I tak właśnie było wczoraj:
Rankiem poszłam popaczeć jak syn sumsiadów maluje ciotce Helence stół. I spod Helenki ganku powstał ogólniejszy luk na moja glicynię. Który pokazał, że ona już ma ochotę na dach włazić. Na co nie mogłam pozwolić, więc wzięłam sekator i polazłam na balkon. (Dla mnie akcje balkonowe na wysokości I piętra wysokiego to totalny hardkor bo oprócz klaustro mam też akro..Dopóki jeszcze ten balkon w wiciach i gleby nie widać, to jako tako, a potem zaczyna się dziwnie. W dalszą dal popatrzeć mogę, byle nie wspód. Dodam, że ten balkon to w zasadzie tylko płyta, balustrady się nie doczekał i nigdy już nie doczeka zapewne.)
Potem słońce wyszło i przerwało prace zewnętrzne, więc zapakowałam ogórecki mexico do słoików.
Potem słoiki do garnka.
Potem gotowałam kapuśniak. (Bo jeden słoik z kapustką mi się nie zamknął, a Starszy pożądał kapuśniaku)
Potem wieszałam pranie.
Potem blanszowałam szpinak.
Potem znowu polazłam na tę glicynie coby ukończyć dzieło, uprzednio drabinę przyniósłszy. I wielki sekator, bo się zawzięłam, że wreszcie utnę tę odnogę wystającą prostopadle, która mi działa. Tatuś został wezwany i robił za instrumentariusza (zabierz duży sekator, podaj mały, zabierz mały itd) oraz wsparcie psychiczne dla robotnika na wysokościach.Tatuś wsparciem psychicznym jest niezawodnie zawodnym, ale przynajmniej te sekatory odbierał.
Potem robiłam makaron ze szpinakiem i kozim serem a la lazania. (Makaron, takie lubellskie fale, nawet lepszy, bo jest mniej ciasta w cieście i bardziej jadalny jest)
Potem sprzątałam obcięte wiciowici.
Potem skubałam trawę w liliowcach.Bo tak głupio posadziłam, że jedynie skubaniem mogę usunąć. Na własną zgubę posadziłam. Jak by rosły gdzieś siam czy tam, to nawet niechby w trawie, bo i tak wzrok by sięgnął tylko luka ogólnego. A tu? łażę kilka razy na dzień i mi ta trawa na system szkodzi.
Te właśnie rosną siam-tam - daleko od oka. Na pierwszym planie wykopane w sadzie, przez Najważniejszą po coś tam lata temu posadzone, jakoś się im nigdy nie przyglądałam i nawet nie wiedziałam, że takie ładne.
A w tle, w krzakach te takie najzwyklejsze, ale za to niezawodne.
Ten rośnie, wraz z wieloma innymi pod balkonem. Dostałam od sąsiadki.
Te "podarowane" miały być różne, a okazały się wszystkie takie same, z wyjątkiem jednego, który jest bordo, ale kwitł bardzo słabo. Tu- jeszcze w trawie.
Potem nakarmiłam Dziecko.
Potem nakarmiłam pso-koty.
Potem poszłam z psami w pole (wcześniej jeszcze 2 razy, w tym jeden raz powrót z boćwiną dla kóz)
Potem zamknęłam psy za płotkiem, zaniosłam śliwki, wzięłam wiaderko i poszłam do kóz.
A kozy były ałt i na tym ałcie zawzięcie się łbiły, mimo gałęzi, które im nawrzucałam, jako przysmaki i rozrywka.
Uporządkowałam im apartamenty, wpuściłam, nakarmiłam, wydoiłam (przy czym Wanda usilnie się na mnie pchała i walczyłam o utrzymanie równowagi)
Potem wróciłam z mlekiem do domu.
I jak się złapałam za odkurzacz, żeby wykonać cowieczorny oblot to stwierdziłam , że 8 łap mi brakuje - zapomniałam o psach za płotkiem. Co ostatecznie złe nie było, bo przynajmniej mi się Czarna pod nogi nie podkładała, chowając się za mnie przed warczącym stworem.
Potem przyjechało Dziecko i przyprowadziło psy.
Potem siadłam i zadzwoniła Kaśka, a ja nie miałam siły z nią gadać. Więc dałam tatusiowi.
I wtedy stwierdziłam, że mam jeszcze mleko do przecedzenia, twaróg do odcedzenia i pranie do zebrania.
I jak już ogarnęłam, to się umyłam i padłam. Nawet nie miałam ochoty na kolację.
Nawet jak by mi kto zrobił. Z czym się nikt nie oferował.