sobota, 30 listopada 2013

kto sieje wiatr...

Porobiło się nieciekawie. Pan Starszy już 2 i pół tygodnia okupuje siostrzyczkę.
Dziecko Pierwsze przyjechało, nakazał się u ciotuni odwiedzić i szantaż uskutecznił, że jak zostanie na noc, to z nią do domu wróci. A jak nie zostanie, to niech jutro nie przyjeżdża, bo on i tak nie pojedzie. Nie brał przy tym pod uwagę, w swojej wielkiej ojcowskiej miłości, że Dziecko jest w stanie pogotowia albo ostrego dyżuru. Wzięła sobie urlop z powodu dolegliwości żołądkowych. I jak zaczęli pierdoły polityczno ideologiczne rozwijać, to te dolegliwości się nasiliły, do tego stopnia,że jeszcze temperatury i dreszczy dostała oraz mdłości. Podejrzewam, że Dziecko P. ma po prostu nerwicę. Niestety, tak się to potrafi objawiać. Ja po pewnej wizycie u Ojca i pani Pe wylądowałam na SORze na całą noc z objawami pękniętego wrzodu.
Zadzwoniłam na dzień następny do Starszego, coby go zachęcić do powrotu na rodziny łono, bo zdaję sobie sprawę z dyskomfortu jaki stwarza ciotce. Wysłuchałam steku bzdur połączonych z epitetami i tematami z dupy wziętymi, typu sprzedawania pola i kupowania Dziecku P. większego mieszkania, coby się do niej razem z ciotka uwalić i ona ma się opiekować. Kazałam wybić sobie z głowy urządzanie dziecku w ten sposób życia. Zostało na tym, że zostaje i już.
Ciotka ma w widoczny sposób już mocno dość.
Zdałam skrótową relację dzieciom. Po czym Dziecko rzekło, że jemu ciotki wcale nie szkoda, bo pracowała na to długie lata (25) i teraz zbiera owoce swojej działalności. A Dziecko wie co mówi, bo na nim cioteczka tez ćwiczyła.
No, a ja głupia całe życie. Miękkie serce wymaga twardej dupy, której niestety nie mam. Nieciekawie się porobiło i mogłabym w zasadzie to olać. Bo w domu jest spokój. Dziecko miłe i chętne do prac różnych i pomocy każdej. Nie dziwię się, bo tak na codzień przebywało w atmosferze bycia skreślonym przez tatusia.

 Dziecko P. powinno jak najprędzej zmienić pracę. Oferta z konsorcjum się jakoś rozmyła, rozmowa została przesunięta na przyszły tydzień. Jest to trochę Dziecku P. na rękę, bo nie musi w tym miesiącu wypowiedzenia składać. Planuje wysłanie kilku CV i podjęcie nowej pracy od lutego. Nie wiadomo czy z tej ofert z Golden Line coś wyjdzie, ale zobaczymy.
Powoli zaczyna się też odcinać od toksycznych znajomości. Ostro jej dziurę w brzuchu wiercę.  Ma taką jedną koleżankę ze studiów, która wyniosłą się do W. i od czasu do czasu wpada do K. Koniecznie zatrzymuje się wtedy u Dziecka P. nie stosując żadnych norm obowiązujących gościa. Ostatnio przyjechała z chłopakiem, wspólnie opróżnili lodówkę, w łazience urządzili sobie kąpiel z riki-tiki zalewając sąsiadkę z dołu. Pożyczoną dresówkę oddała bez 2 dych przebywających w kieszeni, nie zwróciła pożyczonych pieniędzy, a po jej wyjeździe dziwnie stracił się długopis Parkera, który był prezentem od dziewczyn z pracy. W tym tygodniu Dziecko P. dowiedziało się od innej koleżanki, że ta jest zaproszona do mieszkania Dziecka P. przez ową M. na urodziny kolegi, o których to urodzinach kolega ów nic nie wiedział. Ja bym się wqrwiła na maxsa i zrobiła dzieweczce przejaśnienie.

Poza tym nosiło mnie przez parę dni po gumnie i nie tylko. Ociepliliśmy z Dzieckiem strop nad kozami naukładwszy tam słomy. Kostki około 50 Dziecko powrzucało, ja ułożyłam. Czasem te 2m wzrostu się przydają. Kolejne 10 wnieśliśmy do środka, układając z nich "ścianę: na żłobie. Zatkałam też wnęki pod żłobem, bo zauważyłam, że kozy, które wcześniej chętnie w tych wnękach polegiwały, teraz przeniosły się na drugą stronę. Znaczy-ciągnęło.
 W stodole zrobił się luz, więc uprzątnęłam to co po tych kostkach zostało, coby trochę dyskomfortu futrzakom tam się zalęgłym wprowadzić. Porozkładałam tez tu i ówdzie pyszne jedzonko dla nich.

Nawiozłam drewna do piwnicy, wyczyściłam wszystkie wyczystki w piecu i poprzeganiałam pajęczyny od piwnic po strych. Coś mi chyba latanie z łapkami do góry zaszkodziło, bo plecy mnie bolą w dziwnym miejscu okropnie. Wzięłam się tez za odświeżenie drzwi. Takim małym gąbkowym wałeczkiem robi się to błyskawicznie. Drzwi do mojego pokoju wymagały podszpachlowania, po czym okazało się, że tej farby mi pewnie na nie nie starczy, więc obleciałam futryny w przedpokoiku. Po czym okazało się, że pewnie jednak byłoby starczyło. Maluję to dekoralowym akrylem, krem zmieszany z biały. No i to co uważałam za pół puszki białego okazało się gotową mieszanka właśnie. Wczoraj dokupiłam białej, ale prace zawieszone do poniedzieli, bo jak jest Dziecko z wizyta to nie będę po drzwiach latać.
Kuchenna ławka wymaga koniecznego odświeżenia. Nawet przybyłe Dziecko stwierdziło,że nieprzyjemna jest do siadania, bo sprawia wrażenie brudu. Sęk w tym, że należałoby ją przeszlifować, a ławka żadnym otworem z kuchni nie wyjdzie. Trudno mi się zdecydować na zrobienie sajgonu w kuchni, ale jak się nie da rozkręcić, to pewnie trzeba będzie. Uszycie na nią jakiś poduch mija się z celem chyba raczej, bo przy domowych zwierzakach leżałyby ciągle w dolnej szufladzie. Ale rozważę. Tylko musiałyby być "pierne" i to często. Tam już były takie sklepowe gąbkowe, ale straciły rację bytu.
Chodzą za mną pierogi.


poniedziałek, 25 listopada 2013

kotlecik, wujaszku....

Dostałam wyróżnienie od Agaty. (Zresztą wcześniej od Iwony, trochę czasu nie było od tamtąd na pisanie)
I tak mi głupio jakoś. Trochę nie o popularność w sieci mi chodziło, jak zaczynałam tego bloga. Tak raczej chodziło o to, żeby napisać, co leży na żołądku, bo pogadać, niestety, nie ma z kim. (Moje 35 lat pracy, w jednym miejscu, skończyło się tym, że na pożegnanie były szlochy itd, ale od tego półtora już roku, nawet nikt do mnie nie zadzwonił. Przykro trochę, bo przez te lata na prawdę wiele różnym osobom pomagałam, z życzliwości i serca. Poza tym, gdy ja tam jeszcze byłam, to na zawodowe święto, czy po szkolnym "opłatku" dzwoniło się ze świątecznymi życzeniami do koleżanek, które już zakończyły pracę. Czuję się tak, jak Murzyn, co zrobił swoje i może odejść...) Ze względów zawodowych nie zacieśniałam żadnych kontaktów w środowisku. Żeby nie było, że pani przychodzi do nas na kawę, to mi więcej wolno. Zresztą, różne były układy. Przez pewien czas byłam osobą samotną (jak mąż nr 1 był w wojsku, a potem, jak wybrał wolność) a samotne kobiety nie są mile widziane w towarzystwie małżeństw. A potem były dzieci, mnóstwo pracy, nikogo do pomocy w tej pracy i przy dzieciach, więc życie towarzyskie nie miało racji bytu.

I tak, jak się zorientowałam, że jednak są tacy, co tu zaglądają, to stwierdziłam, coby smutków nie wylewać. Bo tych smutków dość jest wokół, mnóstwo jest ich w sieci. Zresztą, zawsze smutki jakoś tam chowałam dla siebie i wszyscy znali mnie od tej "słonecznej strony".Roztrząsanie smutków nic nie daje, jeszcze te smutki pogłębia i powoduje, że człowiek staje się zgorzkniały, zaczyna nienawidzieć siebie i wszystkich wokół. A po co? Zawsze uważałam, że trzeba być otwartym na drugiego człowieka. Nie jestem przesadnie religijna, ale Bóg stworzył nas z tej samej gliny. Każdy ma swoja wartość, nawet pijaczek spod kiosku, czy żebrak spod biedronki. Nie zawsze  i nie do końca jesteśmy winni sami temu, jak nasz los się potoczy. Chociaż, dokonujemy wyborów i często te wybory skutkują na całe życie. Tak jak ja wybrałam tę wieś, żeby mąż nr 1 miał bliżej do matki. Skąd mogłam wtedy przewidzieć, że po paru latach mu się odwidzi i bliska odległość od matki nie będzie już tak istotna. A ja dostałam propozycję na stanowisko dyrektora. Spodobało mi się to (miałam 34 lata wtedy) i przyjęłam. No i wsiąkło się całkiem w tę wieś...

Pogoda dziś jest fatalna. Kiśnie tak jakoś w powietrzu. Niby nie pada, niby pada. Przez moment pojawiło się parę śniegowych płatków, maleńkich takich. Wietrzysko wieje okrutne. I gdzieś coś mi się tłucze. Nasłuchuję gdzie i co, ale nie mogę zlokalizować źródła stuków.
Dziecko wywiozło dziś resztkę pszenicy, 1,4 tony. Oznacza to, że w ubiegłym tygodniu przez moje ręce przeszło 8,5 tony. A ta resztka dwa razy, ponieważ trzeba było na strychu podrzucać do brzegu. Do tego doszło dźwiganie młynka i rury. Oraz sprzątanie w stodole po młynkowaniu aktualnym i poprzednim. Ale jest wysprzątane, jak nigdy - i w stodole i na strychu. Przerzuciłam tez siano, bo miejsca przybyło, a jakieś takie dość wilgotne mi się wydawało. Lepiej niech leży luźniej. Musi mi Dziecko jeszcze na tym strychu jakieś światło zrobić, żeby nie było jęku, jak zapomnę za dnia siana w siatki kozuchom napakować.

No, ja tu gadu gadu, a wilcy owce zjedli... W piecu się wzięło i wypaliło i musiałam z tej skry co została rozpalać na nowo. Dmuchawę włączyłam, czego nie lubię bardzo, bo jest ona idiotycznie zainstalowana i z popielnika wydmuchuje popiół. Debilizm. Ale się rozpaliło. Napakowałam z czubkiem, drobnego i grubego drewna i na chwile będzie spokój z piecem. Ostatecznie, nie przeszkadza mi ten obowiązek ogrzewania chaty. Nawet wolę sama to robić. Przynajmniej mam porządek w kotłowni i na schodach do piwnicy. A co za tym idzie -i w mieszkaniu, bo przecież się naniesie. Dodam, że po drodze są trzy wycieraczki. Ale wycieraczka nie każdego obliguje do szurnięcia (Tak jak mnie - jak widzę wycieraczkę, to szuram nawet na wyjściu. Co kindersztuba, to kindersztuba...)

Ponieważ o pół do czwartej jest jeszcze jasno (o dziwo) więc poszłam z psami, trzeci raz dzisiaj. Oczywiście Księżniczka protestowała i nie zrobiła nic, bez wieczornego spaceru po trotuarze się nie obejdzie. Wietrzysko jest przeraźliwe, zimne. Wieje centralnie z zachodu, tak, że w drodze powrotnej kaptur trzeba by gwoździem przybić chyba.

Dziś znowu będą dwa prania zapewne. Raz, że Dziecko wzięło na traktor wyjściową kurtkę, a na traktorze nie ma opcji, żeby nie ubrudzić. (Szkoda tylko, że gaci nie wzięło, bo wróciło skostniałe. Ale w tym wieku gacie nie uchodzą. Zresztą ma awersję, bo mu sierść na odnóżach łapią..)
Dwa, że ja to już tak mam, że najbrudniejszą robotę wynajduję wtedy, gdy się na czysto od stóp do głów ubiorę. Dziś wzięłam się za śrutowanie zboża dla kur i sprzątanie w kurniku. Miało te pięć kur iść pod topór, ale postanowiłam dać im jeszcze szansę. Trochę dlatego, że nie znoszę skubania kur z piór, nie cierpię wręcz. Robię to z pawiem w gardle. Niestety. Brzydzę się kur i już. I nie mam na to wpływu.Usiłowałam przy przesadzaniu kwiatków zasilić je kurzym gówienkiem. Zdołałam jedynie wziąć na łopatkę i na tym się skończyło. (To tak, jak z przełamaniem lęku wysokości - mimo psychicznej mobilizacji nie weszłam wyżej niż poprzeczna belka na strychu, mimo usilnej chęci i woli.) Nie działa na mnie zawartość kozich boksów ani kociej kuwety, mogę bez cofki posprzątać, jak któreś zwierzę zwymiotuje. A kury tak na mnie działają i już. Dlatego nie dziwię się , że Dziecko się brzydzi też. Drugi powód jest ten, że w okolicy jajka nie nabędę, bo brak. A czasem bym zjadła. Ugotowane np na półtwardo. A tego z fermy nie zjem w wyizolowanej postaci. W placek mogę wrzucić, owszem. A jajecznicy Dziecku nie zrobię z tego i już.

No, dobra, to pomarudziłam nie na temat, A chciałabym się ustosunkować. Do wyróżnienia mianowicie.
Czuję się trochę w kropce. Bo trochę nie bardzo mi zależy na wielkiej popularności, to jedno. A drugie - skąd ja mam wziąć aż 11 blogów do nominacji, skoro ja w większości czytam te same blogi co moi Goście, co Agata np. I większość czytanych przeze mnie blogów, które bym mogła nominować, Agata już nominowała. I co ja mam , Agato,  z tym zrobić?




niedziela, 24 listopada 2013

listopadowa plucha

Zrobiłam sobie budyń i kromkę z kozowym twarożkiem . I zastanawiałam sie od czego zacząć. Mama zawsze uczyła, że słodkie ma być na deser. A ja lubię na koniec zostawić to najsmaczniejsze. Wot dylemat.
W koncu napoczęłam budyń, zostawiłam na potem i zabrałam się za kromkę. Kromka była z własnoręcznie pieczonego chlebka, takiego z garnka, a raczej z brytfanny.  O ten. Zrobiłam go po raz drugi. Wyszedł mi gorszy niż za pierwszym razem. W sensie, że mniej "dziurawy". Ale wyszedł. Dzięki temu, że do brytfanny włożyłam kawałek rękawa do pieczenia. Na płasko.
A budyń był czekoladowy. Na kozowym mleku. Dziecko od razu zapytało: Tuningowany? A no, tuningowany. W oryginale był śmietankowy. Ale poprzednio był oryginalny, to stuningowałam.
-A po czym poznałeś?
-Oryginalny nie byłby taki "czekoladowy".
Pewnie.
No więc zabrałam się za tę kromkę. Z twarożkiem. Dzisiaj zrobiłam. Mleko zsiadło się przez noc. Podgrzałam leciutko, wyjęte z lodówki i postawiłam nad kaloryferem. Nie można zsiadłego przetrzymywać za długo, bo robi się gorzkawe. Ciekawe dlaczego.
Na pewno nie uda mi się przytyć. Zrobiłam tylko jedną małą kromkę, bo już tego chleba niewiele zostało i chciałam zostawić Dziecku. AA na sklepowy nie miałam ochoty. Nie wchodzi mi sklepowy chleb. Zwykle piekę taki "kuciany" z białej mąki i otrąb. I jem go w zasadzie sama. W zasadzie. Bo żadnej kromki nie udało mi się zjeść w całości. Teraz, do dwóch stałych sępów psowatych dołączył jeszcze sęp kotowaty - Pan Kot. Przyłazi. Opiera mi się jedną łapką na kolanie, a drugą wyciąga, jak panda spod Biedornki. Albo wlezie obok mnie i patrzy TAKIM wzrokiem. No i weź nie podziel się. Psowate dostają symboliczny kawałeczek skórki. One głodne ciągle. Czarna zwłaszcza. Też wiecznie patrzy TAKIM wzrokiem. Nawet, jak piję herbatę.
Ale. Zadziwia mnie wciąż, jak one to wiedzą: Robię kawę -psy śpią na moim wyrku. Daję jeść kotom - psy śpią. Robię kromki dla siebie i dla psów -psy śpią. Ale jak tylko usiądę w swoim kątku - natychmiast zajmują pozycje. Analogicznie -jak tylko postawie talerze z obiadem na stół. Przecież pachnie to jadło w trakcie robienia. Talerzami stukam o ladę, jak nakłada. A przychodzą dopiero jak jest na stole. Poza tym rozumieją coś z ludzkiej mowy. Jak wołam Dziecko "Chodź jeść", to pędzą obie. Zresztą, są cudaki. Zwłaszcza Księżniczka, która to wie, rozumie, ale EWENTUALNIE zrobi jak pani każe. Po przyjściu ze spaceru jest obowiązkowy rytuał. Zawsze ten sam: wskoczyć na ławkę i dać sobie wytrzeć łapy. I ona doskonale wie, ale sama z siebie na tę ławkę nie wylezie. Zaprosić trzeba koniecznie. I kazać zostać. Bo jak pani się tylko oddali, żeby wyjąć kropelki do oczu, to jej już nie ma. Wystarczy, że wyjdę z łazienki z wacikami w ręce do przemycia ślepiów. A te waciki ledwie z ręki widać. Wieje czym prędzej. Oddala się do "dużego pokoju", kładzie się na brzegu dywanu i leży. No i zapraszać trzeba ponownie. Nie wiem, czy to przemywanie ślepiów rumiankiem takie niemiłe jest?
Sama bym sobie przemyła dzisiaj. Tyle, że mi się nie chce. Napchałam sobie rano kawy do oczu. Skąd kawa w oczach? No, bo wymyśliłam, że zrobię sobie piling. Moja skóra na twarzy, po ostatnich pracach w różnym unoszącym się w powietrzu świństwie, zaczynała przypominać tę na Dzieckowych bundeswerach.
A wyparzone fusy z ekspresu to super piling. Świetnie pilingują, a przy tym natłuszczają. Tylko spłukać trudno. Ale to każdy piling pewnie.
Dziecko moje zakawione oczy skwitowało: - A nie mogłaś po prostu mojego pilingu użyć?. No, nawet o tym nie pomyślałam. Ale jego piling wysusza, więc i tak bym nie skorzystała. Nie wiem, czym bym potem smarowała, bo akurat mam tylko wazelinę. No i krem z pięcioma parabenami, o zajebistyum zapachu, otrzymany od szwagierki najważniejszej. Smaruję nim czasem pięty.

Pogoda za oknem jest syfiasta. Nawet Dziecko nigdzie się nie powlekło. Wychodzenie z psami jest za pokutę. I dla psów pewnie także, bo nie myślą o załatwianiu spraw, tylko o tym, żeby czmychnąć z powrotem do domu.
Ze zdziwieniem niejakim skonstatowałam, że listopad się prawie kończy. Jakoś tak minął niepostrzeżenie i nie bardzo dał się we znaki swoją listopadowatością. Raczej we znaki się dało to, że był mało listopadowaty i robota sama się pchała na ręce. Ciekawe, co powie grudzień. Wróżą ponoć ostrą zimę - stulecia. (A co z poprzednią zimą?) Z opałem jesteśmy cienkawo. Dziś paliłam w kotle chrustem i rzepakiem. (Jak zwykle coś zostało, wybrane z siewnika. I jak zwykle za dużo było wsypane). Na koniec dnia zostało zużyte trochę grubego drewna. Tego drewna jest w sumie niewiele. A wyszliśmy na nim, jak Zabłocki na mydle. 400zł i 4 dni roboty, to trochę za dużo jak na taka ilość. Sąsiad za 450 zł kupił prawie 15 kubików drewna bukowego w postaci dość długich i niezbyt cienkich listew. Pociął je cyrkularka w dwa dni, nie wkładając w to tyle wysiłku co ja z Dzieckiem w porąbanie, zwiezienie i ułożenie tego drewna oraz zrobienie porządków po wycince u "ciotki'.

Pan zaorał Aleksandrów. Ale Pan nie powiedział co zarobił. Tyle tylko, że TROCHĘ wyszło. Ciekawe ile to będzie to trochę. Nastawiałam się na ok 400zł. Na pewno będzie więcej. Umówiłam się z Panem na po niedzieli, w celu uzyskania informacji jaka jest ta TROCHA. Myślę, że wyślę Dziecko. Bo może poważniej będzie wyglądało, jak ONO się zainteresuje. ONO będzie poważniej wyglądało.

Nie mogę się za nic "twórczego" zabrać. Ciągle mam syndrom "czystych okien w akademiku". Może od poniedziałku?  Wciąż czeka jeszcze parę prac do dokończenia -zrobienia, ze względu na pogodę. I niby , jak zrobię, to wtedy. Najlepiej byłoby juz zrobić, co jest do zrobienia i byłoby z głowy. Ale wszystkiego na raz się nie da. I po szuflowaniu 4 ton pszenicy nie bardzo są siły na dużo więcej, niż to co musi się zrobić

Leje nadal. Dziecko miało jutro jechać z resztką pszenicy. Zobaczymy, jak będzie rano..

sobota, 23 listopada 2013

zarobiona....

no, mówię, że ta długa jesień mnie w końcu dobije.
Właśnie rozdarł się budzik, życząc mi "good morning", czyli siódma. Ale nie śpię już od półtorej godziny. No, dobra. Idę spać na ogół o przyzwoitej porze, czyli grubo przed północą. Nie tyle idę, co, prawdę mówiąc, padam na pysk. Ciągle mamy z Dzieckiem mnóstwo pracy i to niestety, takiej, która jest dla mnie dość ciężka. Najgorsze jest to, że trzeba czasem dźwignąć coś bardzo ciężkiego i muszę w tym Dziecku pomóc. Niby obiecywało, że do dźwigania kogoś znajdzie. Ale, w sumie, trudno przez pół godziny organizować dźwigacza, który potem będzie dźwigał 3 minuty.
Pan Starszy wybrał wolność i półtora tygodnia temu zmienił towarzystwo na lepsze, czyli wybrał sie do swojej ukochanej siostrzyczki, tj. szwagierki najważniejszej. Oczywiście SWOIM autem.
Z powyższego powodu jesteśmy komunikacyjnie ograniczeni i nawet zrobienie podstawowych zakupów jest problemem, bo ja się do dźwigania siat i wożenia ich wieśbusem nie nadaję. Dziecko natomiast jest wrogiem wszelkiej komunikacji publicznej. Sąsiadka jeździ czasem na zakupy, ale na ogół w porze, kiedy ja mam robotę, więc wybranie się z nią odpada. A jakoś krępuję się dawać jej listę. Choć mówi, że nie ma problemu.
Z powodu wyżej podanego atmosfera zrobiła się jakaś luźniejsza i robota nam idzie jak z płatka. Na prawdę dużo przez ten czas pchnęliśmy. I to wiele takich zaległych tematów, które gdzieś tam wisiały w powietrzu od dłuższego czasu i zawsze "się nie dało". Jakoś się dało.
W tak zwanym międzyczasie coś tam uszyłam. Tzn. kilka poszewek i zaległy fartuszek dla jednej Kasi. Mam jeszcze jeden zaległy, komuś już dawno obiecany, mam pomysła na niego, tylko teraz realizacja.
Pomysłów mam jeszcze kilka, ale najpierw muszę dobić do finału tych zaległych tematów, póki jeszcze pogoda pozwala.
Kota bezczelna wlazła mi właśnie na kolana, z pomrukiem jak traktor i domaga się głasków. Kota jest bezczelna. I psuj gorszy od Pana Kota. Kota, przemieszcza się po mieszkaniu lotem błyskawicy, zahaczając po drodze o różne rzeczy. Rozważam, w związku z tym, ideę istnienia w "salonie" stojącego kwietnika. W zasadzie nie bardzo ma już po co stać, bo kwiatki dobite zostały (dzięki Kocie i przesadzeniu w ziemię, która chyba spod wielkiego pieca pochodziła). Najczęściej zastępuje Kocie drzewo do wspinania się. Później zasiada "na gałązce", czyli w doniczce z kwiatkiem, centralnie na kwiatku, wygniatając dupskiem, czego wcześniej nie załatwiła łapkami. Wykrada różności, z różnych miejsc, a potem znajduję je tylko przypadkiem. Ostatnio poszukiwałam drugie, dobrej szpulki do Singera (miałam tylko 2 dobre, w tym jedna w bębenku, a druga nałożona na szpikulec na nici). No i ta druga zaginęła w akcji. Zrezygnowałam z szukania, bo szukanie mnie dobija zawsze. Zwłaszcza, jak nie ma pomysłu, gdzie można by szukać. Będąc w mieścinie zakupiłam 3 dodatkowe i schowałam do pojemniczka w maszynie. Dobrze, że mam dwie maszyny i nie muszę wymieniać koniecznie szpulek, gdy potrzebuję innego koloru nici. (A tak było, jak szyłam ten zaległy fartuszek: na białym szyłam białymi, na czarnym -czarnymi. Przy jednej maszynie zajęłoby to pół dnia i wymagało opracowania planu zszywania).
Dziecko Pierwsze ma coraz gorzej w pracy. Psychicznie wysiada. Ale muli się jakoś, jeżeli chodzi o zmianę. Na Golden Line dostała ofertę z korpo. Podobno atmosfera OK, bo koleżanka tam pracuje, a pobory dostałaby pewnie 2 razy wyższe niż ma tu, gdzie jest teraz. Nakazuję ruszenie dupy, zwłaszcza, że ostatnio dostała drugą już propozycję z tej firmy. Odwleka kroki, do powrotu z delegacji zagranicznej, na którą jedzie w początku grudnia.Ten wyjazd to żadna rewelacja z punktu widzenia turystycznego, bo grafik ma tak mocno napięty, że otoczenie zobaczy z okna samochodu, lub pociągu. Zależy jej na tym pod kątem CV przyszłego. Dodam, że firma prywatna, nie stosuje ogólnie przyjętych zasad, że pracownikowi na delegacji należy się tzw dieta, z której nie musi się rozliczać. Dają jakieś tam grosze i żądają paragonów . Poprzednią delegacje obskoczyła prawie za własna kasę, bo bała się wydać firmowe pieniądze na wodę mineralną, kawę, czy podpaski.
Mgła opadła, w piecu się pali, już nawet w domu cieplej. Ósma na zegarze, więc idę do zwierzaków.

niedziela, 10 listopada 2013

listopadowe misz-masz

Się trochę nie pisało i się trochę pominęło wydarzeń zaszłych.
A się nie pisało bo:
- nadszedł listopad, a początek jego, wiadomo jaki jest. I ja też, jak wszyscy, byłam, odwiedziłam, zapaliłam, własnoręczne kwiatki położyłam. Tyle, że spotkań rodzinnych nad grobami nie było, bo z rodziny bliskiej zostało nas dwoje-ja i Braciul. No i byłam, jak zwykle -ostatniego października. Zawinęłam się nocną porą z Braciszkiem, który zawiózł drewno do Biłgoraja i przez najbliższą mi mieścinę wracał. 100 km zrobiliśmy w 3 godziny. Ten rekord prędkości wymusiła na Braciszku mgła jak mleko na wąskiej i krętej drożynie, po której prowadził to swoje wielkie auto. Przy okazji wspomniał, jak niemiecką autostradą jechał Pontiakiem z białą krecha między kołami, we mgle jak mleko. A mnie się przypomniało inne wydarzenie, z czasów gdy za "szofera" na Żuku robił, lat mając mniej, niż moje młodsze Dziecię. Też mgła była. Jak kłębki waty pół metra nad asfaltem zawieszone. Więc stwierdziłam, że chyba jest mistrzem środkowej linii.
Grób Ojca (znalazłam z trudem) nie tknięty chyba od ub. roku. Coś kochająca żona ograniczyła swą miłość do emerytury po ukochanym mężu. Wymyłam. Szmatą podzielił się ze mną starszy pan z sąsiedniego grobowca, a wodę przyniosłam w szkle po zniczu.

-pogoda zmusza do pracy koło domu.Takie tam porządkowanie, usuwanie różnych zaległości. Trochę śmy z Dzieckiem doprowadzili otoczenie do ładu. Na tyle, na ile beznakładowo się dało. Za to nakładem pracy...

- skutkiem owego jest stan mojej nogi lewej, który rzutuje ujemnie na moją egzystencję. Przyplątał się nerwoból (domniemywam), który zdominował całe moje aktualne postrzeganie świata. Przejść nie ma zamiaru. Najmniej boli, jak sobie pomału chodzę (chociaż dzisiaj, powrót z psami z trotuaru był wyczynem. W zasadzie wyjścia nie miałam żadnego, bo gdybym nawet położyła się na trotuarze, to i tak nie przestałoby boleć), poza tym boli jak stoję, boli jak siedzę i boli jak leżę.Trudno na leżąco znaleźć odpowiednią pozycję dla tej nogi, żeby, choć na chwilę, dała spokój i pozwoliła zasnąć. Pójście do doktórki sprawy nie załatwi. Doktórka skierowania daje bardziej niż niechętnie, a jak nawet da do tego neurologa, to szansa na przyjęcie za 3 miesiące. Mogłaby dać na rehabilitację, ale byłby to z jej strony szalony gest altruizmu i poświęcenia, więc nie sądzę. Jak nie przestanie choć trochę, to po nadchodzącym święcie panią doktór odwiedzę. I jak mi nie da skierowania (poprzednio, przy bólu kulszowym, zapisała środki przeciwbólowe. Bo" po co pani skierowanie, jak i tak za 3 miesiące sie pani dostanie dopiero) to będę walczyć. A małpa ma ciotkę i wujka, dwa domy po sąsiedzku, na mojej rodzinnej górce. I co? Żadnego kumoterstwa!

Leje. Pan Kot mordę darł, wolność chciał wywalczyć. Gdzie na taki deszcz, durniu. Waterproof nie są koty.
Deszcz i gęsta rosa wzmagają spacerowe fanaberie Księżniczki. Które, wzmocnione moją nogą, doprowadzają mnie momentami do cięężkiej cholery nagłej i nieoczekiwanej. Ponieważ mokro, więc  ze względu na jej awersję do mokrej trawki i moją chęć ograniczenia dodatkowych czynności (wkładania do wanny po spacerze, w celu umycia łap, bo szmata nie załatwi sprawy)ubieram damę w pekeź (czyt. kombinezon) I tu jest cyrku początek. Potem przedstawienie ma przebieg różny. Albo idzie-idzie, a w pewnym momencie wmurowuje ją czterema łapami w ziemię, łepetyna przkrzywiona-opuszczona i ani kroku dalej. Albo- ma chęć. Więc leci droga polną, koleiną leci. Potem wpada na środek, gdzie trawka. Myślę -już załatwi sprawę. Ale-głupiemu radość. Księżniczka środkiem leci-leci-leci. Nagle -stop. Kretówka. No to znów w koleinę. Leci-leci. Potem na środek. I leci-leci-leciiii. Jak dobrze pójdzie to te igraszki zajmują dystans 100m, jak gorzej, to i 500. A nie daj boże, jak Czarna jej w nieodpowiednim momencie podejdzie z boku. Wtedy lecenie zaczyna się od nowa. W dodatku obrażalska jest. Któregoś dnia poprosiłam Dziecko, żeby ją wysikało ze schodów. Dziecko Księżniczkę wypuściło luzem, a że ta, zamiast sikać, zaczęła się szwendać za daleko, więc Dziecko na Księżniczkę wrzasło gromko. Wróciła, owszem, ale tak obrażona, że nie chciała dać sobie sznurka zapiąć. Na trotuarze zaczyna mi ściągać w stronę jezdni. Ale szarpnięcie sznurkiem skutkuje tym, że obrażona zostaje 2 kroki z tyłu i na żadne "noga, równaj" nie reaguje. Na kanapie obowiązkowo ściąga koc lub narzutę, którą jest kanapa nakryta i leży sobie na gołym. A jak się wpakuje na łóżko, to na poduszki. Im ich więcej, tym lepiej. Ale tak na prawdę to się martwię, bo wyraźnie zaczyna się starzeć. A ja ją bardzo lubię. Mimo, że mnie wqrwia momentami do białości.
A spacery z psami to w ogóle przeżycie codzienne kilkakrotne. Zwłaszcza, jak się w mieście mieszka i jak się ma psy "specjalnej troski" i jak to miasto to jest taka turystyczna wiocha , a inni wyprowadzacze psów poszczają swoje psy luzem. Mam taką koleżankę w Helu na Helu, która sama jest specjalnej troski, bo zażegnała, z pewnymi stratami "obcego". Oprócz tego ma brata specjalnej troski, którym sie od lat opiekuje. I psy ma też specjalnej troski, bo jeden trzyłapy od urodzenia. A drugi -druga - to suczka wykupiona za kosmiczne pieniądze od bezdomnego pijaczyny. I wyprowadza dziewczyna te 2 psy na dwóch smyczach, którymi ją, bidulę, motają na widok luzem łażących innych psów. Jak jej dziś przez telefon podpowiedziałam, żeby te smycze wzięła i w kupę związała, to na wieczornym spacerze była tak zachwycona innością, że aż zadzwoniła, żeby podziękować za podpowiedź.  I jak o niej myślę, to wręcz nie wypada mi narzekać, jak to ja mam do dupy. Bo nie znam chyba nikogo, kto miałby bardziej do dupy niż ona (oczywiście z mojego punktu widzenia), chociaż ona się bardzo nie skarży. Zmieniła Wielkie Miasto, w którym ok 50 lat przeżyła na ten Hel na Helu, bo całe życie chciała mieszkać nad morzem. W Wielkim Mieście nic jej właściwie nie trzymało, Dzieci w Jeszcze Większym Mieście, doskonale urządzone (jeżeli coś w ogóle może być do końca doskonałe..)No to czemu nie.. Ale podziwiam jej odwagę. Teraz zmienia ten Hel na Helu na inne nadmorskie, tym razem już na pewno -MIASTO. Bo ten Hel to zapadła turystyczna dziura, bez lekarza, bez lecznicy, bez żadnej instytucjonalnej pomocy dla niepełnosprawnych, bez normalnych sklepów. Ludziska, co tam mieszkają pewnie pracują w Sąsiednich Większych Mieścinach , jeżeli pracują, i tam sobie sprawunki załatwiają. A na miejscu to tak, aby chleb i mleko, jak zabraknie.  Więc jeszcze raz podziwiam moją koleżankę. W ogóle podziwiam ją stale, bo po tym zwalczeniu "obcego" książkę napisała i z pomocą córki, sumptem własnym wydała. Na wieczór autorski do Wielkiego Miasta pojechałam -zaproszona. Bom książkę meilem dostarczoną, jeszcze w piórach, czytała i na pytania odpowiadała. Napisała potem i część jakby drugą, ale wydawca się żaden zdecydować nie może. Niestety, komercja opanowała wszystko. Czasy, gdy nieznanych twórców wydawano, na ryzyko własne, minęły bezpowrotnie. Teraz, jak chcesz, żeby cie poznali, to wydaj się sam.

Leje nadal. Dobrze, że dzisiaj z Dzieckiem nieco rynny poprawiliśmy.
Dziecko wróciło po jakimś imprezowaniu, w stanie wskazującym na spożycie. Dawno mu się nie zdarzyło. Jutro będzie umierał na żołądek. Głupota.

Panna Kicia przylazła mi do łóżka. Najpierw uskuteczniała polowanie na mysz, a właściwie na moją rękę na tej myszy. A że ma pazurki ostre strasznie, to przerzuciłam się ta taczPada, którego używać nie lubię, bo mnie wiąże oburęcznie.( No, bo żeby "prawoklik" zrobić, to jedną ręką się nie da.) I teraz śpi pod prawym łokciem. A pod lewym, pod kołdrę wsunięta, pochrapuje, jak stary chłop -  Czarna. Tylko Niunia i Pan Kot gdzieś sie skitrali po kątach.

Leje jeszcze bardziej. Noga na sekundę odpuściła. Wstanę sprawdzić, Czy Pan Kot nie wybrał jednak wolności.
Już niw muszę iść, bo właśnie Panna Kicia opuściła mój podłokieć i z okolic, ukrytego pod kołdrą, dupska Czarnej rozległo się powarkiwanie i parskanie Pana Kota. Śpi sobie w dołku powstałym pomiędzy Czarną a mną.
No tak, wszystko fajnie z tymi kotami, ale kwiatków pokojowych to ja już właściwie nie mam. Parę zielistek mi zostało i fikus "na kluseczkach". Któregoś dnia, przynaglona zwaleniem z kwietnika kolejnej doniczki przez Pannę Kicię, przesadziłam wszystko, co się jeszcze ostało. Ostało się mianowicie, to co wymieniłam oraz filodendron, będący potomkiem kupionego przeze mnie 25 lat temu, tuż po przybyciu do domu Starszego. Ostała się też, szczątkowo, dracena otrzymana od Najważniejszej Szwagierki.(Dziwne, ale wszystkie kwiatki, które od niej dostawałam, padały w szybkim tempie, bez pomocy kotów, bo te są od niedawna) Dracenę, w celu uratowania skróciłam, ale nie przeżyła. Po tym przesadzaniu padł też, nie wiedzieć czemu filodendron. Fikus ma obwiązaną siatka doniczkę od góry, bo mała paskuda zawzięcie wydłubywała z niej ziemię. Chyba zlikwiduję ten kwietnik Kwietnik to jest drewniana rura od podłogi do sufitu, z której wyrastają na boki łapki na doniczki. Koty , a zwłaszcza mała paskuda traktują go prawdopodobnie jak drzewo do wspinania się. Dziś rano stwierdziłam, że "coś" siedziało w doniczce. Na zielistce, jasnej, pasiastej, która mam tylko jedną. Nieszczególnie przepadam za kwietnikami uwieszonymi u ściany, ale pewnie nie będzie innego wyjścia. Chyba, że chałupa pozostanie bez żywego zielonego.