku) Dziecko jest jakby lepsze. Na razie  do niej nie dotarło całkiem, bo na amerykańskiej plantacji bawełny chaos panuje niejaki i starsi poganiacze niewolników nie do końca sobie radzą z przekazywaniem zakresu obowiązków młodszym poganiaczom.

No a dziś telefon. Spozieram na cyferblat jemu, a tam - niby od braciszka, ale czemu stacjonarny? Odebrawszy, się przekonałam, czemu : Puma właśnie zjechała, bo koziołki zaczęły jak błędne snuć się samotnie, albowiem łanie się akurat kocą i dla chłopa miejsca w stadzie niet. Czyli zaczęła się pora odstrzału i francuzy zjeżdżają. Na razie przyjechała sama, komunikacją publiczną, jedyne 26 godzin w autokarze. I wyraziła chęć przybycia w niedzielę. Co mi michę ucieszyło ogromnie, bo Pumę lubię strasznie, a dawno jej nie widziałam. (Nie była na święta, bo zrobiły sobie siostrzany zjazd w Paryżu, jako, że ich najstarsza, amerykańska siostra przebywa akurat w Niemczech, jako oficer USArmy.) Już się cieszę na tę niedzielna wizytę.

wtorek, 3 maja 2016

Kocia demolka, czyli Areczek w akcji

Usłyszałam "Chodź zobacz, co twój koteczek wyczynia". No to poleciałam. A że wyczyniał z upodobaniem i jakaś myśl głębsza nim powodowała, więc wróciłam po aparat.
Akcja odbywa się na wierzchu meblościanki pod nazwą "Bieszczady". Kto widział ten wie, że jest toto nieco wyższe od aktualnych mebli. Pokój ma wysokość 2,50. Powyżej, jest tylko nieco więcej miejsca, niż niezbędne do tego, żeby Areczek nie musiał łazić na ugiętych łapkach.

Udało mi się część kociopsujstwa uwiecznić.

Pozaglądam, czy jeszcze tam coś jest... 
(Zanim przyszłam, Areczek zdążył wyrzucić na podłogę  poszwę , znajdującą się na półce nadstawki)

Może uda się łapką dosięgnąć...

Spróbuję z tej strony...

Ciekawe! Coś jest, ale jak wejść?

Chyba jednak zrezygnuję. 
Jeszcze sprawdzę, jak z tego miejsca wygląda sytuacja za oknem i sobie zejdę

A teraz się zakopię i będę udawał, że mnie nie ma i w ogóle mnie tu nie było..

Udało się! Jak nie ma głowy, to reszty też nie ma. Przecież!

A na zewnątrz znów zakwitły jabłonie. Właśnie - tyle co!