sobota, 19 listopada 2016

i po zimie...

Na szczęście! Niestety, nie zachwycam się. Co nie oznacza, ze wrażenia wzrokowe są mi obojętne.(Zwłaszcza była taka jedna brzózka, która dziwnie liści nie straciła i tym ognistym oranżem się pięknie od bieli ogólnej odcinała) Jednak okoliczności namacalne są tak uciążliwe, że często nawet odbiór wizualny przesłaniają.

Wracamy ze spaceru tak właśnie. I to już wielokrotnie po drodze otrzepywane. W lepkim śniegu Księżniczka ledwie dźwiga łapy.

Spacery z psami w okolicznościach wstępnie zimowych stają się uciążliwością. Fanaberyjność Księżniczki z wiekiem rośnie: biega (o ile to można bieganiem nazwać, gdy każda łapa jest dociążona śnieżnym balastem) w poszukiwaniu choćby pojedynczej trawki. Jak nie znajdzie  - wracamy z niczym, a właściwie z całą zawartością. Księżniczka idzie do wanny, bo to najprostszy sposób na usunięcie śniegu - prysznicem. Suszymy, po czym za chwilę znów zajmuje pozycję pod drzwiami. I da capo....
Co mnie przygniotło psychicznie do siąścia u maszyny. ""Pekeś" - skrojony uprzedniej, mało zimowej zimy, czekał na właściwy moment, a raczej na odpowiedni mus i przymus, bo inaczej bym się nie zabrała.

 Już prawie koniec. Maszyna się spisała, raz tylko dając czadu, ale jakby wiedziała, że pomysł kiepski: prawie całą lamówkę bawełnianą przyszyłam bez dolnej nitki. Po czym okazało się, że taka lamówka nie będzie. I na szczęście nie musiałam pruć. 

Finito. Prawie, bo jeszcze gumki w nogawkach/ rękawkach(?) do wciągnięcia. 

Cały kombinezon recyklingowy. Gdzieś w jakimś szmateksie nabyłam nieprzemakalne dziecięce szelesty, przyzwoicie podgumowane za całe 8 zet. Trochę zabrakło - ten czerwony nylon, który zalegał od lat, się akurat nadał. A na ściągacze został poświęcony osobisty golfik, który mnie wqrzał.
Wiedziałam, że tak będzie - uszyłam (na jedno podejście -5 h przy maszynie z malutkimi przerwami wynikającymi z harmonogramu) i warunki się zmieniły. Nastał mróz, śnieg przestał oblepiać Księżniczkę. (Nie zakładam jej wtedy kombinezonu, bo w kombinezonie też jest cała nieszczęśliwa.) A potem sobie zniknął, nawet dość bezboleśnie, błota nie narobiwszy zbytnio, zapewne z powodu strasznego wiatru, który natychmiast suszył.

Okoliczności zewnętrzne, głównie jako wyniki ludzkiej, kretyńskiej działalności, wywołują ostatnio wqrw permanentny, który zdaje się, zaczyna już mi szkodzić. (Aha, sąsiad właśnie lata na kosiarce! Ratuuunku!)
Poprzez czyjeś skretynienie, wdupiemanie i olewanie odbyłam właśnie 11 -tą od połowy sierpnia rozmowę z przedstawicielem operatora na Te. Rozmowy moje dotyczyły tego, żeby pozostałe moje 3 numery (2 przeniosłam do operatora na Pe) były wciąż na jednym koncie, na jednej fakturze, która będzie w dalszym ciągu dostarczana na e-mail. Do września było jeszcze jako tako, nie były na jednej fakturze, nie wszystkie faktury przychodziły, ale przynajmniej się płaciły poleceniem zapłaty. Nagle otrzymałam pismo, że jakaś rata jest niezapłacona! Odbyłam kolejną rozmowę, w trakcie której się dowiedziałam, że jakiś dałn majstrował przy moim  adresie email (po co, skoro on tam był od lat?!) i zmienił domenę z o2.pl, na 02.pl - przeciętny gimnazjalista wie, że nie ma takiej domeny pocztowej. W związku z czym faktury szły w niebyt wirtualny. Oczywiście wracały! Ale to już nikogo nie obchodziło. W dodatku dla tego jednego numeru zostało utworzone nowe konto bankowe i wycofane(!) polecenie zapłaty. Wqrw mój sięgnął sufitu, gdy dziecko, używające tego telefonu otrzymało sms, że za 3 dni wyłączą, bo niezapłacony abonament. Kolejna rozmowa, co do której obawiałam się skutków jak poprzednio. Dodatkowo informacja przez e mail. Wybrałam się wczoraj do punktu, że może Adaś mi to ureguluje ręcznie. Szczęście, że  z Dzieckiem jechałam, bo na jego numer zadzwoniła panienka i oznajmiła, że w końcu będzie tak jak chciałam. No to poczekam do 3.12 i zobaczymy.

Koleżanka założyła sklep internetowy. Postawienie tego i wrzucenie na serwer zleciła firmie. Miły pan, zasypujący koleżankę różnymi dodatkowymi ofertami współpracy, odpłatnej oczywiście, sklep "wykonał", wrzucił linka, żeby se przetestować. Mogłam to zrobić, ale kobieta jeszcze nie była gotowa do wszczęcia działalności handlowej, więc nie było pośpiechu. Sklep jest postawiony na dżumli z komponentem hikaszop - samograj dla średnio zaawansowanych komputerowo i umiejących poczytać stronę wsparcia in inglisz.
Pan chyba nie do końca umiał, bo sklep nie działa - konkretnie- nie wysyła mejli do właściciela ani do klientów. Pan należność nienależną w wys 1,5 tys oczywiście skasował i dodatkowo pobiera miesięczny abonament "za opiekę". A teraz jest właśnie na urlopie i się nie odzywa. Chroń Was, Panie Boże przed takimi firmami i takimi ludźmi. Przypomina to dawną, anegdotycznie opisaną działalność ekip budowlanych: "Franek, trzymaj ścianę, ja idę po zapłatę" Jak widać filozofia pracy wiecznie żywa, choć wszelkie filozofie się w międzyczasie tak zwanym zdążyły zmienić.
Między innymi zmienia się ostatnio jakaś filozofia (filozofia?!) dotycząca systemu oświaty. (Ma nie być o polityce, ale mus jakiś się zrobił). Jak pamiętam, rewolucja oświatowa została przeprowadzona za rządów ugrupowania, którego potomkiem jest obecne. Niezapomniana pani minister, hrabina eR, w/g której, w odpowiedzi na "drożność" systemu, wiejskie dzieci mogły gęsi pasać, po ukończeniu skróconej podstawówki. I obecny zachwyty nad systemem fińskim, który jest wysoce efektywny, bo postawiono na "demokratyczność" wyrażającą się tym, że każde dziecko ma mieć jednakowy dostęp do edukacji na każdym poziomie.Czemu służyć mają m. innymi "lotne biblioteki" wiejskie. (Ahoj, PeeReLu! A u nas już od lat wiele bibliotekarek wiejskich gąseczki pasie na zasiłku lub emeryturze pomostowej.) Oraz system kształcenia nauczycieli: W czasach, gdy ja startowałam na studia pedagogiczne nie było może, jak w Fin. -12 kandydatów na jedno miejsce, ale ze 4 było. Wcześniej trzeba było zdać solidną maturę oraz egzamin wstępny. Studia nauczycielskie zaoczne były dostępne tylko dla praktykujących nauczycieli, a nie - jak obecnie - jak ktoś się już nigdzie nie dostał, to może systemem sobotnio-niedzielnym "uczyć się", jak nauczać. Samemu będąc z gruntu niedouczonym. Stara dobra reguła, że"nauczyciel powinien wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś" już dawno poszła w zapomnienie, ponieważ pojęcie "wykształcenie ogólne" (czyli właśnie "coś o wszystkim")  straciło swoje pierwotne znaczenie, będąc synonimem ukończenia marnego ogólniaka.
I tak - marne wykształcenie ogólne, marniutkie studia na jakiejś prywatnej pseudouczelni, które należy prześlizgać najtańszym wysiłkiem umysłowym, marnego często umysłu, dają takich marnych pracowników, marnych byznesmenów, którzy z powodu swej niewiedzy i podstaw moralnych, działają w przeświadczeniu, że są w stanie wszystko (jak pewien Tadzio, który u nas czasem "do wszystkiego" robił; do Łańcuta wwiózł mnie pod prąd, zapewne z powodu jajek przysmażanych wypadniętym ze sporta ogieńkiem; z piekarni jako kierowca został zwolniony po pierwszym kursie, bo bułki pozawoził do zgoła innych odbiorców. Ale twierdził, "ze samolot? Pewnie ze bym dał radę, zeby mi tylko dali lecieć". Łooo..)
Wiem, co mówię, bo 35 roczników przez "moje ręce" przeszło, z których wielu magistrów, a nawet mgr inż. dziwnym cudem jakimś tymi mgr zostało. Biorąc pod uwagę, że zasada iż z wrony orła nie będzie w dalszym ciągu jest żywa, choć niewielu o niej słyszało. Dziś. Zapewne. (Wiele takich wron wystrojonych w orle pióra z góry na nas spogląda)


A w międzyczasie odszedł Cohen. Odszedł, ale jakby pozostał. Na szczęście wciąż można go słuchać.

sobota, 5 listopada 2016

zmiana nie-dobra

Podobno czas na zmiany. Zmieniają nam tu, tam i ówdzie. I mówią, że to dobre zmiany. No, ja tam nie wiem. Dla kogo dobre, dla tego dobre. (Np. ta ostatnia zmiana z akcyzą na auta: bidny Kowalski kupując złoma z landów sprowadzonego dołoży do interesu, natomiast reprezentant narodu, kupując lambordżini np, oszczędzi kupę kasy. Przypomina mi się anegdota w okolicy krążąca, dotycząca lokalnie wybranego: Jakoś tak w środku kadencji chłopy go dopadły pod młynem - No i jak, panie W? Mówiliście, że będzie lepiej!
- A nie jest? MNIE jest lepiej!)
Ale nie o te zmiany mi chodzi. W ogólności staram się nie interesować broszkami.
Natomiast bezpośrednio dopadła mnie zmiana czasu. Niby wróciliśmy do "właściwego", czyli słonecznego zegara, ale to nagłe skrócenie dnia o godzinę jest wqrzające, deprymujące i powodujące dezorganizację harmonogramów. Nagle psy, które dostawały kolacje o 18 tej zaczynają się dopominać o papu o 17tej! (No, niemożliwe! Już głodne! Przecież nie pora!) Kotów też zaczyna być nagle dużo jakoś, bo wszystkie trzy na raz znajdują się w kuchni, siedzą na środku i wpatrują się we mnie lub nawet zaczynają wierzchem chodzić.
Nie mówiąc już o zakłóceniu innych harmonogramów na styku: w sobotę wracałam z S. W Rz. już pociąg o 18 tej miał jakieś zaburzenia, podstawiony został dokładnie w godzinie odjazdu, podczas gdy zwykle stoi 20 minut wcześniej.
I do tego jeszcze inne okoliczności:
Pogoda usiłująca wiatrem zerwać nie tylko czapkę  z głowy, ale nawet głowę z karku.
Woda w kranie występująca jak efemeryda - pojawia się i znika. W międzyczasie koncert w rurach -psss, bul-bul, pss! A jak już się pojawi, to ledwie cieknie. Chyba trzeba się zaopatrzyć w dyżurne pięciolitrówki, żeby w razie W chociaż herbatę było z czego.
W tych wszystkich niesprzyjających okolicznościach wypada pomyśleć nad ZSD. Jeden  z opatentowanych babskich sposobów, to kupić sobie coś miłego. Niekoniecznie od razu etolę z norek, ale jakiś drobiażdżek sympatyczny.Niestety wymaga to ruszenia tyłka poza gumno.
Ale jest tez sposób na ZSD bez ruszania tyłka - miłe dla oka i podniebienia jedzonko!

W Ardenach podobno jeszcze złotojesiennie, ale moja ulubiona francuska bratanica musiała zaszyć się w kuchni przed halołynowymi przebierańcami. Takie były skutki tego zaszycia się, którymi się ze mną podzieliła (niestety, dla mnie były tylko efekty wizualne, resztę doceniał Pierre na talerzu): pierogasy z dyniuchą. Po wierzchu wala się szałwia, czosnek i tarty serek.

Przez te głupie halołyny dynie ropanoszyły się wszędzie. Niejako ubocznie również kulinarnie.


U mnie panoszą się w piwnicy. Z przeznaczeniem głównie dla kozowatych, ale wypadałoby samej spróbować, co się wyhodowało. Choćby po to, żeby mieć pojęcie o walorach poszczególnych odmian.

No to poszły do piekarnika: jedna butternut, jedna hokkaido i połowa białej. Ze skórką. Potem ta skórka schodziła bez żadnej łaski. Najsmaczniejsza okazała się ta biała. Tegoroczne hokaido -masakra jakaś, zapewne przez suszę i upały - twarda skórka, mączysty cienki miąższ. Piżmowa też niczego sobie...

Po co te dynie w piekarnik? Bo zaczęłyśmy z Puma wymieniać poglądy na temat ciasta z dynią jako substratem (nie w postaci nadzienia, bo u mnie konserwa kulinarna -odpada). Puma mi podesłała linki do przepisów na jakieś drożdżówki dyniowe. I się okazało, że do ciasta dodaje się dynię w postaci upieczonej i przetartej. O czym oczywiście nie wiedziałam. Bywało,że piekłam chleb z dodatkiem dyni, ale ścierałam ją po prostu na tarce, taka surową i już.

Wśród przepisów od Pumy była chałka dyniowa. 
Ponieważ przepisy  traktuję zwykle jako inspirację, więc tym razem z chałki dyniowej wyszło mi takie cuś:

Ciasto zostało rozwałkowane, posmarowane stopionym masełem i obficie zasypane cukrem z cynamonem, z przewaga tego drugiego. Następnie zwinięte w rulon, poustawiane na sztorc w tortownicy i upieczone. Z reszty powstała jeszcze taka mała strucelka marmoladowo nadziana. Na koniec polukrowane. A co! Niech jeszcze wygląda ładnie!

Wyglądało bardzo krótko, bo natychmiast zaczęło znikać. Po prostu gęba w niebie! Polecam. Zróbcie Sobie Dobrze, link do przepisu jest wyżej. Może być i chała, jak kto woli.

No i to był taki mały przerywnik muzyczny. Zawsze lepiej ruszyć tyłek i coś zdziałać, niż patrzeć w okno i przeżywać, co się widzi za.
(Chociaż ZA pojawiają się ostatnio miłe akcenty przyrodnicze: sójki zagościły na gumnie, sikorki wracają, na gościnnych występach jest jakiś szlachetny gołąbek. Nie wiem jeszcze, gdzie nocuje, ale rankiem widzę go jak śniada nieopodal obórki. No i plus dodatni dwudniowej wichury - wiało we właściwym kierunku i wywiało liście z gumna. Mówiłam cały czas, że grabienie liści to bezsensowne zajęcie?)

Jeden z plusów ujemnych nie-dobrej zmiany wiąże się z wieczornym wyprowadzaniem psów utrudnionym przez ludzka głupotę. Powyższy splot okoliczności spowodował, że wczoraj horror mały przeżyłam, na szczęście skutkujący tylko zdartym gardłem: Wypuściłam wieczorem psy na przedostatnie sikanko na gumno. Natychmiast pobiegły bezgłośnie aż pod stodołę - aha, coś było. Niestety, to coś było jeszcze aktualnie w postaci wolnego i swobodnego psa czającego się w mroku za lipą. Wolne i swobodne psy zachowują się nieprzewidywalnie, na ogół są ciężko wystraszone. Ten w pewnym momencie rzucił się pędem w kierunku szosy na co Czarna natychmiast za nim, wyciągając się prawie jak chart. A na szosie akurat był ruch jak na Marszałkowskiej w godzinie szczytu (nie, korek nie!) I to zapewne, oraz moje wrzaski Czarna zastopowało i skruszona wróciła. A dziś od rana znów jakiś wolny i swobodny pies palęta mi się po gumnie, wywołując słuszne oburzenie u psów domowych. Wrzask jest od rana.Psiaczek aktualnie zaprzyjaźnia się z kundlem sąsiadów, więc trase spacerowa mam zablokowaną.
Ciekawe, czy nastanie kiedyś taki cudowny moment,że ludzie się nauczą iż własny pies powinien przebywać na własnym gumnie, a poza jedynie na sznurku w rekach pana/pani?

Wczesnym rankiem zastałam staruszkę na wyrku w takim stanie. Ona nie jest ciepłolubna, jak Czarna. I zupełnie nie wiem, jak jej się udało tak skitrać w ten kocyk, który wcześniej leżał sobie zupełnie i dokładnie na płask. W każdym razie chwilę zajęło mi wysupływanie jej z kocyka, bo była nim wielokrotnie owinięta. To koc normalnych rozmiarów!

Póki co wylazło słoneczko, więc do boju!


czwartek, 3 listopada 2016

herbatka (jeszcze nie) zimowa

Ostatnio padła mi na mózg metalowa puszka na herbatę. Dziecię korporacyjne bywszy niedawno przywiozło matce herbatę z czerwonokrzewu z jagódkami. Nie lubię herbaty trzymać w paputku, nawet celofanowym (herbata była nabyta w Five o'clock), za każdym razem odginać tej drucianej zamykaczki i zaginać ponownie. Łapać w locie, jak mi z szafki ten paputek wypada na czoło.. Przesypałam do słoika zamykanego hermetycznie. Ale słoik nie jest dobrym rozwiązaniem, ze względu na pewne właściwości szkła - jak się wymsknie na płytki, to ani słoika, ani herbaty. Istniejące puszki zajęte.
W celu nabycia przeszperałam sklepy w najbliższej mieścinie. Same duże i dużo bardzo ładne. A mi potrzebna nieduża i tylko ładna. Skończyłoby się na tym, że z Rz. wróciłabym także bez puszki, bo nóg nadwyrężać nie chciałam i długodystansowych pieszych wycieczek urządzać. Gdyby nie pociąg.
Przybyłam otóż na dworzec z 10 minutowym wyprzedzeniem. Pociąg stał oczywiście. Napchany jak konserwa ze szprotkami. A jeszcze na moich oczach się dopychał. Nie ma, żebym ja na stare lata za szprotkę robiła, stała te 40 km/pół godziny na jednej nodze z inną szprotką wiszącą na plecach, kolejną stojącą mi na nodze, a następną chuchającą w nos. Następny pociąg za godzinę, świat się nie zawali.
Zrobiłam w tył zwrot z peronu i powlekłam się do dawnego SDH Pionier (nie wiem nawet, jak się to teraz nazywa, być może na fali reminiscencji -tak samo). I tam, w zajmującym cały parter dziale porcelanowo-garnkowo-przydasiowym zlokalizowałam metalowe puszki w liczbie sztuk 3 w dwóch wzorach. (Było jeszcze parę innych, ale takich na kilo makaronu)

Niechcący nabyłam puszkę z herbem Tai-Pana. Teraz już nie mam innego wyjścia, jak nadrobić zaległości literackie i przeczytać.

W towarzystwie pozostałych i filiżanki z zaparzoną herbatką.

Z herbatka zaprzyjaźniam się od nowa. Dawno-dawno herbatki piło się dużo. Głównie herbatkę się piło. Kawa pojawiała się sporadycznie. Nie to, że nie była dostępna, ale jakoś nie było zwyczaju. Herbatkę się piło wyłącznie "piórzastą", w warunkach roboczych parzoną jako "plujkę". Po czym nastały szmatki-herbatki, czyli herbata w papierku i jakoś mi przeszła ochota na herbatkę. Częściowo z powodu iż żołądek się buntował nieco przeciwko herbacianym garbnikom (bo "słomki" nie pijało się nigdy, 3 szklanki zaparzone z jednej torebki liptona to obraza dla herbaty), a częściowo pewnie dlatego, że ta herbatka z papierka była pewnie jak papierosy popularne (sporty wcześniej - mówiło się, że sporty produkują na koniec zmiany. Jak już zrobią te lepsze, to potem hale pozamiatają i z tego są sporty. Podobnie z papierową herbatką - jak rozsypią w pudełka te lepsze sorty liściaste, to zmielone zmiotki idą do papierka).
No i moda nastała na papierki, papierki królują wszędzie, w różnych wydaniach. Dobrą herbatę liściastą kupić trudno za przyzwoite pieniądze. (A te Ulungi i Yunany z Posti były całkiem niezłe. Nawet zwykły Madras był lepszy od tego Twinningsa, z którego pudełko tam stoi na obrazku). Pojawiły się sklepy z herbatami na wagę, nawet w mojej mieścinie najbliższej są dwa. Ale ja nie mam przekonania. Lubię wziąć w rękę pudełko, poczytać, kto to wyprodukował, z czego i gdzie wyrosło.

No i parę zdań o tych herbatkach, które widać na obrazku.
Twinnings -szkoda gadać. Inglisz brekfest już mówi za siebie - nijaka, jak inglisz kiczyn, łamany liść, dno.
Basilur -to przypadkowe odkrycie w sklepie, gdzie kupowałam bolesławskie kubeczki dla Kasi. Oni tam nie sprzedają ogólnie herbaty. Maja tylko tę jedną. Ta z puszki to był zwykły cejlon (Dziewczynka w sklepie powiedziała, że herbata jest pomarańczowa, bo na puszce napisane jest "orange pekoe". Kolejny dowód na tezę, że sprzedawcy nie mają bladego pojęcia, co sprzedają). Ostatnio pojawiła się w Ross...i wystąpiła tam w wersji "magic nights" - przecudnie pachnąca mieszanka z kwiatkami.
No i Earl Grey Imperial Braci Mariage - jak się zrobi greja perfumując bergamotką dobra herbatę to to jest właśnie grej ( a nie śmiecie zaprawione chemią, dla zabicia zapachu śmiecia). Tę herbatę dostałam w prezencie od Pumy. Normalnie trochę nie bardzo mnie stać na wydatek ponad 60zł za 10dag herbaty ( u siebie kosztują od 15€ w górę z tej serii, w czarnych puszkach), ale jest warta swojej ceny! ( O braciach Mariage i ich herbatach napisano nawet książkę, którą można nabyć np. na amazonie za jedyne 50 $. Taką 100gramową paczuszkę z serii classic też  tam można  za 49$ upolować)

W domu herbaty piło się dużo. Oczywiście była to dobra herbata liściasta, uprzednio zaparzona w imbryczku. Imbryczek był porcelanowy, każdorazowo wyparzany wrzątkiem, cały ceremoniał. A czajnik! Czajnik był olbrzym aluminiowy. Z pół wiadra wody do niego wchodziło. Czajnik był prezentem od Dolka. A Dolek był sąsiadem zza płota, ojca przyjacielem od zarania i bardzo często do nas wpadał na herbatkę. A że lubił sobie posiedzieć, to tych herbatek wypijał kilka. No i któregoś dnia wpadł z tym olbrzymim czajnikiem. (Czajnik stawiało się na węglowej kuchni, stąd jego wielkość dowolna. U siebie mam najmniejszy dostępny czajnik, bo naród ma tendencje lać na full by zaparzyć jedną herbatę. Resztę się oczywiście wylewa i nalewa nowy pełny czajnik na następną)

Herbatka na ogół występowała solo. Czasem z mlekiem - wtedy bardzo nie lubiłam, teraz często pijam w ten sposób doprawioną mocną herbatę.
Zimową porą występował taki mamin wynalazek -herbata z jabłuszkiem. Do kubka wkrawało się w drobniutką kosteczkę jabłuszko, przykrywało spodeczkiem do naciągnięcia.Jabłuszko to była zimowa antonówka, kwaśna, aromatyczna i długo się przechowująca na piwnicznych półkach. Świetnie zastępowało to cytrynę.
Herbatkę na codzień pijało się z kubeczka. Kubeczki były dość spore i musiały być z cienkiej porcelany. Były takie w tamtych czasach, teraz dopiero nastała era kubasów z jakiegoś grubaśnego czegoś. Masakra. (Załapałam się kiedyś na kubek z neski. Usiłowałam coś z niego wypić. Skończyło się na tym, że się oblałam jak dzidzio)
Tamte kubki były białe, bez zdobień, co najwyżej jakiś delikatny wzorek (pamiętam takie maleńkie różowe różyczki i niebieskie kwiatuszki. Pamiętam, jak pamiętam -dzbanek od tego kompletu się ostał i stoi na Górce na kuchennym oknie. A w komplecie był właśnie ten dzbanek, mlecznik, cukiernica i kubki, które miały kształt gruchy).
Mama miała takiego "fioła", że kubki maja być cienkie. Potem nastała moda na porcelit kolorowy, który oczywiście nie miał racji bytu. Natomiast któregoś dnia Mama przytaszczyła przecudny serwis kawowo-herbaciany 12-osobowy. Z cieniusieńkiej porcelany, z granatowym i złotym paseczkiem u góry filiżanek. Ten serwis zaginął w akcji, czego nie mogę przeżałować. (Mamy dom został sprzedany z zawartością, gdy Gocha już była ciężko chora - wpadła samolotem, tam i z powrotem, żeby tylko podpisać umowę. A brat nie miał głowy do jakiś drobiazgów nie z tej ziemi. Więc został tam ten serwis wraz z cudnymi kryształowymi "wiwatówkami" i innymi drobiazgami. Ciekawe tylko, czy ci, którym się te rzeczy dostały potrafili je docenić, czy wyrzucili na śmietnik. Takie wiwatówki np. to unikat, ale jak ktoś nie ma pojęcia - to jest to "uszkodzony" kieliszek, bo nie ma go jak postawić.)

No i tak, na okoliczność herbacianej puszki zlazło mi na wspominki.
Szukam kubka. Herbata najlepiej smakuje w porcelanie.Moja filiżanka mnie nie zadowala. Raz, że za mała, dwa, że działa mi na uczucia estetyczne, bo jest po prostu brzydka. Inne istniejące filiżanki też nie. No to szukam kubeczka.Oczywiście musi być biały, gładki i cienki.

PS. Ten wpis powstał dużo wcześniej. Z powodu iż wujek Gie,często robi sobie, jak mu się widzi - się po prostu nie opublikował we właściwym momencie.