Wracamy ze spaceru tak właśnie. I to już wielokrotnie po drodze otrzepywane. W lepkim śniegu Księżniczka ledwie dźwiga łapy.
Spacery z psami w okolicznościach wstępnie zimowych stają się uciążliwością. Fanaberyjność Księżniczki z wiekiem rośnie: biega (o ile to można bieganiem nazwać, gdy każda łapa jest dociążona śnieżnym balastem) w poszukiwaniu choćby pojedynczej trawki. Jak nie znajdzie - wracamy z niczym, a właściwie z całą zawartością. Księżniczka idzie do wanny, bo to najprostszy sposób na usunięcie śniegu - prysznicem. Suszymy, po czym za chwilę znów zajmuje pozycję pod drzwiami. I da capo....
Co mnie przygniotło psychicznie do siąścia u maszyny. ""Pekeś" - skrojony uprzedniej, mało zimowej zimy, czekał na właściwy moment, a raczej na odpowiedni mus i przymus, bo inaczej bym się nie zabrała.
Już prawie koniec. Maszyna się spisała, raz tylko dając czadu, ale jakby wiedziała, że pomysł kiepski: prawie całą lamówkę bawełnianą przyszyłam bez dolnej nitki. Po czym okazało się, że taka lamówka nie będzie. I na szczęście nie musiałam pruć.
Finito. Prawie, bo jeszcze gumki w nogawkach/ rękawkach(?) do wciągnięcia.
Cały kombinezon recyklingowy. Gdzieś w jakimś szmateksie nabyłam nieprzemakalne dziecięce szelesty, przyzwoicie podgumowane za całe 8 zet. Trochę zabrakło - ten czerwony nylon, który zalegał od lat, się akurat nadał. A na ściągacze został poświęcony osobisty golfik, który mnie wqrzał.
Wiedziałam, że tak będzie - uszyłam (na jedno podejście -5 h przy maszynie z malutkimi przerwami wynikającymi z harmonogramu) i warunki się zmieniły. Nastał mróz, śnieg przestał oblepiać Księżniczkę. (Nie zakładam jej wtedy kombinezonu, bo w kombinezonie też jest cała nieszczęśliwa.) A potem sobie zniknął, nawet dość bezboleśnie, błota nie narobiwszy zbytnio, zapewne z powodu strasznego wiatru, który natychmiast suszył.
Okoliczności zewnętrzne, głównie jako wyniki ludzkiej, kretyńskiej działalności, wywołują ostatnio wqrw permanentny, który zdaje się, zaczyna już mi szkodzić. (Aha, sąsiad właśnie lata na kosiarce! Ratuuunku!)
Poprzez czyjeś skretynienie, wdupiemanie i olewanie odbyłam właśnie 11 -tą od połowy sierpnia rozmowę z przedstawicielem operatora na Te. Rozmowy moje dotyczyły tego, żeby pozostałe moje 3 numery (2 przeniosłam do operatora na Pe) były wciąż na jednym koncie, na jednej fakturze, która będzie w dalszym ciągu dostarczana na e-mail. Do września było jeszcze jako tako, nie były na jednej fakturze, nie wszystkie faktury przychodziły, ale przynajmniej się płaciły poleceniem zapłaty. Nagle otrzymałam pismo, że jakaś rata jest niezapłacona! Odbyłam kolejną rozmowę, w trakcie której się dowiedziałam, że jakiś dałn majstrował przy moim adresie email (po co, skoro on tam był od lat?!) i zmienił domenę z o2.pl, na 02.pl - przeciętny gimnazjalista wie, że nie ma takiej domeny pocztowej. W związku z czym faktury szły w niebyt wirtualny. Oczywiście wracały! Ale to już nikogo nie obchodziło. W dodatku dla tego jednego numeru zostało utworzone nowe konto bankowe i wycofane(!) polecenie zapłaty. Wqrw mój sięgnął sufitu, gdy dziecko, używające tego telefonu otrzymało sms, że za 3 dni wyłączą, bo niezapłacony abonament. Kolejna rozmowa, co do której obawiałam się skutków jak poprzednio. Dodatkowo informacja przez e mail. Wybrałam się wczoraj do punktu, że może Adaś mi to ureguluje ręcznie. Szczęście, że z Dzieckiem jechałam, bo na jego numer zadzwoniła panienka i oznajmiła, że w końcu będzie tak jak chciałam. No to poczekam do 3.12 i zobaczymy.
Koleżanka założyła sklep internetowy. Postawienie tego i wrzucenie na serwer zleciła firmie. Miły pan, zasypujący koleżankę różnymi dodatkowymi ofertami współpracy, odpłatnej oczywiście, sklep "wykonał", wrzucił linka, żeby se przetestować. Mogłam to zrobić, ale kobieta jeszcze nie była gotowa do wszczęcia działalności handlowej, więc nie było pośpiechu. Sklep jest postawiony na dżumli z komponentem hikaszop - samograj dla średnio zaawansowanych komputerowo i umiejących poczytać stronę wsparcia in inglisz.
Pan chyba nie do końca umiał, bo sklep nie działa - konkretnie- nie wysyła mejli do właściciela ani do klientów. Pan należność nienależną w wys 1,5 tys oczywiście skasował i dodatkowo pobiera miesięczny abonament "za opiekę". A teraz jest właśnie na urlopie i się nie odzywa. Chroń Was, Panie Boże przed takimi firmami i takimi ludźmi. Przypomina to dawną, anegdotycznie opisaną działalność ekip budowlanych: "Franek, trzymaj ścianę, ja idę po zapłatę" Jak widać filozofia pracy wiecznie żywa, choć wszelkie filozofie się w międzyczasie tak zwanym zdążyły zmienić.
Między innymi zmienia się ostatnio jakaś filozofia (filozofia?!) dotycząca systemu oświaty. (Ma nie być o polityce, ale mus jakiś się zrobił). Jak pamiętam, rewolucja oświatowa została przeprowadzona za rządów ugrupowania, którego potomkiem jest obecne. Niezapomniana pani minister, hrabina eR, w/g której, w odpowiedzi na "drożność" systemu, wiejskie dzieci mogły gęsi pasać, po ukończeniu skróconej podstawówki. I obecny zachwyty nad systemem fińskim, który jest wysoce efektywny, bo postawiono na "demokratyczność" wyrażającą się tym, że każde dziecko ma mieć jednakowy dostęp do edukacji na każdym poziomie.Czemu służyć mają m. innymi "lotne biblioteki" wiejskie. (Ahoj, PeeReLu! A u nas już od lat wiele bibliotekarek wiejskich gąseczki pasie na zasiłku lub emeryturze pomostowej.) Oraz system kształcenia nauczycieli: W czasach, gdy ja startowałam na studia pedagogiczne nie było może, jak w Fin. -12 kandydatów na jedno miejsce, ale ze 4 było. Wcześniej trzeba było zdać solidną maturę oraz egzamin wstępny. Studia nauczycielskie zaoczne były dostępne tylko dla praktykujących nauczycieli, a nie - jak obecnie - jak ktoś się już nigdzie nie dostał, to może systemem sobotnio-niedzielnym "uczyć się", jak nauczać. Samemu będąc z gruntu niedouczonym. Stara dobra reguła, że"nauczyciel powinien wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś" już dawno poszła w zapomnienie, ponieważ pojęcie "wykształcenie ogólne" (czyli właśnie "coś o wszystkim") straciło swoje pierwotne znaczenie, będąc synonimem ukończenia marnego ogólniaka.
I tak - marne wykształcenie ogólne, marniutkie studia na jakiejś prywatnej pseudouczelni, które należy prześlizgać najtańszym wysiłkiem umysłowym, marnego często umysłu, dają takich marnych pracowników, marnych byznesmenów, którzy z powodu swej niewiedzy i podstaw moralnych, działają w przeświadczeniu, że są w stanie wszystko (jak pewien Tadzio, który u nas czasem "do wszystkiego" robił; do Łańcuta wwiózł mnie pod prąd, zapewne z powodu jajek przysmażanych wypadniętym ze sporta ogieńkiem; z piekarni jako kierowca został zwolniony po pierwszym kursie, bo bułki pozawoził do zgoła innych odbiorców. Ale twierdził, "ze samolot? Pewnie ze bym dał radę, zeby mi tylko dali lecieć". Łooo..)
Wiem, co mówię, bo 35 roczników przez "moje ręce" przeszło, z których wielu magistrów, a nawet mgr inż. dziwnym cudem jakimś tymi mgr zostało. Biorąc pod uwagę, że zasada iż z wrony orła nie będzie w dalszym ciągu jest żywa, choć niewielu o niej słyszało. Dziś. Zapewne. (Wiele takich wron wystrojonych w orle pióra z góry na nas spogląda)
A w międzyczasie odszedł Cohen. Odszedł, ale jakby pozostał. Na szczęście wciąż można go słuchać.