poniedziałek, 27 grudnia 2021

6 lutego 2021

Tego posta napisałam 6 lutego 2021. Nie wiem dlaczego go wtedy nie opublikowałam. To robię to teraz, gwoli pewnych wyjaśnień. Potem może będzie na bieżąco. Może...


Pod moim ostatnim postem ciągle pojawiają się komentarze. A ja jestem w takim stanie ciała i ducha, że nawet na nie nie odpowiadam.

Stan ducha też powoduje, że nie odzywam się tutaj już od pół roku. No bo z czym do Was wystąpię? Wiem, że do tej pory było u mnie pozytywnie, bez narzekania, marudzenia i krytykanctwa.  A ostatnimi czasy nic pozytywnego (prawie) się u mnie nie dzieje. W zasadzie nie dzieje się prawie nic. Dzień codzienny upływa między podłączaniem i odłączeniem kroplówek. I jest bardzo krótki, a powinien być jeszcze krótszy, o czym może potem.

A teraz odpowiem na pytanie: Czy coś się stało?

Stało się. Niestety.

Stary, okropny rok pożegnał nas wstrząsowo. Najpierw, 16 grudnia zmarła Najważniejsza. Już dwa tygodnie wcześniej  wymagała opieki. Jedyną osobą, która mogła się nią zająć był Starszy. Zdawałam sobie sprawę jakim kosztem jego zdrowia się to odbywa, ale nie było szans na nic innego. Po tygodniu udało mi się sposobem załatwić hospicjum, ale Najważniejsza odmówiła. Więc załatwiliśmy hospicjum domowe. Trochę to rozwiązało sprawę opieki medycznej - pielęgniarka przychodziła podłączyć kroplówkę, ale odłączyć musiał niestety Starszy. W końcu pojawił się lekarz z tego hospicjum i zadecydował, że trzeba do szpitala. Dziecko wezwało pogotowie, pogotowie przyjechało i zabrało. Ale teraz pytanie do którego szpitala. I jak się dowiedzieć. bo z jednej strony kretyńskie RODO, a z drugiej Covid.  W końcu, także sposobem udało się Najstarszą zlokalizować. Pobyła w tym szpitalu ok tygodnia, a potem szpital przewiózł ją do hospicjum. No i była w tym hospicjum wszystkiego niecałe 3 dni. Dzięki "sposobom" hospicjum złamało zasadę zero odwiedzin i Starszy został wpuszczony. Prawdopodobnie pani doktor zdawała sobie sprawę ze stanu Najważniejszej i pozwoliła, by się pożegnali.

No a potem cała papierologia i cała reszta spadła na Dziecko. Parafia w Rz, parafia u nas (te wzięłam na siebie i telefonem załatwiłam temat), USC (który osobie nie będącej rodziną - bratanek nie jest - wydaje tylko jedną kopię aktu zgonu), zakład pogrzebowy, samochody, kwiaty (to też telefonem załatwiłam, podobnie jak organizację Różańca) Pogrzeb odbył się w sobotę, a od poniedziałku Starszy zaczął zalegać. Początkowo nie wyglądało na to, że coś się z nim dzieje fizycznie. Myślałam, że przeżywa, bardzo byli z sobą związani. Ale potem okazało się, ze kaszle i ma problemy oddechowe. On sam podejrzewał, że mógł się przeziębić w trakcie tych wszystkich uroczystości. Zadzwoniłam do jego przychodni, aby umówić teleporadę (cudo jest to - leczenie zdalne). Dostępna była dopiero w Wigilię rano. Po rozmowie pani doktor kazała przyjechać i wysłała Starszego na wymaz. Wynik niestety był dodatni i chcieli go od razu ciupasem wieźć do Łańcuta, co dla Starszego było nie do przyjęcia. No, bo jest opinia taka, że jak się do Łańcuta trafi to już się stamtąd nie wychodzi, tylko jest się wynoszonym. Więc Dziecko wykradło Starszego i pojechali obydwaj do mieszkania Najważniejszej. Dziecko zorganizowało tlen, inhalator, maski, potrzebne leki zorganizowaliśmy z Córunią na telefony ( w takich momentach e-recepta jest cudownym rozwiązaniem, wile ułatwiającym) Starszy przebywał pod opieką Dziecka około tygodnia, w końcu sam stwierdził, ze bez szpitala się nie obejdzie. I znów, jak poprzednio, karetka uwiozła go w nieznanym kierunku. Po pewnych perypetiach udało się wreszcie zlokalizować - Oddział Jednoimienny w szpitalu MSWiA. I znowu około tygodnia tam przebywał. Jego stan wydawał się poprawiać, na tyle, że sam zadzwonił do mnie i mogłam z nim rozmawiać, rozumiejąc, co do mnie mówi. Liczyłam na to, że jak się Dziecku skończy kwarantanna 9.01 to przyjadą obaj. Tymczasem szpital zadzwonił, że Starszy został przeniesiony na OIOM do szpitala nr 2. No to dzwonimy. Na szczęście pani nie była bardzo RODOwa i chociaż dzwoniła Córka,  a nie ja czy Syn, którzyśmy byli upoważnieni do informacji, informacji tych udziela. I nie były pocieszające. Respirator, sztuczna nerka, zmiany w płucach. Na szczęście przy respiratorze była sedacja. No i tak. Tego OIOMu tez było całe 3 dni. W poniedziałek ok 13 Kasia rozmawiała z lekarką. A o 15-tej szpital zadzwonił, że Dziunek przeniósł się do lepszego świata o 14.30.

Żeby było więcej urozmaicenia, to ja od Nowego Roku zaczęłam gorączkować. I to, jak na mnie - wysoko. Poza tym, nic mi się nie działo, oprócz tego, ze byłam słabieńka. Dotrwałam tak na pyralginie do niedzieli. W międzyczasie  Córcia zaczęła zastanawiać się nad przyczynami tej temperatury. A może to jakieś zakażenie Broviaca np? Sama się trochę wystrachałam, botak temperatura i nic więcej? No i w poniedziałek zadzwoniłam do mojej lekarki. A ta mi od razu dała skierowanie na wymaz. I oczywiście od razu mnie wciągnęli na izolację. Przyjechali pobrać próbkę we wtorek i tym samym izolacja się przesunęła. Tak, że ostatecznie byłam uwięziona do 15.01.

We wtorek zadzwoniliśmy do naszego nowego plebana, żeby ustalić z nim termin pogrzebu Starszego. No i pleban się uparł na środę, bez mszy, bez nikakich, tak na łapu capu i na chybcika. Na temat mojej izolacji wypowiedział się, że jak na chwilę się zjawię na tym cmentarzu, zostawiwszy telefon w domu, to nic się nie stanie. Ciekawe podejście do przepisów. Ostatecznie udało się go namówić na sobotę, przy czym musiał też zaznaczyć swoje widzimisię i przyspieszyć wszystko o pół godziny. Na pytanie czy go te pół godziny zbawi, odrzekł, ze zbawi. Bo w sobotę sprząta się kościół. No. sprząta się. Ale nie pleban to robi i nie on sprzątającym ten kościół otwiera. Chyba, że dla niego jest to rodzaj życia towarzyskiego. W nagrodę musiał sam się transportować na cmentarz. Ciekawe, kogo do tego upolował. 

Tak jakoś nie do końca do mnie dotarł fakt, że Dziunka nie ma i już nie będzie. 


Wyjechał i nie wraca....


Ostatnie takie święta. Nikogo już z tej trójki przy wspólnym stole nie zobaczymy. Odeszli w takiej kolejności, jak siedzą, od lewej.

Żeby zakończyć  już temat pożegnań. Czarna odeszła w październiku. Babeszjoza. Były zastrzyki, kroplówki, 2 tygodnie walki z chorobą. I tak sobie w pewnym momencie głęboko westchnęła i zasnęła. I powędrowała za tęczę...

Dziecko bardzo szybko zadecydowało o nabyciu następnego psa. Kazałam mu samemu zadecydować, co to ma być za pies, bo to już nie może być pies mój. W tym wieku i stanie nie bierze się szczeniaka.


Dziecko przywiozło coś takiego.


Z tej małej słodkości wyrósł paszczur z piekła rodem. W zastraszającym tempie dewastuje mieszkanie. Powiem krótko, że tyle zniszczeń, co ona wykonała w ciągu tych paru miesięcy, poprzednim psom i kotom nie udało się osiągnąć za 14 lat.

Bilans dzisiejszych strat jest zadziwiająco skromny. Jedynie: 
-ukradła z szafki otworzonej przez Kota Arkadiusza jeden worek stomijny i go zeżarła
-wygrzebała maść nagietkową w maleńkim pudełeczku, głęboko skitraną pod poduszką i zjadła połowę zawartości, uprzednio opracowując pokryweczkę
-ostatecznie opracowała pudełko z półlitrowymi kroplówkami i podziurawiła jedna butelkę (to takie kroplówki nadprogramowe. Te dla mnie są przed nią schowane)
-zaczęła wyłazić na wersalkę i wszystko wskazuje na to, że właśnie nastąpił początek końca tej wersalki.
A teraz słodko śpi u mnie pod nogami - dokładnie: ma taką budkę z kolan. Pod kocykiem oczywiście. Bo zmarzluchem jest. 

No, tak. Ale ja dotąd nie przyznałam się, że ja z tego ostatniego szpitala wyszłam nie tylko z rurką, ale i z workiem. O rurce pisałam. Cewnik, tzw. Broviac, wszczepiony do żyły centralnej podobojczykowej. Służy do utrzymywania mnie przy życiu. Przez ten cewnik daję sobie w żyłę. Czyli wprowadzam 1800ml/na dobę takiego gotowego chemicznego papu oraz 2500 ml/na dobę elektrolitów. Podczas ostatniej wizyty kontrolnej w poradni żywieniowej pani Monika obsobaczyła mnie nieco, że za szybko to w siebie wpompowuję. Wyliczyła mi, że żywienie powinno schodzić 16 godzin, a jedna litrowa butelka z elektrolitami 3 godziny. Jak zsumowałam wszystko to mi wyszło 23,5 godziny.  Co zrobić z tą szczęśliwą połową godziny wolności?! Bo tak właściwie pod kroplówka powinno się leżeć. Mam stojak na kółkach, mogę się z nim turlać po płaskim. Czasem nawet ze schodów jestem w stanie zejść z tą pałą. Ale łażenie ze stojakiem jest bez sensu, bo kroplówki spływają powoli no i jest to niebezpieczne. Już parę razy zaczepiłam się rurką za klamkę w łazience. Jakieś przy tym gwałtowne szarpnięcie i można wyrwać broviaca. Co prawda kleję rurkę plastrem do bluzki, ale jednak...

A worek.... Chyba tam wcześniej napisałem, że mi w tym ostatnim szpitalu trochę skrócili przewód pokarmowy. O kawałek jelita grubego, kawałek jelita cienkiego. I zrobili dziurkę w brzuszku.  Początkowo to była dla mnie tragedia. Masakra jakaś. Jeszcze w szpitalu te worki potrafiły się odklejać po kilka razy na dobę. Dziewczyny z uśmiechem robiły co trzeba, ale trochę mruczały, że za dużo piję. Wolno mi tylko pół lita , wliczając w to płyn w zupie itd. Nie wiem, czy ktoś próbował przeżyć dobę o dwóch szklankach płynu. Zwłaszcza w sytuacji, gdy zasycha w ustach, tak, że język kołkiem staje i słowa wydusić z siebie nie można .Z tym piciem jest problem w dalszym ciągu, bo każdy płyn opuszcza mój organizm w ciągu jakiś 10 minut. I tak, im więcej pije, tym więcej wydalam płynów, czyli tym bardziej się odwadniam. A, wierzcie mi, że odwodnienie niesie za sobą bardzo poważne skutki. Np. arytmia, zawroty głowy, omdlenie, nawet utrata przytomności. Nie mówiąc o tym już co tam się robi wewnątrz, np. w nerkach. Tak, że tak. Zaczyna mi się marzyć, że postawię przed sobą szklankę wody mineralnej z lodem i cytryną i sobie ja tak spokojnie wypiję. Nie myśląc o tym, że za chwile trzeba będzie pójść do łazienki i to wylać, a wieczorem być może będę gwiazdki w oczach miała i nie zdołam 5 kroków bez problemu zrobić, bo będę odwodniona.
Ze stomią wiążą się także pewne wykluczenia z diety. Np. wykluczamy strączkowe, bo wzdymające, kapustne z tego samego powodu.  Z powodów zatykających wszelkie ziarenka, pestki, orzechy, kapustę skórki z winogron, pomidorów , papryki, błonki z cytrusów itp. Nie jemy także serów żółtych, pleśniowych, topionych, bardzo ograniczamy tłuszcze. Jak do tego dodać, że 
niektóre pokarmy mi zupełnie "nie wchodzą", np. płatki owsiane, sklepowe makarony, mięso, chleb w większości też, to wybór mam dość ograniczony.  Na szczęście takie domowe kluchy kładzione, szpecle, czy leniwe wchłaniam z przyjemnością. Zresztą, gdyby nie to, że żołądek się buntuje, jak jest pusty, to w zasadzie nie musiałabym jeść. Ten wór z białą cieczą dostarcza mi 1450 Kcal. Przy bezczynnym trybie  życia powinno wystarczyć. I tak nie wiem, czy z tego co zjem cokolwiek zostaje wchłaniane. No, bo jeżeli jelito cienkie normalnie absorbuje około 80% wody z tego co się w nim znajduje, a u mnie ta woda w całości przepływa, jak przez rurociąg, to mam wątpliwości. No i w związku z tym, że cały czas mam cholerną anemię, muszę zrobić sobie badania na poziom żelaza, witaminy B12 i D. Bo ja je cały czas łykam. Ciekawe z jakim skutkiem?

A poza tym, od jakiegoś czasu jestem sama w tej chałupie. Dziecko pojawia się jak po ogień.  Najgorsza sprawa to kocioł C.O.. No bo jednak ze stojakiem sturlać się do piwnicy to pewien problem. Więc bywa, że przymarzam.  Dzisiaj przyjechała Córusia na łykend. I zapowiadała, że od razu skoczy do koleżanki, na plotki i drinka. No to skacz. Przyjechała o 20tej, jest druga. Albo to było dużo więcej drinków albo dużo więcej plotek. Stawiam na to drugie, bo alkoholu ona raczej unika. 

Pozdrowionka!

wtorek, 2 czerwca 2020

WITAJCIE

Opuściłam szpitale już dość dawno, ale najpierw nie byłam w stanie psychofizycznym zaglądać tutaj, a teraz mam lapka  ze  zdechła klawiaturą,  z którego nie da się nic napisać.  No więc znowu pisze z telefonu, zatem mogą wyjść babole tekstowe,  bo on czasem próbuje być mądrzejszy ode mnie.
W szpitalach przebywalam łącznie 2 miesiące. W tym pierwszym ostatecznie mnie nie naprawili,  natomiast dopuścili do stanu zagrazajacego życiu. Gdy się dzieci dowiedziały,  że szykują się do następnej operacji u mnie poruszyły, co mogły. Ostatecznie uprowadzily mnie karetka, w pozycji  horyzontalnej i na pompie morfinowej (łatwiej  było doktorom lokalnym podać morfine dla usmierzenia bólu,  niż szukać jego przyczyny) do szpitala specjalistycznego w Skawinie.  Tam najpierw doprowadzali mnie do jako takiego stanu, bo po pobycie w szpitalu lokalnym przestałam chodzić,  czym się nikt absolutnie nie przejmował,  a wyniki badań wszelakich miałam tragiczne. Potem nastąpiła druga operacja. Okazało się,  że źródłem bólu były zrosty na jelitach, które doprowadziły do perforacji. Tak więc zostałam po tej operacji trochę lżejsza, o to co mi wycieli. I zaczęłam pomału wracać do żywych. Było to dość trudne, bo ja nadal nie chodziłam,  ale tu były osoby odpowiedzialne za to, żebym znów zaczęła. Kasia pracuje w Skawinie, więc była u mnie codziennie, narażona na moje fochy i upierdliwosc. No,  a potem zaczął rządzić koronawirus, szpital został zamknięty dla odwiedzających i czym prędzej postanowiono mnie wypisać. Wcześniej włączono mi zywienie pozajelitowe i Kasia została przeszkolona do podłączania go. Zainstalowaniu także tzw. Broviaca, czyli stałe wejście do żyły centralnej, do którego te kroplowki kapia. Zatem oczywiste było, że z tego szpitala nie wyjdę do domu, tylko do Kasi
 Co prawda ona pracowała cały czas zdalnie, jednak tak było bezpieczniej. Okazało się, że słusznie, bo po paru dniach, mimo 2 l codziennie przyjmowanych w kroplowkach elektrolitow i 1,8 l żywienia udało mi się kompletnie odwodnic i musiałam wrócić do szpitala na tydzień jeszcze. W momencie ostatecznego wypisu wazylam 37,5  kilo.
Po 1,5 miesiąca u Kasi wróciłam wreszcie do domu. Kasia przyjechała że mną i całe szczęście,  bo moje dwie męskie sieroty doprowadziły chałupe do stanu tragicznego i sama bym tego nie odgruzowala. W międzyczasie nauczyłam się od Kasi tych wszystkich procedur związanych z podłączeniem, wymianą butli, odlaczaniem, zmianą korków niekapkow, plasterków itd. Tak, że szkolenie, na które pojechałam w ub. tygodniu, było jedynie formalnością. Kasia wróciła już do siebie, bo od czerwca mają zacząć pracować biurowo przez parę dni w tygodniu, A ja zostałam sama z całym kramem.  Starszy się przez te parę miesięcy najwidoczniej przetrenowal, bo teraz już za nic nie złapie. No, czasem mi pomoże pranie wynieść albo pozbierać. Dziecko czasem chwyci za odkurzacz, bo latanie na odkurzaczu jest dla mnie nadal dość trudne. Ogólnie do normalnego funkcjonowania jeszcze michyba dość daleko. Staram się trochę ruszać i robię co mogę w domu, ale po każdym takim działaniu muszę trochę poleżeć.  Pokonywanie schodów to nadal problem, zwłaszcza gdy nie ma poręczy.  Prawdę mówiąc to nawet nie oglądałem z bliska moich rabatek, trochę dlatego, żeby się nie załamać,  gdy zobaczę jak je opanowały chwasty. O ile rabatki są jeszcze do uratowania, to ogródek ziołowy już raczej nie. Tak, że w temacie upraw to będzie na tyle w tym roku. Starszy co prawda liczył na jakieś pomidory i ogórki jak zeszłego roku, ale widać, że się przeliczył.
No, to na razie tak sobie egzystuje,  jako niewolnik pały- ponad pół doby jestem uważana do stojaka na kroplowki.  Oczywiście wykorzystuję te drugie pół doby, ale i tak muszę się podłączyć najpóźniej o 18, a leci to wszystko czasem do 11. No i tak się turlam z tym dragiem po chałupie śmiejąc postrach wśród domowego poglowia. (A propos poglowia - kozy niestety pojechały do innych ludzi. Pocieszające, że nie do gara, lecz na łąkę)    Dziękuję Wam wszystkim za wsparcie duchowe, za to, że wciąż tu zagladacie i jesteście że mną dobrymi myślami.  Jeszcze będzie pięknie (Mam nadzieję)

czwartek, 6 lutego 2020

Wracam powoli

Niestety, skończyło się kiepsko. Wylądowałem ostatecznie w szpitalu i od tygodnia jestem po operacji, która uratowała mi życie
 Na razie dostaje zupkę mleczna w żyłe, ale idzie do lepszego.
Niestety, że smartfona nie da się pisać bloga, zatem chyba tyle w temacie. Pozdrawiam wszystkich, którzy wciąż wierzą, że żyje i nadal tu zaglądają .

niedziela, 25 sierpnia 2019

zmagania

Tak w ogóle to aż się zdziwiłam wczoraj, że ktoś tu jeszcze zagląda, skoro ja sama nie zaglądam.
No, ale... W moich codziennych zmaganiach z flakami, jak na razie wygrywają  flaki. Podobno aż 80% wszystkich informacji wymienianych pomiędzy "górą" a "dołem" odbywa się w kierunku "z dołu do góry". Więc sprawa jest jasna - flaki rzuciły mi się na mózg i sterują całością. W dodatku często jestem tak "do niczego", że najwłaściwsza pozycja, to pozycja horyzontalna. A w pozycji horyzontalnej to najlepiej się śpi (no, jeszcze ewentualnie książkę można poczytać), zreszta samo przyjęcie takiej pozycji rozleniwia nie tylko ciało, ale i mózg. Moje flaki nie lubią za bardzo pozycji siedzącej, zbyt długie siedzenie im sie nie podoba, o czym mnie w nieprzyjemny sposób informują. Więc pozostaje mi albo leżenie, albo poruszanie się drobnymi kroczkami w małych dawkach tu i tam. (Żadne "100 kroków", zapomnij. 100 kroków na raz przechodzi moje możliwości psychofizyczne. Wracając od sumsiadki Emilii, do której mam jakieś 30m dor tu dor, do własnych drzwi dowlekam się ostatkiem sił, wyczerpana totalnie) A najbardziej nie lubią skłonów. Takie rozgrużanie pralki do garów, gdzie trzeba z dolnej szuflady powyjmować talerze i wstawić je do wiszącej szafki, powyjmowac pokrywki i włożyc do szuflady w kuchence, powyjmowac garnki i wstawić je do dolnej szafki - potrafi mnie załatwić na dłuższą chwilę kompletnie. (A pan ordynator w Rz. powiedział mi, że on nie zna takiej choroby, w której skłony szkodzą. No to może on zna zbyt mało chorób po prostu.)
Niedawno dostałam linka do artykułu, w którym jakaś mądra głowa wypowiadała się na temat różnego rodzaju diet. Wniosek ogólny był mniej więcej taki, że "diety wszelakie to głupota". Z tym, że: po pierwsze każdy sposób odżywiania to jakaś dieta, a po drugie - co mnie obchodzi co i jak ktos je? Jego broszka. Nawet jak smaży proziaki na przedwczorajszym oleju spod ryby (fuj, juz czuje ten zapach) to jego wybór. Mój wybór jest determinowany  tym co mi szkodzi. Najbardziej szkodzą mi fruktany, które są w zbożach oraz cebuli i czosnku. Czasem zjedzenie dwóch kromek chleba na drugie śniadanie załatwia mi cały dzień totalnie. O cebuli i czosnku mogę tylko pomarzyć. Jeszcze czosnek da się jakoś obejść, bo fruktany nie wydzielają się do tłuszczu i można go podsmażyć, a potem usunąć. Ale z cebulą już tak się nie da, w sumie bez sensu przysmażać cebulkę a potem ja wywalać. A niestety, najpyszniejsze dania naszej kuchni obfitują w cebulę. Jeżeli ta cebula stanowi tylko niewielki dodatek, to można ją zastąpić asafetydą, która daje ten sam smak i zapach. Tyle, że asafetyda musi mieć kontakt z temperaturą i tłuszczem, więc do sałatek się nie nada. Mięsko  duszone w towarzystwie czterech solidnych cebul pokrojonych w piórka, uduszone bez tej cebuli jest już zupełnie innym mięskiem, a sałatka, w której występuje spora czerwona cebulka jako jeden z czterech składników to bez tej cebulki także inna sałatka. Wyrzucenie cebuli z kuchni najbardziej uszczęśliwiło Starszego, który w końcu przestał mi na ręce patrzeć, gdy gotuję, czy czasem w podstępny sposób cebuli nie przemycam. On "dopuszczał" cebule jedynie w "sznycelkach", ale zmieloną tak, żeby ślad nie istniał oraz wrzuconą do sosu czy zupy w całości, a potem skrzętnie usunietą. (Śmiechawa mnie ogarnęła w ubiegłą niedzielę: Panowie pojechali z akcją ratunkową do Najważniejszej, która się bardzo źle czuła. Mieli ją zawieźć na SOR. Ale, jak to z ciotką - zawsze ma swoje widzi-mi-się, musiała dojrzeć i wypluskać się najpierw, tak, że trochę zeszło zanim ja dowieźli, zostawili i wrócili. Było około 18. Ponieważ ja byłam ąkła nieco, więc zrobiłam obiad szybkościowy: ryż i kurak w warzywach z gotowej mrożonki. Jak wrzuciłam tę mrożonkę na patelnię, zauważyłam w niej czerwoną cebulę pokrojoną w chamski sposób, czyli jakby dowolnie porąbaną siekierą. Pomyślałam, że Starszy zapewne tego nie tknie, profilaktycznie wybrałam co większe i bardziej ordynarne kawałki, olawszy resztę całokształtu.  A potem nałożyłam panom na talerze. I opad szczęki miałam totalny, zobaczywszy dokładnie opróżniony talerz Starszego na którym zostało ledwie kilka piórek tej cebulki. Podsumowałam tylko: "chyba bardzo głodny byłeś", ale chyba nie zatrybił, co miałam na myśli. No to pewnie prawda, że "jak sie d... wypości to zje i ości".)
Jak już wspomniałam o dietach, to może by i o dietetykach. Ponoć przypadłości jelitowe zwane IBS dotykają około 20% populacji. W takim Jueseju daje to kilka ładnych milionów ludzi. Podobno amerykańska opieka zdrowotna jest droga i do dupy (skądś to znamy jakby). Ale moje wertowanie sieci pokazuje, że tam gastroenterologowi towarzyszy w gabinecie (a przynajmniej w części gabinetów) dietetyk. Są to dietetycy certyfikowani przez Uniwersytet Monash, ew uniwersytet w Portland, rzadziej europejski King's College. Te uczelnie prowadzą badania pod kątem zmniejszenia dolegliwości związanych z IBS poprzez modyfikację sposobu odżywiania. Ta modyfikacja nazywa się LOW FODMAP. Bo tak naprawdę to IBS jest przypadłością lekooporną i lekoodporną. Nasi gastrolodzy pojęcia o modyfikacji diety nie mają żadnego (mój stwierdził, że LF to dieta bezglutenowa, a z samej nazwy wynika, że o gluten tu nigdzie nie chodzi), nie mają żadnego kontaktu z dietetykami, nie potrafią podpowiedzieć nawet konieczności takiego kontaktu. Przepisują, bez dokładnej diagnozy horrendalnie drogie leki, które niczego nie zmieniają, oprócz zawartości kieszeni. Niektórzy nawet twierdzą, że IBS to choroba taka bardziej psychiczna. No, a dietetyków  ostatnimi czasy przybywa, jakby się klonowali. Z tym, że moda jest na odchudzanie, "zdrowe" odżywianie i takie tam, więc tym się głównie zajmują. Takich, którzy mają jakieś doświadczenie w żywieniu w konkretnych przypadłościach zdrowotnych jest jak na lekarstwo. No i w dodatku można się w internetach natknąć też na takich, którzy szumnie siebie nazywają "dietetykami", zamieszczają nawet obrazki uzyskanych świadectw zawodowych, mają zarejestrowaną działalność gospodarczą i żyją ze sprzedawania przez internet gotowych diet po 60 zł sztuka. Jak widać naiwnych nie brakuje, skoro taka działalność żywi tych dietetyków. Nie biorą tylko pod uwagę, że wujek gugl wyszuka wszystko i kandydat na potencjalnego klienta (o ile mu wcześniej taniość tego jadłospisu na mózg się nie narzuci) dowie się iż ten certyfikat uzyskał delikwent po ukończeniu 6 tygodniowego kursu w cenie 600zł. No sory, ja w swoim życiu zawodowym ukończyłam kilka  kursów tzw kwalifikacyjny, 80 godzinnych. (80 h to chyba nieco więcej niż 6 tygodni, biorąc pod uwagę, że kurs nie jest stacjonarny) W tym np. z zarządzania siecią komputerową w szkole lub małej firmie. Ale nie śmiałabym w wyszczególnianiu swoich kwalifikacji napisać "specjalista d/s zarządzania siecią". Niedawno córka mi zafundowała internetowy kurs z ziół i ziołolecznictwa. To sobie chyba dopiszę tam na górze po lewej "certyfikowana zielarka". Może co dorobię do emerytury wysyłając przepisy na nalewki i mazidła. W końcu wujek Gie pomoże znaleźć, a i własne, wieloletnio przetestowane też posiadam.

poniedziałek, 17 czerwca 2019

o utrudnianiu sobie

Ludzie lubią sobie ułatwiać. Lubią także mieć ułatwiane. Celują w tym chyba Amerykanie, którzy ułatwiają sobie jak mogą i którym np. handel bardzo mocno ułatwia codzienne życie, m.in "spożywcze". Przy czym niekoniecznie wiąże się to z "chemizacją" jedzenia. Bo u nas, jak już istnieją jakieś gotowce, to na ogół napchane chemią i szkodliwym dla zdrowia syfem. Te bez syfu też istnieją, ale nie wszędzie i są na ogół znacznie droższe. ( Tu pozytywne odkrycie ostatnich dni duński "Sokołów" ma markę "Naturino" pod która produkuje różności, niekoniecznie mięsne, bez wsadu chemicznego)
Ale, chodzi mi raczej o przetwory, zwłaszcza te słodkie owocowe. Co roku robię mnóstwo dżemów, konfitur, powideł itp. Ale się tak złożyło, że w ub. roku, wobec nadmiaru wiśni, śliwek, jabłek żadnych owoców (oprócz malin) na przetwory nie kupowałam. A potem się okazało, że dżem to ja mogę tylko truskawkowy. Miałam jeszcze kilka słoików, zapodałam otoczeniu, zeby nie tykac. ale niekoniecznie dotarło tam gdzie należy, w formie jak należy, bo mi Starszy opierniczył błyskawicznie, pochłaniając pół słoika na jedno podejście, a potem stosując gebelsowskie tłumaczenia.
Pozostało nabyć. I tu się zaczęły schody. Dawniej dżemy były robione "jak w domu", zawierały tylko cukier i owoce (nawet pektyny nie dodawano) i problem sprowadzał sie tylko do tego, żeby w słoiku było więcej całych owoców. Dzisiaj w skład dżemu, oprócz owoców wchodzi jeszcze zwykle woda, bardzo często cukier jest zastępowany syropem monsanto, do tego jeszcze kwas cytrynowy i guma guar oraz pektyna.
W grę wchodzi właściwie tylko ten:
Wyprodukowany w 100% z owoców, nawet nie ma w nim dodanego cukru. Smakuje pysznie i zawiera całe truskawki. No ale cena? na ogół około 9 zł za 220g.

I ostatecznie ten;
Dżem truskawkowy - Bonne Maman. Wysoka jakość, doskonały smak truskawek.
Toto nazywa się "konfitura truskawkowa", ale z konfiturami to wspólnego nie ma nic. Raczej jest to galaretka z zawieszonymi w niej kilkoma truskawkami na słoik. No i zawartość truskawek -50%. Tyle dobrze, że reszta to dodany cukier, bez wody i żadnej chemii, nawet zakwaszone sokiem z cytryny, a nie kwaskiem. Tyle, że cena tego "frykasa" sprawia, że ludzkie pojęcie przechodzi, zaniemówiwszy. Bo tak od jakiś 15 zet za 370g. Więc jak na biedronkowej wyprzedazy trafiłam po 5,60 to stwierdziłam, ze jest to akurat cena adekwatna i nabyłam, wszystkie dwa słoiczki jakie mieli na stanie.


A to jest też dżem 100% ? Za tę etykietę producent powinien zostać ukarany, ponieważ sugeruje ona bezczelnie, że dżem zawiera 100% owoców, tymczasem z tyłu piszą drobno, że 40g owoców na 100g produktu. reszta to woda cukier i pektyna. I tak nieźle. Bo nie ma gumy i syropu. Kosztuje od 4zł za 280 g. (Herbapolowi trzeba zwrócić honor, bo produkuje też dżemy "prawdziwe". Tyle, ż enaziemnie sie z nimi raczej nie spotkałam)
Dalej jest już tylko gorzej i właściwie nie ma się czego czepić.  Jeszcze dopuszczalny udało mi się nabyć ze Stovitu w cenie ok 5 zł za 220 g i z Paquito w podobnej cenie, o składzie podobnym jak ten z Herbapolu.
Zatem co pozostaje dżemojadom? Oczywiście  - utrudnianie sobie życia, czyli zakupienie truskawek i przystąpienie do dzieła. Pojechawszy do miasteczka w celu uzyskania recept dla Starszego nabyłam cudne truskawki w ilości 9 kg (więcej mi się nie zmieściło do pojemników, a nie chciałam brać w torbę plastikowa, bo dojechałyby w postaci zupy). Panienka sprzedawała po 6, ale wziąwszy pod uwagę zakup półhurtowy policzyła po 5. Starszy pomógł wyszypułkować, część została przeznaczona do bieżącej konsumpcji a reszta poszła w 3 gary po 2,5 kg każdy (podobno nie powinno się robić dżemu ani konfitur z ilości większej niż 2 kg na gar i coś w tym jest. Te około 2 kg w blisko siedmiolitrowym garze to jest ilość optymalna. Ja robię dżemy "na szybko", tak że na ogól jest to u mnie zabawa na jedno posiedzenie. Wrzucam, zasypuje cukrem, doprowadzam do wrzenia, dodaje pektynę (nie żadne żelfiksy czy inne fiksy, bo w nich jest namieszane, a poza tym nie pozwalają na pasteryzację). Truskawki same w sobie są pyszne owszem, ale w postaci dżemu, bez żadnego zakwaszacza nie mają ani smaku ani koloru. Wobec czego, w charakterze zakwaszacza dołożyłam: do jednego garnka jeden słoiczek (ok 200 g) marmoladki pigwowej, do drugiego garnka 0,7 litra przecieru jabłkowego, a do trzeciego trochę soku z pigwy. (Myślę, że mnie ta pigwa nie zabije w takiej ilości, bo solo to mi jednak szkodzi). Jedno opakowanie pektyny na garnek i kilogram cukru. Wyszło 30 słoiczków o pojemności 0,32 l oraz 5 o pojemności 0,37 l.
Kalkulacja:
7,5 kg truskawek - 37,5  zł
3 kg cukru -----------9,6 zł
3 opak. pektyny ---13,50 zł
razem                     60,60 zł co daje koszt 1kg dżemu równy 5,50 zł. Zatem taki słoiczek 0,22kg kosztowałby 1,22. Nie liczyłam kosztu gazu potrzebnego do zrobienia dżemu i pasteryzacji, ale to są ilości pomijalne w tej kalkulacji. Niechby wiec ten słoiczek wyszedł po 1,30. To i tak warto.
Często się słyszy: jak mam robić z "kupnych" owoców, to wole sobie kupić gotowe, na jedno wyjdzie. jak widać wyżej, w żaden sposób nie wyjdzie na jedno, chociażby z portfela, bo za jeden słoiczek te Łowicza porównywalnego z domowym mam prawie siedem słoiczków domowego. Super byłoby, gdyby nabyć truskawki ekologiczne, pewnie droższe byłyby, ale i tak wyszłoby taniej. (Aha, tak przy okazji - nie zawsze ECO na opakowaniu oznacza "ekologiczny". Bardzo często oznacza "ekonomiczny", czyli po prostu -syf.)


Dżemianka selfmade.  Z tego ostatniego gara, gdzie dodałam trochę soku pigwowego. Wyszła dość miękka, ale to raczej dobrze. Ostatnio wychodziły mi dżemy bardzo "sztywne", takie prawie do krojenia nożem.Ten jest akurat.


(Jeden słoik już kończę. Co za zapach! No i smak! Dzięki niemu mój ohydny poranny kleik ryżowy mogę zjeść bez obrzydzenia. Oczywiście ten napoczęty słoiczek sobie chamsko i egoistycznie zachomikowałam. W przeciwnym wypadku Starszy wyżarłby zawartość łyżką na jedno, góra dwa, posiedzenia. A potem, oczywiście, nic by mu na ten temat nie było wiadomo. Ewentualnie powiedziałby, że on myślał, że ja truskawkowego nie mogę )

Zauważyłam mimochodem, że już czarne porzeczki dojrzewają, więc jestem na etapie szukania źródła, w celu dalszego utrudniania sobie życia. No, bo dżem porzeczkowy zawierający 30% porzeczki, to jednak śmiesznostka taka. To tak, jak te ciasteczka owsiane, w których jest garstka maki owsianej/płatków na wiadro maki pszennej.

I fotorelacja z miniplantacji:


Ogórasy siem pnom. Tylko jakoś same nie chcą i muszę je co parę dni wpychać do góry na te kołki i przypinać (opaski elektryczne, u nas zwane trytykami, to coś, za co pomysłodawca powinien dostać nobla). Na kiszenie nie będzie, ale dla Starszego - ogórkożercy - wystarczy.


Pomidorki takie se. Znowu mnie sprzedawca rozsady zrobił w konia i zamiast "czerwonej gruszki" wetknął mi jakieś gronowe mini cuś. Na szczęście jeden krzaczek tylko. A to nawet nie wiem co, okaże się jak dojrzeje.


Cukinia. Aż dwa krzaczki. Jakieś holenderskie coś. (Przymiotnik "holenderskie" jest bardzo  ach-och wśród producentów rozsady. Bo, że co? Takie wspaniałe warzywka z tych holenderskich nasion wychodzą? No to chyba nie wiedzą ile chemii w tej Holandii pod te warzywka sypią, żeby takie piękne wyrosły. Dziecko me odbywało praktyki rolnicze w onej Holandii, to się napaczyło) Tę jedna większą już zjadłam. Bez szału, jednak najsmaczniejsza jest cukinia żółta.


sobota, 15 czerwca 2019

precz z debilami !

Najbardziej przykre, co może człowieka spotkać w codziennych kontaktach z rzeczywistością, to zetknięcie z debilizmem lub skutkami czyjegoś debilizmu.
Niestety, coraz częściej mamy do czynienia z przejawami debilizmu, wdupiemania, indolencji umysłowej. jakoś tak się porobiło, że tępota się przepycha do góry, rozpycha się łokciami depcząc innym po nagniotkach lub winduje na czyichś plecach umiejętnie stosując wazelinę (zasada gówna i okrętu). Tępota, nie mająca własnego zdania, ale mająca wyczucie momentu w którym należy powiedzieć "Tak! Tak!' na hasło odpowiedniego wodza już za chwile wiele może.
Na użytek tej tępoty zostały opracowane procedury postępowania (czyli tzw. algorytmy. Algorytmy, dodam, nie są wymysłem informatyków. Stosowane były powszechnie już za Babci Austrii i cysorza Franciszka Józefa, za których to panowania tępota urzędników była anegdotyczna aż i uwieczniona w literaturze. Mądry cysorz chciał zapewne ratować honor cysarstwa każąc opracować odpowiednie procedury. Teraz jego śladem idzie miłościwie nam panująca Unija, która też na wszystko ma "procedury", a my zawsze bardziej papiescy, jak sam papież, więc u nas procedury rulez) Gorzej, jak się pojawi algorytm z pętlą i tępota umysłowa się w tej pętli zapętli. Lub, gdy za opracowanie "procedury" zabierze się także jakaś tępota i np. nie umieści w niej właściwych danych wejściowych. (Poprawnie skonstruowany algorytm powinien zawierać: dane wejściowe, instrukcję postępowania krok po kroku z zachowaniem kolejności, zakładany wynik postępowania) Pewna osoba właśnie potyka się o procedury, chcąc zarejestrować przyczepę. Panienka z okienka zażądała numeru VIN. Panienka z okienka nie posiada żadnej wiedzy w temacie swojej urzędniczej działalności, wobec czego nie wie, że numery VIN są bezwzględnie obowiązujące dopiero od jakiegoś czasu, a wcześniej były używane w celu identyfikacji pojazdu np. numer silnika, numer nadwozia, podwozia, numer ramy (właśnie dla przyczep). Ponieważ panienka z okienka nie ma wiedzy i rozumu, ale ma procedury, więc uczepiła się twardo tego numeru VIN i postanowiła (chyba już wysilając własny umysł) skontaktować się z krajem pochodzenia przyczepy w celu ustalenia onego numeru. Co zajmie przy dobrych wiatrach jakiś miesiąc np. podczas którego właściciel owej przyczepy będzie żuł paski od spodni, ponieważ nie może wykonywać swojej pracy, a więc zarabiać. także na utrzymanie owej urzędniczki.
Ja natomiast zmagam się ostatnio z tępotą i wdupiemaniem sprzedawców i wytwórców.
Moje korpoDziecię zdecydowało ulżyć mej doli hałsłajfa obsługującego dwóch leniwych samców i nabyło dla mnie drogą kupna przez internet pralkę do garów i przecudne cudo w postaci robota marki Kenłud ( nie planetarny, ten z malakserem, posiadający także w sobie blender, sokowirówkę i parę innych, strasznie przyjemnych cudów na kijku). Kenłud sie sprawdził natychmiast znakomicie wykonując mi cudną bezę na mini Pavlove. Natomiast z pralka jest nadal pod górę. Wczoraj już było bardzo blisko, gdyby własnie nie debilizm producentów armaturki hydraulicznej. Skończyło się zalaną kuchnią i totalnym wqrwem, bliskim zalania się (gdyby nie ten cholerny upał zapewne bym to uczyniła). W mieścinie mej najbliższej jest ci sklepów z hydrauliką nawet sporo, ale znając życie w celu nabycia tego co trzeba należałoby oblecieć przynajmniej kilka. Zatem, biorąc pod uwagę swoje możliwości psychofizyczne oraz prognozę pogody usiadłam do kompa. Odpaliłam najpopularniejszy bazar w necie i zaczęłam oglądać obrazki z syfonami zlewozmywakowymi dwukomorowymi z wyjściem na pralkę/zmywarkę. (Przy okazji doszłam do wniosku, że niektórzy sprzedawcy tych części, mogliby z równym powodzeniem sprzedawać np. mięso -tez o nim nic nie wiedzą. Dla wielu "wejście" na przelew to to samo co "wyjście" na zmywarkę.) W końcu natrafiłam na obrazek z takim syfonem, jaki sobie umyśliłam. Okazało się, że ten sprzedawca ma akurat także zestaw potrzebny do podłączenia węża do istniejącej baterii, a nawet górne wylewki różnej długości(zdecydowałam, na okoliczność odkręcania baterii wymienić wylewkę na górną, bo jest wygodniejsza). Wylewka posiadała 4 zdjęcia, przy czym na zdjęciu głównym wyglądała inaczej niż na pozostałych. Wobec czego zadzwoniłam do pana, żeby zapytać, którą właściwie sprzedają i usłyszałam, że zdjęcie główne to "zdjęcie poglądowe" (cokolwiek to znaczy!). Lampka mi się nie zaświeciła (chyba się tranzystory przegrzały!) i zamówiłam. Wysłali błyskawicznie, dostałam pakę już następnego dnia, otaśmowaną optymistycznie "zapakowano pod nadzorem kamer". Dalej już optymistycznie nie było. Mena żadnego pod ręką też, ale syfony w zlewach i umywalkach montowałam osobiście już miliony razy, więc się zabrałam. Na wstępie okazało się, że w worku jest syfon zupełnie inny niż był na obrazku, w dodatku wykonany z jakiegoś gównolitu i przekroje rur były jak w umywalkowym. No, bajka, przeżyjemy, montujemy. Po czym się okazało, że normalnym sposobem nie da się uzyskać pożądanego i deklarowanego  rozstawu odpływów z komór. Cza rżnąc rury. Co to, to już, do cholery nie. Zdecydowałam zwrócić. I tu siurpryza. W opisie aukcji napisane "zwrot darmowy", a w formularzu zwrotu wychodzi, ze jaka wysyłka taki zwrot. A wysyłki były tylko dwie - paczkomat i kurier. Z oczywistych względów wybrałam kuriera. Kurier kosztował 19 zł, syfon 25. No to zwrot by mnie kosztował tyle co ten kawałek gównolitu plus kupę zawracania głowy.  W każdym razie zakomunikowałam sprzedawcy, ze dostałam zupełnie co innego niż w opisie aukcji i na obrazkach. na co usłyszałam "Sprawdzimy, czy mamy takie syfony". I tu mi szczęka tak haratnęła o podłoże, ze nie powiedziałam już nic więcej. I może lepiej, bo bym powiedziała pewnie za dużo i obraźliwie. Po czym byliśmy w miasteczku celem odwiedzenia doktóra mężowego ( I tu znowu zonk: zachciało mi się jakiegoś przeciwbólowego mózgojeba, w miarę łagodnego dla żołądka, a solidnie mózgojebnego. Poprosiłam panią o tra...dol. Po czy w aptece się okazało, że nap..xen. Tia, najłagodniejszy dla żołądka! Zostałam więc z podwójnym wqrwem i przecudnym nerwobólem utrudniającym funkcjonowanie.) i nabyliśmy jakiś syfon. Ostatecznie został on wczoraj zamontowany. Co zajęło jakieś 3 godziny, także wymagało rżnięcia rur oraz ostatecznie odwiedzenia marketu budowlanego celem nabycia kawałka rury z kryzą, bo syfon był tak krótki, że wylot nie chciał się w żaden sposób spotkać z istniejącym odpływem. Następnie doszło do montażu podłączenia wody do zmywarki. Super. Zakręciło się cudnie. Po czym okazało się, ze niestety bateria się na to zakręcić nie da. Starszy zaczął cudować na temat manewrowania krzywką. Po dokładniejszych oględzinach wyszło, że przedłużka wystaje ze ściany mniej niż kranik. Odkręcamy. A po ścianie się ciurka. Już pół kuchni zalane. Latam na mopie. Dziecko mierzy suwmiarką. Wychodzi różnica na głębokości gwintu wewnętrznego 5 mm. Tego się nie da "zakręcić troszkę" - musi być w opór, żeby uszczelka dolegała (po odkręceniu okazało się, że istniejące uszczelki szlag trafił, dobrze, że nabyłam kilka, zresztą także jednorazowych). Ponieważ dziecko miało zaplanowane pilne zadania rolnicze, sprawa legła ad acta, zakręcono baterie, ja ponownie obleciałam na mopie zbierając pół wiadra wody z podłogi.
I zabrałam sie za 3 gary truskawek, które od poprzedniego dnia czekały na finał.

No, zmęczyły mnie trochę  te zmagania z przejawami debilizmu. Oraz zmęczył mnie istniejący bałagan związany z instalowaniem, przesuwaniem, przestawianiem itp. Zrobiłam ostatnie podejście: w ścianie sterczą dwie zaślepione rury, które bardzo dawno temu zostały przygotowane pod zamontowanie bojlera. Podłączymy do jednej z nich (oczywiście tej, w której jest woda). Podjechaliśmy do miejscowego marketu budowlanego (tak, istniej taki u mnie na wsi) i nabyłam kranik pralkowy, tym razem z krakowskiej Armatury. Wreszcie sukces. Może nie do końca estetycznie, bo kawał węża wisi na ścianie, ale skutecznie.

Na koniec pozytywnie: rzeczywistość ze zmywarką ma zupełnie inny wymiar!

czwartek, 25 kwietnia 2019

Wypadki i wpadki

          We w te Święta się szczela. Ogólnie huku robi się możliwie dużo. Im więcej i głośniej - tym lepiej. Ostatnio co prawda (i na szczęście, bo te huki to ciężkie przeżycie dla mojej Czarnej psy, a zatem i dla mnie) naród jakoś zleniwiał, mimo chińskich pirotechnicznych udogodnień. W ubiegłą Niedzielę odnotowałam uchem jakiś jeden skromnych huk, gdzieś w okolicach piątej trzydzieści. Potem może jeszcze jeden po Rezurekcji - zwykle pod kościołem ktoś robi wielkie BUUM.
Nie to co dawniej, kiedy to z braku chińszczyzny młodzież nieletnia i letnia napierniczała z czego się dało - najczęściej "kalafiorkowała" albo łupała z "hilzy" używając karbidu i wody, co się często bardzo nieprzyjemnie kończyło. Skutki. w postaci wgłębień na obliczach od puszki po konserwie, która służyła za zatyczkę do "hilzy", można jeszcze dziś tu i ówdzie zauważyć.
Oprócz tego rodzaju huków, był tu zwyczaj "tarabanienia": Pamiętam, jak będąc młodom mężatkom, mając dwoje bardzo nieletnich dzieci i zdziecinniałego teścia, zapierniczałam z przedświątecznymi przygotowaniami do późnego przedświtu.Po czym, ledwie zdołałam oko przymknąć już musiałam je otworzyć, bo nawiedzone tradycją oszołomy popierniczały z bębnem przez wieś, budząc ludek na rezurekcję, na tyle za wcześnie, że czołganiem przednio-wstecznym mógłby do tego kościoła dotrzeć. Z nastaniem tzw. demokracji w tym zakresie również pozostawiono narodkowi swobodę wyboru i tarabanienie po nocy jakoś ustało (być może po prostu tarabaniarz się zestarzał i nie miał już siły z bębnem kilometrów pokonywać, a  żaden młody nie poczuł woli bożej).

Ponieważ przyroda nie lubi próżni, moje Dziecko postanowiło powstałą próżnię uzupełnić: W Poniedziałek dostało od Starszego polecenie rozpalenia w piecu. Dziecko nie zaooponowało, ja się nie odezwałam, a prawda jest taka, że do tej pory Dziecko nie robiło tego ani razu. No, cóż, taki błąd wychowawczy. Już nawet zeszłam do hadesu, ale zobaczyłam, że Dziecko sobie radzi zgodnie z procedurami (papierek, drewienka), więc zabrałam tyłek w troki i się oddaliłam na właściwy poziom. Potem nastąpiło jakieś nieoczekiwane BUM i Rezydentka, rezydująca w salonie z kominkiem podniosła mniauk, że "tu jest pełno czadu!" (Darmo babie tłumaczyć, że gdyby obecność czadu odkonotowała, to już by kwiatki wąchała od spodu. Dla niej każdy swąd to wciąż jest "czad".) W kotle się nie rozpaliło, natomiast w salonie zapanował siwy dym. Okazało się, że Dziecko postanowiło użyć do rozpalenia czyścika do hamulców w spreju i stąd to bum. (Szczęściem zachowało owłosienie twarzowe, bo gdy kiedyś, mając niepełna piętnaście lat, użyło benzyny do rozpalenia ogniska, musiało zmienić fryzurę i zacząć się golić). Odbyło się ostre wietrzenie. Po czym w kotle zostało rozpalone już metodami tradycyjnymi, ale rezydentka ciągle mniauczała, że CZUĆ. Czym się zbytnio nie przejmowałam, bo ten kominek od początku był wadliwy, ciąg miał bardzo kiepski, a cofka z komina zdarzała mu się na tyle często, że zdążyłam się przyzwyczaić iż w pewnych warunkach pogodowych mamy zapach wędzarni w domu. A w poniedziałek duło jakoś nieprzyjemnie, więc pewnie to. Ale wieczorem poszłam podłożyć i gdy wróciłam, zobaczyłam, jak siwy dym snuje się z kominka. Rezydentka została ewakuowana do innego pokoju, a ja z Dzieckiem udałam się na poszukiwanie "lewego cugu". No i znaleźliśmy - okazało się, że to BUM wywaliło drzwiczki od wyczystki w kominie, znajdujące się nieco poniżej podłączenia kotła, od strony warsztatu.Drzwiczki zostały założone, co nieco problem rozwiązało. Trzeba je jeszcze oblepić gliną, żeby uszczelnić, ale to potem.

            Wiadomo, że pańskie oko konia tuczy, więc rolnik kużden zasiewów swych dogląda, żeby np. w porę interweniować. Starszy do przeglądu pól używał "sześćdziesiatki", albo "trzydziestki" (Ursus C360 lub C330), raczej tej mniejszej - se wsiadał i se popyrkując telepał się po włościach. Ponieważ aktualnie traktory są ciut ciut większe to, choć poruszają się znacznie szybciej niż owe pyrkawki, objeżdżanie pól traktorem jest nieekonomiczne, niewygodne i niemodne. Dziś wypada, by rolnik postępowy posiadał auto odpowiednie, co w rolę wjedzie, a jeszcze lepiej - z roli wyjedzie. Którym w dodatku, ewentualnie, można odrobinę nawozów, ziarno, jakąś chemię czy beczkę paliwa w pole dowieźć. Zatem Dziecko nabyło czworonożny pojazd. Na oko wygląda na rówieśnika, pewnych interwencji chirurgiczno-kosmetycznych wymagał na powitanie, ale jeździ i nawet po świeżej roli daje radę.
No i we wtorek Dziecko pojechało tym swoim misibisi po pracownika, po czym pojechało zatankować łamagę, po czym podjęło okupację łazienki. Rezydentka natomiast okupowała okno w salonie. W pewnym momencie od tego ona doleciało:
-Jakieś auto stoi tam koło naszego bzu. Takie jasnoszare. Do Milki ktoś przyjechał?
Wcześniej zerknęłam przez kuchenne okno i zobaczyłam, że nie widać padżero. Pomyślałam, że to "koło bzu" oznacza "na trawniku przed domem" bo u ciotki z określeniem lokalizacji zawsze ciężko było (Słynne w rodzinie było określenie strzyków u krowy: w/g ciotki strzyki "przednie" to były te bliżej osoby dojącej, a "tylne" znajdowały się od strony ściany - były to faktycznie strzyki lewe, bo krowa stała lewym bokiem do ściany. No i w tych określeniach, tylko "tylny, lewy" był na prawdę "tylnym lewym" a "przedni prawy"  - "przednim prawym") Podeszłam do tego okna:  no, stoi. Za bzem je widać. Tyle, że białe, a nie szare, ale średnio było widać co za jedno, tyle, że raczej duże. I czemu niby do Milki, skoro nasz bez znacznie wyżej niż Milki brama?  Na wszelki wypadek zapytałam Dziecko, gdzie jest padżero.
- Jak - gdzie? Koło lipy stoi.
- Jak stoi, jak nie stoi.
No to Dziecko poleciało. Okazało się, że to szare auto widoczne "koło" bzu, to było właśnie białe padżero, które nie tyle stało, co siedziało prawym półdupkiem na płotach sąsiadów.W jednym płocie ugięło słupek narożny, w drugim rozpruło kawałek siatki. Dziecko poleciało sąsiadów zawiadamiać o stratach i przepraszać, po czym zaangażowało złoczyńcę do, częściowego chociaż, naprawienia wyrządzonych szkód. Przy użyciu łańcucha słupek narożny został wyprostowany, reszta natomiast poczeka na lepsze czasy, ponieważ aktualnie mocy przerobowych brak, ze względu na porę siewów. Sam złoczyńca obrażeń wielkich nie odniósł, poza zarysowaniami na zderzaku. Ale zderzak służy do tego, żeby się zderzał i obrażenia na zderzaku są wkalkulowane w ewentualne braki na urodzie. Padżero, z założenia, nie służy do lansu, ale do tego, żeby służyć - rozpaczy więc wielkiej nie było. Chociaż - Dziecko chwilę siedziało pod nim i ten zderzak głaskało. No, bo Ono, mimo bałaganu, jaki wokół siebie wytwarza, esteta jednak jest...

      W związku z pojawieniem się robotnika najemnego zaistniała konieczność udania się do miejscowego marketu celem "rozmienienia pieniędzy". Takie rozmienianie pieniędzy w sklepie kończy się najczęściej tym, że z banknotu dwustuzłotowego powstaje około stu złotych drobnymi. Nabywszy kawałek nieżywego zwierzęcia, celem przygotowania w końcu jakiegoś normalnego obiadu (Dziecko pracowało biurowo w domu, więc istniała nadzieja, że uda się go nakarmić obiadem o normalnej na obiad porze), napotkałam wzrokiem regał z karmą psio-kocią i olśniło mnie, że przecież w kociej puszce już widać dno. Karma którą zwykle kupuję istniała tylko w jednej wersji, mianowicie "junior" (moje koty już nie juniory, zawsze kupuje im "sterilized"). Pomyślałam, że jak przez parę dni zjedzą "juniora" to im się nic nie stanie. Poczytałam nawet napisy na tej torebce: stało tam "junior<1 -="" 1="" a="" aciata="" adn="" ale="" am="" ania="" apciatouchy="" apciatymi="" apkach="" apouche="" b="" bia="" bojkotuj="" brzeg="" by="" cholery="" chwil="" co="" czy="" dla="" do="" domu="" dopiero="" drobniejsze="" drobniutkie="" dzie="" e="" gdy="" granulki="" i="" jako="" jasna="" jedynie="" juniory="" k="" karm="" kg="" klementyna="" ko="" kociej="" kotek="" kotom="" koty="" kr="" kt="" kupi="" lekko="" liczna="" mi="" mn="" mnie="" momencie="" mordka="" na="" nast="" nawet="" nbsp="" ni="" nic="" nie="" nienie="" niestety="" no="" o-ruda="" o="" obok="" obrazku="" odrywa="" ol="" opakowania:="" oraz="" ow="" p="" pi="" poch="" pomroczno="" powiedzia="" przecie="" ra="" re="" ruda="" s="" shi-tzu.="" si="" sklepie="" spowodowa="" swoich="" sympatyczna="" szczeni="" szczeniak="" t="" ta="" tak="" te="" tej="" tkich="" to="" tu="" turla="" tyle="" tym="" uchami="" uszkami.="" w="" wa="" wcale="" wprawdzie="" wszystko.="" z="" za="" zastanowi="">Na szczęście dziś ma być dostawa, więc kupię, tym razem właściwą.
A tak na marginesie - na początku miesiąca analogiczne fragmenty nieżywego zwierzęcia kupowałam w cenie dwukrotnie niższej. Świnia żywa w skupie podrożała w międzyczasie z 4,50/kg na 6/kg, czyli o 20%. Już nie mówię, żeby te fragmenty świni także o te 1,50 podrożały, ale gdyby nawet o te 20% to jeszcze byłoby uczciwie. A tak to jest chamstwo. Oraz objaw debilizmu marketingowego: w momencie, gdy ludek jest dość objedzony mięchem i wędlinami raczej odpuści sobie zakup takiego drogiego mięsa. Więc będzie leżało w tej ladzie i "dojrzewało". Jak to było? "Chytry dwa razy traci"...