Jesień..
Niech pada. Co prawda to, co już wyschło - nie ożyje, ale przynajmniej będzie trochę wilgoci pod oziminy. Bo rzepaki tej wilgoci nie miały i schodzą kiepsko. Bardzo kiepsko. Bardzo nierówno. Znowu będzie jazda z rzepakami w tym roku, bo w dodatku jakieś robale żrą to, co wzeszło.
Dziecko w tym roku nie posiało rzepaku.Po ubiegłorocznych przykrych doświadczeniach, przy tej okropnej suszy obawiał się, że będą problemy ze wschodami. No i są.
Psy dziś ograniczyły swoje potrzeby fizjologiczne. Wyprowadziły mnie w pole tylko 2 razy. Potem, wypuszczone przed dom, robiły siku w tempie błyskawicznym i wiały z powrotem, bez zachęcania.
Nawet Klementyna, której udało się czmychnąć oknem ponad moim ramieniem, wróciła po kwadransie. Nie podobało jej się buszowanie w ociekającej wodą trawie. Hrabiostwo się porobiło, księżniczka z morskiej pianki. Jakoś sumsiadki kotu mokre nie przeszkadza. Sumsiadka, zawezwana telefonem, przyszła sobie uratować kuraki. Nie wiem jakim sposobem przedostały się za drugą siatkę i zapomniały, którędy przylazły. Tłoczyły się pod tą siatką, przemoknięte do ostatniego puchu i darły dzioby. Wkurzając przy tym Dziecko masakrycznie, bo Dziecko dostaje wysypki na sam widok drobiu na posesji. I wyzwalają się w nim dzikie instynkta - zaczęło się już odgrażać, że z maczetą pójdzie na te kurczaki i zrobi teksańską masakrę.
Ponieważ potem ktoś musiałby posprzątać i tym kimś na pewno nie byłoby Dziecko - wolałam zawezwać. Jakoś tam sobie te kuraki połapała i przerzuciła przez nasz płot więzienny, do drugiego sąsiada, skąd potrafią same wrócić. Za sumsiadkom przyszedł kociej i zaczął się, bandyta, spoufalać. Zresztą ten kociej przebywa u mnie na posesji dłużej w ciągu dnia, niż na własnej.
Ponieważ sobie wcześniej nabrałam siana w siatki, nalałam wodę w kozie wiaderka i zarzuciłam sałatkę do karmideł, sądziłam , że potem pójdę tylko na chwilę, wrzucę owsa i wydoję. Niestety, owies się skończył w wiaderku i trzeba było iść do stodoły uzupełnić wiaderko. I się wtedy okazałosię, że jak kto ma pecha, to ma nieszczęść kupę... W stodole stoi przyczepa z workami ziarka na siew. Tak od niechcenia plandeką przykryta, jakby padać wcale niekoniecznie miało. Przed południem sprawdzałam i było OK. Ale jak poszłam po ten owies to wlazłam na drabinę i zerkłam. I okazało się, ze na plandece stoi woda. Na szczęście - JESZCZE STOI, bo za chwilę by przesiąkła. Ponieważ Dziecko, po całodziennym tuningowaniu siewnika, było w kąpieli więc się sama złapałam za zabezpieczanie zawartości przyczepy. Dołożyłam drugą plandekę, we czworo złożoną, a tę z wierzchu naciągnęłam i poprzywiązywałam do przyczepy. Potem jeszcze nakryłam wialnię.
Nasza stodoła stoi, bo stoi ale niczego w zasadzie przed niczym nie zabezpiecza (przed okiem sąsiadów najwyżej), bo dach na niej niczym przetak. I nie ma idei naprawiania tego, ponieważ taka stodoła nie ma w tej chwili racji bytu. A jest to budowla ogromna, szeroka na 9m i długa na jakieś 14m pewnie. Wysoka na około 8m w szczycie. Dziecku na dobrą sprawę wystarczyłaby sama wiata, nie taka wysoka i o powierzchni równej max połowie tej stodoły. Więc się przymierza do rozbiórki. Na razie chodzi, ogląda i koncypuje. Albowiem istnieje problem, jak to rozebrać, żeby część materiału odzyskać i ujść z życiem. Pierwsza wersja zakładała zapięcie liny: jednym końcem do płatwi, drugim do traktora. Ale efekt jest wysoce niepewny, bo mogłoby się nadpsuć w zupełnie nieoczekiwanym miejscu i w sposób uniemożliwiający dalsze zepsucie. Więc pomysł upadł. Będzie miał czas na koncypowanie do wiosny, bo i tak nie rozbierze tego bez zezwolenia na rozbiórkę.
Natomiast moje plany rękodzielnicze przewidują: uszycie torby na bagażnik dla Suzuki, wykonanie szelek dla Czarnej (bo na stówę za szelki mnie nie stać, a tańsze żadnej gwarancji spokoju mi nie dają) oraz wykonanie kamizelki (ocieplacza?) dla siebie. Moja służbowa "kamizelka kuloodporna" (jak określa ją Dziecko) zaczyna ze mnie spadać w strzępach.Zakup sklepowy odpada, ponieważ asortyment i ceny mnie nie zadowalają. Próbowałam się wyłgać od siadania do maszyny zaliczając szmateksy, ale tam tez jakieś tylko takie "fit" cuda - koniecznie kuse, koniecznie obcisłe i koniecznie z jakiegoś niby "ortalionu" -poliestru. A ja nie będę chodzić, szelścić i iskrami sypać. Kamizel muszę mieć luźny, z kieszeniami solidnymi i ma się znajdować na mnie nie dając znać o swoim istnieniu w inny sposób, niż ogrzewając mi plecy. Zatem - nie ma wyjścia.
Będąc wczoraj w Jarosławiu wstąpiłam do jedynego sklepu szmacianego, jaki miałam w zasięgu celem nabycia czegoś w rodzaju watoliny. Owo coś w tym sklepie nie istniało, były jedynie tzw. pikówki. No to nabyłam. Ale nic z tego nie będzie bo to chińskie cudo jest tak paskudne w dotyku, że nie włożę tego na grzbiet. Chyba, że coś wymyślę. Ale, w dodatku, wydaje mi się, że toto śmierdzi chińską chemią. Oczywiście, kamizelka powstanie na zasadzie nadawania nowego życia starym rzeczom.
Torba dla Suzuki powstaje na tej samej zasadzie. Pewna inna torba, wykonana z nieprzemakalnej chińszczyzny, została dokładnie spruta, przycięta do właściwych rozmiarów i teraz czeka na zszycie. Trochę mnie odrzuca od tematu perspektywa wszywania tych boczków w zaokrąglone brzegi i nie wiem z czym do tego wystartować. Chyba trzeba będzie się przeprosić ze starą dobra fastrygą, bo ostatnio stosowana metoda na leniwca - spinanie szpilkami prostopadle do szwu (metoda super, po kilkudziesięciu latach szycia obczajona u młodych na krawieckich blogach) - tu się zastosować nie da ze względu na sztywność materiału i okoliczność pozostawienia dziurek przez szpilki. Chyba z naparstkiem to fastrygować będę.
(Prawy ALT mnie zawodzi i obcina mi ogonki, także mam więcej poprawiania, niż pisania)
A propos Suzuki: Braciszek był wczoraj. Z Pumą oczywiście, z czego się bardzo ucieszyłam. (Pierre strzelił sobie, co miał do ustrzelenia i wrócił w swoje Ardeny kontynuować strzelanie. Puma, która nie lata LOTem, została na parę dni jeszcze, bo i tak siedziała by tam sama). Puma była wtajemniczona w istnienie Suzuki i zapragnęła ją obejrzeć. No to Braciszek pomknął też, bo on jest przecież od smrodu spalin i rzęchu silników uzależniony. Braciszek swoją motocyklowa przygodę rozpoczynał nie mając jeszcze 16-tu lat na Jawie Sport 175 (To był na tamte czasy mniej więcej taki wypas, jak Suzuka dzisiaj). Więc oczywiście Suzuki musiał dosiąść, żeby przynajmniej zobaczyć, jak się siedzi (a już ładne kilkadziesiąt lat na żadnym jednośladzie nie siedział). A jak już usiadł, to odpalili i pojechał. Minę miał przy tym taką, jakby conajmniej wykonywał operację chirurgicznaą na otwartym sercu. Co uwieczniła Puma swym ajfonem:
Mój duży Mały Braciszek jakiś się faktycznie mały przy tej maszynie i moim Dziecku wydaje.W dodatku pierwszy raz siedzi na czymś, czego się nie pali z kopa, ma rozrusznik, jakieś wskaźniki za tą owiewką i jest to ciężkie, jak jasna cholera. Tak, że z wrażenia, został z papierosem, którego sobie miał zapalić, w zębach i tak się przejechał do sadu i z powrotem. Brat jest zawodowym kierowca od 19 roku życia, żaden pojazd nie ma dla niego tajemnic, jako kierowcy i jako mechanika. Oczywiście - pojazd mechaniczny, a nie elektroniczny, jakimi się stają współczesne samochody. Co ma oczywiście za cel napędzenie ruchu w interesie, bo te pojazdy są w zasadzie nienaprawialne.
Dopiero, jak patrzę na te zdjęcia - widzę, jak mi to okropne lato zmarnowało Brata. Gdzieś już chyba wspomniałam, że Brat odziedziczył rodzinną chorobę, czyli astmę. I te tegoletnie upały znosił tragicznie. Do tego stopnia, że parę razy nie obyło się bez pomocy pogotowia i raz wylądował nawet na SORze. Tak mi głupio jakoś bezpodstawnie wobec niego, bo to ja byłam tym astmatycznym, alergicznym dzieckiem, z nocnymi atakami duszności do momentu wywalenia poduszek. On był najzdrowszy z naszej trójki, prawie nigdy nie chorował, uprawiał wszelkie możliwe sporty i dawał radę najtrudniejszym warunkom bytowym. Tymczasem ja teraz, po 7 letnim epizodzie astmatycznym, gdy rzuciłam palenie, o astmie zapomniałam, a przeszła na niego.
Na okoliczność przyjazdu Brata i Pumy dokonałam wyczynu kulinarnego w postaci pierogów ruskich. Pierogi lubią wszyscy, ale jest to danie zbyt absorbujące czasowo na to, by często pojawiało się u nas na stole. Robię więc max 3 razy w roku, przy czym raz - na Wigilię. (Podobnie jest z gołąbkami. Przy czym dochodzi tu jeszcze okoliczność taka, że gołąbki lubi tylko Starszy, Dziecko nie znosi. Nie wypada
zrobić pięciu sztuk
gołąbków, tak żeby miał na dziś i na jutro. Zamrożone są niejadalne potem. Więc Starszy jada gołąbki jak sobie pojedzie na wywczasy do siostrzyczki.) Przy tych wczorajszych pobiłam osobisty rekord, bo zrobiłam 90 szt w godzinę i kwadrans licząc od zarobienia ciasta. Spędzlowali wszystkie, ze śmietaną z Jasienicy(która, jako jedna z niewielu, składa się wyłącznie ze śmietany) Przy czym Puma rzekła -"Dobra jest tu śmietana u was". - To u was jest dobra śmietana, powiedziałam, bo Jasienica jest bardziej "u nich" niż "u nas". A u nas powszechne sa śmietany z Mazur i Mazowsza, natomiast tę można dostać w niewielu sklepach. Widocznie bardziej ekonomiczne jest wożenie śmietany z odległości 700km niż 100.
Pierogi zostały uwiecznione, jak przystało na ewenement kulinarny.
Puma pojechała z nami do Jarosławia i, w czasie, gdy my załatwialiśmy sprawy, oddała się zwiedzaniu. I została zachwycona Jarosławiem, w którym nigdy wcześniej nie była.
Zrobiła się niedziela tymczasem. Moja Czarna zauważyła, że przestało padać i, nie bacząc na porę nocy, zażądała "siku!". No to wyprowadziłam, przyprowadziłam, zajrzałam czy Księżniczka nie stoi pod drzwiami na wymianę. Nie stała, więc zeszłam, zgasiłam światło, zamknęłam drzwi i wróciłam. Stała. No to wyprowadziłam. Zgasiłam światło, zamknęłam drzwi. Wróciłam. Pod drzwiami stały wszystkie koty. Ale im się coś chyba popieprzyło, bo kuwetę mają na miejscu. Ostatnio nawet dwie.
A teraz wypadałoby już pospać odrobinę, chociaż wcale nie odczuwam potrzeby...