niedziela, 27 września 2015

Leje. Nareszcie.

Stuka-puka po dachu, dzwoni w rynnie, chlupocze tam, gdzie rynien nie ma.
Jesień..
Niech pada. Co prawda to, co już wyschło - nie ożyje, ale przynajmniej będzie trochę wilgoci pod oziminy. Bo rzepaki tej wilgoci nie miały i schodzą kiepsko. Bardzo kiepsko. Bardzo nierówno. Znowu będzie jazda z rzepakami w tym roku, bo w dodatku jakieś robale żrą to, co wzeszło.
Dziecko w tym roku nie posiało rzepaku.Po ubiegłorocznych przykrych doświadczeniach, przy tej okropnej suszy obawiał się, że będą problemy ze wschodami. No i są.

Psy dziś ograniczyły swoje potrzeby fizjologiczne. Wyprowadziły mnie w pole tylko 2 razy. Potem, wypuszczone przed dom, robiły siku w tempie błyskawicznym i wiały z powrotem, bez zachęcania.
Nawet Klementyna, której udało się czmychnąć oknem ponad moim ramieniem, wróciła po kwadransie. Nie podobało jej się buszowanie w ociekającej wodą trawie. Hrabiostwo się porobiło, księżniczka z morskiej pianki. Jakoś sumsiadki kotu mokre nie przeszkadza. Sumsiadka, zawezwana telefonem, przyszła sobie uratować kuraki. Nie wiem jakim sposobem przedostały się za drugą siatkę i zapomniały, którędy przylazły. Tłoczyły się pod tą siatką, przemoknięte do ostatniego puchu i darły dzioby. Wkurzając przy tym Dziecko masakrycznie, bo Dziecko dostaje wysypki na sam widok drobiu na posesji. I wyzwalają się w nim dzikie instynkta - zaczęło się już odgrażać, że z maczetą pójdzie na te kurczaki i zrobi teksańską masakrę.
Ponieważ potem ktoś musiałby posprzątać i tym kimś na pewno nie byłoby Dziecko - wolałam zawezwać. Jakoś tam sobie te kuraki połapała i przerzuciła przez nasz płot więzienny, do drugiego sąsiada, skąd potrafią same wrócić. Za sumsiadkom przyszedł kociej i zaczął się, bandyta, spoufalać. Zresztą ten kociej przebywa u mnie na posesji dłużej w ciągu dnia, niż na własnej.
Ponieważ sobie wcześniej nabrałam siana w siatki, nalałam wodę w kozie wiaderka i zarzuciłam sałatkę do karmideł, sądziłam , że potem pójdę tylko na chwilę, wrzucę owsa i wydoję. Niestety, owies się skończył w wiaderku i trzeba było iść do stodoły uzupełnić wiaderko. I się wtedy okazałosię, że jak kto ma pecha, to ma nieszczęść kupę... W stodole stoi przyczepa z workami ziarka na siew. Tak od niechcenia plandeką przykryta, jakby padać wcale niekoniecznie miało. Przed południem sprawdzałam i było OK. Ale jak poszłam po ten owies to wlazłam na drabinę i zerkłam. I okazało się, ze na plandece stoi woda. Na szczęście - JESZCZE STOI, bo za chwilę by przesiąkła. Ponieważ Dziecko, po całodziennym tuningowaniu siewnika, było w kąpieli więc się sama złapałam za zabezpieczanie zawartości przyczepy. Dołożyłam drugą plandekę, we czworo złożoną, a tę z wierzchu naciągnęłam i poprzywiązywałam do przyczepy. Potem jeszcze nakryłam wialnię.
Nasza stodoła stoi, bo stoi ale niczego w zasadzie przed niczym nie zabezpiecza (przed okiem sąsiadów najwyżej), bo dach na niej niczym przetak. I nie ma idei naprawiania tego, ponieważ taka stodoła nie ma w tej chwili racji bytu. A jest to budowla ogromna, szeroka na 9m i długa na jakieś 14m pewnie. Wysoka na około 8m w szczycie. Dziecku na dobrą sprawę wystarczyłaby sama wiata, nie taka wysoka i o powierzchni równej max połowie tej stodoły. Więc się przymierza do rozbiórki. Na razie chodzi, ogląda i koncypuje. Albowiem istnieje problem, jak to rozebrać, żeby część materiału odzyskać i ujść z życiem. Pierwsza wersja zakładała zapięcie liny: jednym końcem do płatwi, drugim do traktora. Ale efekt jest wysoce niepewny, bo mogłoby się nadpsuć w zupełnie nieoczekiwanym miejscu i w sposób uniemożliwiający dalsze zepsucie. Więc pomysł upadł. Będzie miał czas na koncypowanie do wiosny, bo i tak nie rozbierze tego bez zezwolenia na rozbiórkę.
Natomiast moje plany rękodzielnicze przewidują: uszycie torby na bagażnik dla Suzuki, wykonanie szelek dla Czarnej (bo na stówę za szelki mnie nie stać, a tańsze żadnej gwarancji spokoju mi nie dają) oraz wykonanie kamizelki (ocieplacza?) dla siebie. Moja służbowa "kamizelka kuloodporna" (jak określa ją Dziecko) zaczyna ze mnie spadać w strzępach.Zakup sklepowy odpada, ponieważ asortyment i ceny mnie nie zadowalają. Próbowałam się wyłgać od siadania do maszyny zaliczając szmateksy, ale tam tez jakieś tylko takie "fit" cuda - koniecznie kuse, koniecznie obcisłe i koniecznie z jakiegoś niby "ortalionu" -poliestru. A ja nie będę chodzić, szelścić i iskrami sypać. Kamizel muszę mieć luźny, z kieszeniami solidnymi i ma się znajdować na mnie nie dając znać o swoim istnieniu w inny sposób, niż ogrzewając mi plecy. Zatem - nie ma wyjścia.
Będąc wczoraj w Jarosławiu wstąpiłam do jedynego sklepu szmacianego, jaki miałam w zasięgu celem nabycia czegoś w rodzaju watoliny. Owo coś w tym sklepie nie istniało, były jedynie tzw. pikówki. No to nabyłam. Ale nic z tego nie będzie bo to chińskie cudo jest tak paskudne w dotyku, że nie włożę tego na grzbiet. Chyba, że coś wymyślę. Ale, w dodatku, wydaje mi się, że toto śmierdzi chińską chemią. Oczywiście, kamizelka powstanie na zasadzie nadawania nowego życia starym rzeczom.
Torba dla Suzuki powstaje na tej samej zasadzie. Pewna inna torba, wykonana z nieprzemakalnej chińszczyzny, została dokładnie spruta, przycięta do właściwych rozmiarów i teraz czeka na zszycie. Trochę mnie odrzuca od tematu perspektywa wszywania tych boczków w zaokrąglone brzegi i nie wiem z czym do tego wystartować. Chyba trzeba będzie się przeprosić ze starą dobra fastrygą, bo ostatnio stosowana metoda na leniwca - spinanie szpilkami prostopadle do szwu (metoda super, po kilkudziesięciu latach szycia obczajona u młodych na krawieckich blogach) - tu się zastosować nie da ze względu na sztywność materiału i okoliczność pozostawienia dziurek przez szpilki. Chyba z naparstkiem to fastrygować będę.
(Prawy ALT mnie zawodzi i obcina mi ogonki, także mam więcej poprawiania, niż pisania)
A propos Suzuki: Braciszek był wczoraj. Z Pumą oczywiście, z czego się bardzo ucieszyłam. (Pierre strzelił sobie, co miał do ustrzelenia i wrócił w swoje Ardeny kontynuować strzelanie. Puma, która nie lata LOTem, została na parę dni jeszcze, bo i tak siedziała by tam sama). Puma była wtajemniczona w istnienie Suzuki i zapragnęła ją obejrzeć. No to Braciszek pomknął też, bo on jest przecież od smrodu spalin i rzęchu silników uzależniony. Braciszek swoją motocyklowa przygodę rozpoczynał nie mając jeszcze 16-tu lat na Jawie Sport 175 (To był na tamte czasy mniej więcej taki wypas, jak Suzuka dzisiaj). Więc oczywiście Suzuki musiał dosiąść, żeby przynajmniej zobaczyć, jak się siedzi (a już ładne kilkadziesiąt lat na żadnym jednośladzie  nie siedział). A jak już usiadł, to odpalili i pojechał. Minę miał przy tym taką, jakby conajmniej wykonywał operację chirurgicznaą na otwartym sercu. Co uwieczniła Puma swym ajfonem:

Mój duży Mały Braciszek jakiś się faktycznie mały przy tej maszynie i moim Dziecku wydaje.W dodatku pierwszy raz siedzi na czymś, czego się nie pali z kopa, ma rozrusznik, jakieś wskaźniki za tą owiewką i jest to ciężkie, jak jasna cholera. Tak, że z wrażenia, został z papierosem, którego sobie miał zapalić,  w zębach i tak się przejechał do sadu i z powrotem. Brat jest zawodowym kierowca od 19 roku życia, żaden pojazd nie ma dla niego tajemnic, jako kierowcy i jako mechanika. Oczywiście - pojazd mechaniczny, a nie elektroniczny, jakimi się stają współczesne samochody. Co ma oczywiście za cel napędzenie ruchu w interesie, bo te pojazdy są w zasadzie nienaprawialne.

Dopiero, jak patrzę na te zdjęcia - widzę, jak mi to okropne lato zmarnowało Brata. Gdzieś już chyba wspomniałam, że Brat odziedziczył rodzinną chorobę, czyli astmę. I  te tegoletnie upały znosił tragicznie. Do tego stopnia, że parę razy nie obyło się bez pomocy pogotowia i raz wylądował nawet na SORze. Tak mi głupio jakoś bezpodstawnie wobec niego, bo to ja byłam tym astmatycznym, alergicznym dzieckiem, z nocnymi atakami duszności do momentu wywalenia poduszek. On był najzdrowszy z naszej trójki, prawie nigdy nie chorował, uprawiał wszelkie możliwe sporty i dawał radę najtrudniejszym warunkom bytowym. Tymczasem ja teraz, po 7 letnim epizodzie astmatycznym, gdy rzuciłam palenie, o astmie zapomniałam, a przeszła na niego.

Na okoliczność przyjazdu Brata i Pumy dokonałam wyczynu kulinarnego w postaci pierogów ruskich. Pierogi lubią wszyscy, ale jest to danie zbyt absorbujące czasowo na to, by często pojawiało się u nas na stole. Robię więc max 3 razy w roku, przy czym  raz - na Wigilię. (Podobnie jest z gołąbkami.  Przy czym dochodzi tu jeszcze okoliczność taka, że gołąbki lubi tylko Starszy, Dziecko nie znosi. Nie wypada zrobić pięciu sztuk gołąbków, tak żeby miał na dziś i na jutro. Zamrożone są niejadalne potem. Więc Starszy jada gołąbki jak sobie pojedzie na wywczasy do siostrzyczki.) Przy tych wczorajszych pobiłam osobisty rekord, bo zrobiłam 90 szt w godzinę i kwadrans licząc od zarobienia ciasta. Spędzlowali wszystkie, ze śmietaną z Jasienicy(która, jako jedna z niewielu, składa się wyłącznie ze śmietany) Przy czym Puma rzekła -"Dobra jest tu śmietana u was". - To u was jest dobra śmietana, powiedziałam, bo Jasienica jest bardziej "u nich" niż "u nas". A u nas powszechne sa śmietany z Mazur i Mazowsza, natomiast tę można dostać w niewielu sklepach. Widocznie bardziej ekonomiczne jest wożenie śmietany z odległości 700km niż 100.
Pierogi zostały uwiecznione, jak przystało na ewenement kulinarny.

Puma pojechała z nami do Jarosławia i, w czasie, gdy my załatwialiśmy sprawy, oddała się zwiedzaniu. I została zachwycona Jarosławiem, w którym nigdy wcześniej nie była.

Zrobiła się niedziela tymczasem. Moja Czarna zauważyła, że przestało padać i, nie bacząc na porę nocy, zażądała "siku!". No to wyprowadziłam, przyprowadziłam, zajrzałam czy Księżniczka nie stoi pod drzwiami na wymianę. Nie stała, więc zeszłam, zgasiłam światło, zamknęłam drzwi i wróciłam. Stała. No to wyprowadziłam. Zgasiłam światło, zamknęłam drzwi. Wróciłam. Pod drzwiami stały wszystkie koty. Ale im się coś chyba popieprzyło, bo kuwetę mają na miejscu. Ostatnio nawet dwie.
A teraz wypadałoby już pospać odrobinę, chociaż wcale nie odczuwam potrzeby...






poniedziałek, 21 września 2015

Lato odchodzi z hukiem

Właściwie - chyba już odeszło w sobotę. Zabrały je ze sobą żurawie, które przeleciały mi z krzykiem nad głową, kiedy( już o zmierzchu) wyprowadzałam psy.
A dziś nad ranem obudziła mnie potężna burza. W zasadzie obudziłam się na tyle, żeby pozamykać okna, położyć ręcznik na jednym parapecie i kazać Dziecku wyłączyć ruter.Kątem oka i ucha odnotowałam efekty dźwiękowe i wizualne w postaci jednostajnego grzmotu i błysku w poprzek nieba oraz ulewy połączonej z wichurą. Przez myśl mi przeszło, czy znowu nie zaleje tych po drugiej stronie szosy, bo wyschnięta i zaskorupiała ziemia nie przyjmie tyle wody na raz. I poszłam spać na drugie oko. Czarna leżała u mnie pod kocem, więc nawet nie dziwaczyła z powodu grzmotów. A koteczek Areczek, który boi się burzy gdzieś się zaszył i widać go nie było.
Nadrannna burza zdmuchnęła mnóstwo orzechów w sadzie i resztki jabłek z "cesarza". Podniosłam trochę dla kóz i po raz pierwszy musiałam umyć te jabłka przed użyciem. Po raz pierwszy od dawna musiałam też użyć ściereczki do psich łapek kudłatych, po powrocie ze spaceru porannego. Księżniczka nawet ochoczo pomykała po polach, spuszczona ze sznurka, bo wreszcie nie było upału. Raczej chłodno dzisiaj, ale nie jest to przykre. Bo nie było takiego skoku temperatury nagle o kilkanaście stopni w dół, jak ostatnio bywało.
Resztki warzyw na grządkach jakoś ożyły po tym deszczu, na ile mogły, bo część już nie ożyje wcale, np. selery, które wzięły i wyschły (tzn. te resztki selerów, których nie zeżarło podziemne bractwo).
W związku z nadejściem jesieni zostały zapoczątkowane spacery trotuarowe. Dość niefortunnie, bo za pierwszym razem natknęłyśmy się na somsiadkę Zośkę pomykającą na rowerze z Imbirem.Spotkanie na trotuarze mogłoby się zakończyć różnie, między innymi zaliczeniem gleby przez Zośkę, gdyby Imbir dał pierwszeństwo instynktowi nad dyskomfortem spowodowanym szarpaniem się w halti.  Jedyne wyjście było czmychnąć na drugą stronę drogi, co wymagało oderwania błyskawicznego Czarnej od jej bieżących zainteresowań i przeskoczenie jezdni.Czarną czasem trudno oderwać od zainteresowań .Muszę zdecydowanie  szarpnąć smyczą, co może się okazać zgubne, bo smycz zostanie mi w ręku wraz z obrożą, a Czarna na golasa na środku drogi np. Ponieważ taka ewentualność przekracza moje możliwości percepcyjno-poznawcze zaczęłam się rozglądać za szelkami. Uzyskawszy porady od internetowych znajomych zrobiłam dziś wstępny risercz.Z którego wynika, że trzeba się będzie pozbyć jakiejś stóweczki, bo tyle mniej więcej kosztują szelki na których można polegać. Kupienie tańszych niczego nie załatwi, tyle tylko, że zamiast myśleć "czy mi się nie wysupła z obroży" będę myśleć "czy mi nie puści klamra, albo nie strzeli D-ring przy szarpnięciu".

Córusia pojechała w piątek rano Blabla carem, dokonać ostatnich przygotowań przed weselem koleżanki, na które w sobotę miała jechać. Przeżywała to wesele jak mrówka wykopki, conajmniej jak własne, na 2 miesiące przed. Dziś się nie odezwała, więc nie wiem, czy raczej rozczarowana, czy na tyle zmęczona, że nie miała siły dzielić się wrażeniami. Po wstępnych wrzaskach na początek, udało nam się przez te parę dni nawet porozmawiać. Zdaje się, że odpuściłam wygłaszanie własnego zdania na tematy w których konsensusu być nie może. I przyjęłam do wiadomości zupełnie odmienny pogląd oraz, że ewentualnie coś ja spieprzyłam po drodze, bo w końcu to ja niby wychowywałam. A że córka moja jest bardziej z charakteru, stosunku do ludzi itp bardziej podobna do swojej ciotki ojcowej niż do mnie to tylko zwykły chichot losu.
W takiej sytuacji udało jej się nawet uszyć sobie torbę na zakupy. Oczywiście, z moją pomocą - skroiłam, pospinałam i udzieliłam instrukcji obsługi maszyny. Po czym się oddaliłam, wychodząc z założenie, że jak skitwasi, to będzie nosić skitwaszoną. Ale znalazłam niechcący taką sprytną stopkę, dzięki której udało się wystebnować brzegi idealnie równo. Ponieważ przyjęłyśmy niewłaściwą kolejność, mianowicie - najpierw został uszyty worek - przyszycie uszu zostało dla mnie. Wyszło nawet nawet:

Torba ma kształt taki, jak torebki prezentowe. Brzegi złożenia zostały odstebnowane. Do wykonania wykorzystałyśmy fartuch kelnerski z czarnego drelichu zakupiony kiedyś w szmateksiaku za 6zł.
Część tego fartucha zużyłam wcześniej do połatania Dzieckowych spodni roboczych, które, w/g mojego mniemania zużyły się zbyt prędko.  Po czym zostałam oświecona, że żywotność spodni roboczych jest obliczona na pół roku. Ciekawe, co by na to powiedział Levi Strauss?

Z osiągnięć twórczo-tuningowych odnotować należy zakończenie zabawy ze stołem. Po trzytygodniowym bujaniu się ze szlifowaniem w porywach, a potem malowaniem, stuningowany blat został umieszczony na nowych/starych nogach, które uprzednio zostały lekko odświeżone. Niestety, popełniliśmy błąd zawierzywszy wrażeniu i poniechawszy miary: na tych nogach był umieszczony taki mały blacik, będący wcześniej "środkiem" rozsuwanego stołu. Wobec czego stół wydawał się malutki, a zatem i niziutki. Przyjęliśmy, że należy go podwyższyć dodając pod blatem poziome listwy, do których zostaną przykręcone nogi. No i wyszedł nam stół o wysokości 80cm - odpowiedni dla Dziecka może, ale dla reszty zdecydowanie za wysoki. W najbliższym czasie czeka nas kolejny tuning.

Te nogi pochodzą z  przedwojennej maszyny do szycia. Są oczywiście żeliwne i kiedyś były pomalowane. Teraz odświeżyliśmy je lakierem matowym w spreju, a to co dawniej było złocone zostało maźnięte palcem taką pozłotka z tubki do renowacji ram itp. Blat wyszedł pięknie dzięki lakierowi meblowemu, nabytemu za ciężkie pieniądze - 0,2 l za 25 zł. Ale warto było, bo efekt jest super. Drewno polakierowane a nie wygląda na lakierowane, choć ma tego 3 warstwy. Ostatnią nakładałam pędzlem, bo wałeczki polecone przez sprzedawcę farby zostawiały na powierzchni pęcherzyki.

Ponieważ wraz z Córusią przybył do mnie z powrotem mój aparat, to się nim posłużyłam. A co? Zresztą dawno nie pstrykałam. To pstryknęłam Dziecięta na motórku. O:

"Mniejsze" Dzieciątko wreszcie doczekało się korekty owłosienia, dzięki temu, że lokalna fryzjerka przybyła do domu farbować włosy Siostrze. Dziewczyna ma dryg wrodzony do tego, co robi i przycięła mu tę brodę lepiej niż zrobiłby to niejeden męski fryzjer. Pora była najwyższa, ponieważ w obliczu spodziewanego najazdu muzułmańskich uchodźców, mógł zostać wzięty  za jakiegoś taliba. Gdyby tylko skończyło się na otrzymaniu jednorazowego zasiłku, to pal licho....

Na koniec pokażę Wam jeszcze śliczutkie miseczki, jakie zakupiłam dla kotełów.

Te szklane, z pokryweczkami są do robienia Areczkowi wbrew, czyli odcinania mu dostępu do żareła, które konsumują dziewczyny, a jemu nie wolno. Choroba Areczka wprowadziła trochę zamętu (jak każda choroba zresztą - burzy normalny ład). Areczek w większości przebywa w moim pokoju, (Z kuwetą niestety - pani doktór i jej asystentka, zwierzęca behawiorystka poinformowały mnie, że kuwet powinno być o jedną więcej niż kotów. Wynikałoby z tego, że w każdym pokoju powinnam postawić po kuwecie, co byłoby niejakim przegięciem.) Tu jest karmiony na osobności, bo Klementyna potrafi odpędzić go od miski. Nie wiem, czy częściowa separacja od dziewczynek, czy środek, który dostaje ze śniadankiem, powoduje, że Areczek zrobił się jakby milszy: podstawia się do głasków, nie chodzi podqrwiony po chałupie, a odmierzanie mu porcji jedzonka sprawia, że się mu to jedzonko przyjmuje.

A to są miseczki made in czajna:

Używamy ich do mokrej karmy i mleczka dla kotełów. Wcześniej korzystały z czarnych miseczek arkorokowych, których panuje w domu większa ilość i są w ludzkim używaniu. Z czym należało zerwać, bo Dziecko otrzymawszy pomidorkową sałatkę w takiej miseczce zapytywało nieodmiennie, czy to aby kocia nie jest.(Kocie stały osobno, zawsze w tym samym miejscu. Najgorzej było, jak przybywała Córusia i, nie zapytawszy, robiła własne porządki. Musiałam natychmiast ratować sytuację, zakładając,że te na górze piramidki, to właśnie przed chwilą uprzątnięte kocie.Mam nadzieję, że założenie było słuszne - nikomu kocie wąsy nie urosły. A kocie miseczki były sumiennie myte po każdym użyciu.) 

Jak nigdy, piszę dziś na leżąco. Z prawej grzeje mi nogi Czarna, a od ściany, całkiem nie po książęcemu, pochrapuje Księżniczka. Areczek rozłożył się na moich spodniach, właśnie się przebudził i dokonuje ablucji. A ja zerknełam na zegar i zorientowałam się, że jest już jutro i pewnie wypadałoby pospać.


czwartek, 17 września 2015

Komarowa pobudka

nastąpiła bladym świtem-bladym ranem, o piątej z minutami. Eskadry samolotów transportowych latały mi cała noc koło głowy i wszystkiego, co zdarzyło mi się wystawić spod kołdry. Jakieś komarze mutanty! Większość lata ich nie było, a teraz nadrabiają za tamte czasy. Wstałam zgryziona miejsce w miejsce. W nocy parę razy wstawałam również, ale chyba nie do końca się budząc, bo żadnych środków zaradczych nie zastosowałam, oprócz machania rękami. To już kolejna taka przejedzona noc. Wypisuję się z tej zabawy. Niech sobie może pójdą wysysać kogo innego. Mnie ma kto wysysać i bez komarów.

A teraz będzie o gołębiach. Krakowskich. Bo zaatakowały mnie urzędowo telefonicznie z KRK. Po czym szlag mnie trafił. Dwustronnie. Z jednej strony wqrw na Córusię, za jej działanie przez zaniechanie. A z drugiej strony wqrw na pańcię z ZSM. Otóż, jak wiadomo, Dziecko Wielkomiejskie pracuje jak niewolnik w korpo i często jest tak, że do mieszkania przychodzi tylko spać. Trochę się nie dziwię, że nie chciało jej się poświęcać wolnego czasu na walkę z gołębiami na balkonie. Z drugiej strony, już dawno stukałam do łba, żeby coś z tą loggią zrobić, zabezpieczyć jakoś przed tym latającym gównem, a przynajmniej systematycznie odwiedzać, żeby nie dopuścić do zalęgnięcia się. No i się zalęgły!

Wiem, oburzenie wywołam na pewno, ale uważam,że wielkomiejskie gołębie stanowią plagę podobną do szczurów. Szczury się tępi, stosując różne trutki, bo niszczą i roznoszą "zarazę". Gołębie niszczą jeszcze bardziej, a ich gówno jest w KRK wszechobecne. Skala zagrożenia ze strony tego gówna dla ludzkiego organizmu niebagatelna, skoro ekipy sprzątające po gołębiach przystępują do akcji w strojach, jak do dezaktywacji chemicznej. Nie widzę więc powodu obejmowania ich jakąkolwiek ochroną. Tymczasem, zrzucenie gołębiego gniazda z własnego balkonu może być karalne, o ile się do tego głupio zabierzemy i jakiś przyrodniczy aktywista nas przyłapie.Oczywiście, zrzucenie gniazda z pisklętami to bandytyzm, ale poza tym nakazałam zrzucać. Czego Dziecko jednak poniechało i teraz ma stado własnych gołębi srających po balkonie i wywołujących sprzeciw u sąsiadów z dołu. Choć równie dobrze mogą zostać ofajdani przez gołębie siedzące na gzymsie dachu.
Uważam, że powinien być bezwzględny zakaz dokarmiania gołębi, zwłaszcza w miejscach publicznych egzekwowany mandatami, jak za sranie psie po trawnikach. Jak widzę pańcię na ławeczce, sypiącą wokół tej ławeczki okruchy obwarzanka i stado gołębi, które się do tych okruchów zlatują, przefruwając mi tuż nad głową, do obwarzankowego śmiecia dokładając własne gówno - nagły i nieoczekiwany szlag chce mnie trafić. Problem balkonowy także by być może nie istniał, gdyby na sąsiednim trawniczku jakiś idiota nie dokarmiał gołąbków, wynosząc im co rano bułeczki pokrojone w drobną kosteczkę, zawsze w tym samym miejscu. W trawniku jest wydziobany dołek a trawa wokół zniknęła. Żaden inny ptak się na tym nie pożywi, bo gołębie nie dopuszczą. W dodatku bułeczka to jest baaardzo odpowiednie pożywienie dla ptactwa.
Więc dezyderat do władz miejskich - za sranie gołębiami wokół ławeczek na plantach mandat taki sam, jak za sranie psem na trawniku.
Na razie rozkminiam, jak tańszym kosztem tę loggię zabezpieczyć, bo za wynajęcie ekipy wychodzi kilkaset złotych. Problemu by nie było, gdyby Dziecko osobiste mniejsze nie miało leku wysokości. A ta cholerna loggia jest ostatnia w pionie i z tego powodu dziwnie wysoka. Pozostałe są wysokości mieszkania, a ta ma ponad 3 metry! Ustawienie drabiny na drugim pietrze, przy balustradzie przekracza jego i moje możliwości percepcyjne.
Czy ja myślałam kiedykolwiek, że te ptaki Hitchcocka mnie samą  zaatakują?!
Gołębi problem się pogłębi, bo Córusia przyjechała do domu na tydzień urlopu, więc gołębie mogą się panoszyć do woli.

A pozatem? "Nic na działkach się nie dzieje". Pogoda nadal cudowna, czyli grzeje i do tego duje niemożliwie. Ustepowienie wzrasta: któregoś dnia wybraliśmy się z Dzieciem do sadu, żeby wykosić pięknie pod orzechami, bo już zaczynają orzeszki spadać. Przyszło nam do głowy podpalić zeschła trawę i musieliśmy gasić pożar w sadzie. Oczywiście przesadzam nieco, ale wykoszona sucha trawa (ta co została rosnąć, nie pokos) się zajęła. Niczym wielkim to nie groziło, bo trochę dalej było zielono, ale zadeptaliśmy pieczołowicie wokół. Pan Starszy oczywiście się obruszył i dał wyraz.
Blat stołu wreszcie został ostatecznie pomalowany i dzisiaj  przykręcimy do nowych-starych nóg.
W końcu aparat do mnie wrócił i mogę szczelać foty.
Koteczek Areczek jakby milszy się zrobił. W dodatku ta jego częściowa izolacja chyba dodatnio wpłynęła na pozostałe koty, bo mała kocia autystyczna - Tośka zasiadła wreszcie u mnie na kolanach i wydała z siebie pomruk z udeptywaniem.

Koleżanka Pisarka podziw we mnie wzbudza, jak cudnie organizacyjnie wszystko ogarnia. Trawnik z rolki se szczeliła i psy ma tak szczęśliwe, jak chyba w życiu nie były. A druga koleżanka - hamerykanka przeleciała samolotem hamerykę skróś, wynajęła auto i zwiedza nju meksiko. 60+ RULEZ!

wtorek, 15 września 2015

Niedziela po niedzieli

Znów była niedziela po niedzieli, bo u nas , na wsi był opust. Więc niedziela kompletna. Cisza byłaby na wsi, jak makiem zasiał, gdyby nie petardy, którymi małe gnojki strzelały już po niedzielnej sumie. Albowiem "kramarze zajęli pozycje sprzedażowe już dzień wcześniej i oczywiście najważniejszym produktem na straganach były różnego rodzaju petardy. Wczoraj huki były nawet dość znośne, nawet Czarna nie latała po ścianach i nie urywała mi rak na spacerze. Ciekawe, czy dziś będzie kontynuacja, bo w ub. roku też się tak jakoś odpust zbiegł z niedzielą a dziecięta petardowały do środy. Efektem było pogryzione wymię Andzi, przez psa, który ze strachu zwiał z posesji sąsiadki. A ja latałam za wiejską wiedźmę i robiłam awantury.
No, bo nijak mi się nie kojarzy sprzedawanie petard z uroczystością religijną. W ogóle obecność tych kramów pod kościołem mi się nie kojarzy. No, niechby tam jeszcze, gdyby były na nich dewocjonalia oraz "ciastko z dziurką" na sznureczku czy serce z piernika. Ale dewocjnalia, jeżeli już są, to takie makabryczne, że autorzy powinni się w piekle smażyć, a poza tym chiński badziew w świątecznej cenie, czyli min 2 razy wyższej niż gdzie indziej.
Ja sama w piątek wsparłam skośnookich braci zaliczając sklep "wszystko po 3zł". Dziecko zostało notarialnie zrobione rolnikiem. Niby miałam być obecna do stwierdzenia, że własność jest Starszego osobista, bo nabyta przed ślubem, ale okazało się, że wystarczyło moje stwierdzenie w progu, a potem już mnie pani notariusz nie chciała, bo musiałaby protokół zmieniać, który już miała przygotowany. No to sobie polazłam, a że sklep był tuż obok, więc wlazłam. Wylazłam natomiast z porcelanowymi miseczkami dla kotów po 1,50 szt i drutami teflonowymi do robótek po 3zł /para. Identyczne w pobliskiej pasmanterii kupiłabym po jakieś 11 zł. Raczej w takich sklepach nie nabywam, ale stwierdziłam, że co za różnica, skoro i tak wszystko prawie "mejd in czajna", więc po co przepłacać.Ten sam badziew, tyle, że ceny przyjemniejsze.
I pomyśleć, że w peerelowskich czasach kupowało się ekskluzywne produkty mejd in czajna w ekskluzywnych sklepach np. porcelanę cieniutką jak papier, że przez dno filiżanki światło przeświecało, piękne wyroby z laki, intarsjowane szkatułki, czy piękne jedwabie.A teraz jest tandetna masówka, gdzie nazwa surowca dowolna "bawełna 100%" z bawełną wspólnego ma niewiele. A peerelowskie chińskie ręczniki mam do dzisiaj, jeszcze żyją i mają się dobrze.Do niedawna funkcjonował taki jeden, jakieś 5 lat ode mnie młodszy.

A ja przez te 2 niedziele zbierałam gnaty do kupy. Chyba czas mierzyć zamiar podług siły i nie za każdą robotę brać się osobiście i własnoręcznie. Bo w sobotę poszliśmy z Dzieciem rżnąć drewno do Cioty. Jakieś stare dechy, łaty itp. Najpierw to trzymałam na progu, podsuwając Dzieciu pod piłę, potem rąbaliśmy we dwójkę. A potem już miałam problem, żeby się schylić i to narąbane pozbierać do kosza, żeby wynieść - Dziecko w tym czasie jeszcze rozrąbywało jakieś, zbyt grubo przez kogoś porąbane, szczapy.

piątek, 4 września 2015

Remanent tygodniowy (Areczek w centrum uwagi)

Gdybym wczoraj pisała, jak zamierzałam, tytuł byłby - "padam na pysk'.Bo tak jakoś wczoraj wieczorem miałam zamiar paść. I ostatecznie padłam, tyle, że nie na pysk, a na łoże, wcześniej nieco i natychmiast zasnęłam. Nogi właziły mi do tego co wyżej i w ogóle byłam utupana jak stopięćdziesiąt. Chyba się zebrało od początku tygodnia tak, bo wczoraj jakoś fizycznie się bardzo nie spracowałam. Tyle, że nastałam się przy pomidorach. Jak to mówią - głupiego robota lubi - sama sobie wymyśliłam te suszone pomidory. Nikt mi nie kazał. No, a do suszenia, wymyśliłam, trzeba je oskórować i wybebeszyć. A jak pomidory mają być wybebeszane to jednocześnie powinien być robiony przecier, bo przecież nie wyrzucę tych pomidorowych wnętrzności.
A od poniedziałku była podwójna jazda. Dwoje chorych - Ciota i kot. Ciota była w szpitalu już od paru dni, ale wymagała codziennego nawiedzania. Natomiast koteczek Areczek, po tym, jak  w niedzielę rzygnął 2 razy kłakami i stwierdziłam u niego sylwetkę zbliżoną do struny, dojrzał do tego, by zaraz natychmiast odwiedzić weta. Pan Uśmiechniety zniechęcił mnie trochę zbyt powierzchownym i olewackim podejściem do sprawy, zdecydowałam się więc na panią wet AD, która słynie z rodzinnego zakocenia genetycznego. (Ojciec prowadzi sklep zoo i hoduje koty od zawsze) W poniedziałek Areczek został obmacany, wyoglądany zewnętrznie i wewnętrznie (USG brzuszka - nawet przy tym nikomu oczu nie wydrapał, chyba jednak był dość schorowany). Pani DR. stwierdziła u Areczka piaseczek w pęcherzu i stan zapalny. Dostał 2 zastrzyki i powtórka we wtorek. We wtorek znów wyoglądany i obmacany. Ustaliłyśmy, że zrobimy badania krwi pod katem wątrobowym i urologicznym oraz, że Areczkowi należy się kroplówka. Niestety, tym razem Areczek musiał zostać spacyfikowany do specjalnego worka. Pani DR zdjęła Areczkowi wcześniej obrożę, więc jak zaczęła mu golić łapkę, Areczek błyskawicznie wylądował na moim ramieniu i wbił w nie pazur aż po nasadę. Lekkiego cykora dostałam, jak stwierdziłam, że nie mogę wyciągnąć tego wbitego pazura. Myślałam intensywnie o tym, żeby Areczkowi nie przyszło do głowy szarpnąć  łapką w dół, bo ani chybi skończyłoby się na szyciu mego ramienia. Powiedziałam pani DR, że ja się na taką zabawę nie piszę, bo zbroję zostawiłam w domu. Wtedy się pani Dr ruszyła, wyjęła Arka pazur z mojego ramienia i przyniosła worek oraz kaganiec, bo Arek wsadzony do worka usiłował gryźć. Z workiem już poszło błyskawicznie i bez dalszych szkód na ciele. Po założeniu wenflonu i pobraniu krwi dostał jeszcze kroplówkę, a potem 2 zastrzyki. I powtórka na następny dzień. Napomknęłam o abażurze, żeby ochronić te łapę z wenflonem, na co pani DR stwierdziła, że ona abażurów nie zakłada kotom. Ja jednak założyłam. Po czym szkoda mi się Areczka zrobiło, bo nie dość, że chory i umęczony zabiegami, to jeszcze w abażurze bez orientacji żadnej. No i zdjęłam. A po dwóch godzinach wyjęłam Areczka spod łóżka z wymamlanym i nadgryzionym opatrunkiem na wenflonie. Koniec litości, abażur na łepek i dodatkowy bandaż na łapkę. Przy okazji stwierdziłam, że łapka jest opuchnięta, bo pewnie pani DR za mocno okleiła plastrem wenflon.
Następny dzień to była środa, czyli w miasteczku P. święto dyszla (znaczy targ). Oznaczało to mąt okropny do południa, z korkami i brakiem miejsc parkingowych, bo przecież początek roku szkolnego i  trzeba kupić kapcie oraz zeszyty (jakby przez 2 miesiące nie dawali).W dodatku Ciota była do odbioru ze szpitala ok. trzynastej. Planowałam, że najpierw Ciota, a kot przed wieczorem. Ale rano łapka była bardziej spuchnięta, więc plany się zmieniły. Po drodze podrzuciłam do szpitala odzież wyjściową dla Cioty i dowiedziałam się, że ma mieć jeszcze 2 USG, wobec czego wypis się przesunie do czternastej.
Pani DR nie było, była tylko miła pani Ewelinka, która służyła wcześniej u pani wet Beatki. Rozstała się z nią mniej więcej w tym samym czasie co ja. Pamiętała dokładnie całe akcje z Areczkiem i jego złamaną łapką. Areczek znów dostał kroplówkę i 2 zastrzyki oraz piguły na tydzień. I pozbył się wenflonu. Tym razem skończyło się tylko na wbiciu pazura w moją dłoń (A pani DR pytała, po co ja obcinam kotom pazury. No, może np. po to, żeby mi ich Areczek nie wbijał na całą długość?) Wczoraj usiłowałam Areczka nakarmić połówką maciupeńkiej tabletki sprytnie przemycanej w mielonym mięsku. Areczek mięsko owszem, zjadał, do momentu natknięcia się na ślad tabletki. Ostatecznie, po zmarnowaniu drugiej połówki lekarstwo zostało zaaplikowane, po czym za chwilę zwrócone z całą zawartością żołądka. Dziś jeszcze nie próbowałam, muszę pomyśleć, jak Arka przechytrzyć.
Prawdę mówiąc, nie miałam dotąd do czynienia z takim wyjątkowym egzemplarzem, jak Arek, czasem odnoszę wrażenie, że wręcz złośliwym. Po wczorajszym rzyganku usiłowałam nafaszerować go probiotykiem. W mleczku - obwąchane - be. No to dałam w odrobince majonezu, który uwielbia (co nie znaczy, że dostaje ale jak dopadnie jakąś kromkę z majonezem to wyliże dokładnie) Majonez obwąchany - be. No to Starszy dostał delegację do apteki, żeby zakupić strzykawki. Wcisnęłam mu tą strzykawką odrobinę do pyszczka. I zostawiłam, bo nie chciałam go bardziej stresować.
Ponieważ okazuje się, że przyczyną tych Arka dolegliwości i zachowań jest stres spowodowany obecnością pozostałych kotów, których on nie toleruje. I że koty reagują na stres właśnie SUK, zrzucaniem sierści natychmiastowym itd itp. A jak kot ma problem z pęcherzem to rzyga. Wot kot!
Arek został odseparowany. Przez większość dnia jest zamknięty w moim pokoju, dostał tam zastępczą kuwetę, własne miski osobne, kocyk na parapecie. I wrzucił na luz. Pozostałym kotom i psom krzywda się dzieje, bo jak to? Do pańci nie wolno? Na pańci łóżku wyłożyć się nie wolno? Nawet Łaciatka siedzi na progu zdziwiona. A Klemusia korzysta z każdej okazji otwarcia drzwi, żeby się wśliznąć. Przed chwilą zanosiłam Arka do zamkniętego pokoju i zastałam Klementynę na łóżku. Kiedy weszła?
Arek jest już nieco lepszy, bo zaczął pić i korzystać z kuwety.  W nocy opędzlował resztę mleka z probiotykiem i majonez, też z probiotykiem, czyli chapnął podwójna dawkę. I ma ochotę łazić po całym mieszkaniu, ale jak tylko wylezie z pokoju zaraz jest burczenie i prychanie. Trochę się obawiam o tapetę w okolicy drzwi, bo zaczyna się dobijać do nich. Na razie skrobie w drzwi, więc może tapeta się uchowa (To jest tapeta z włókna szklanego, pomalowana farbą do ścian. Pod pazurami trociny z niej lecą. Kto by pomyślał?!)
Właśnie mnie znów przechytrzył z tabletką. Największa grudeczka mięsa z największa ilością tabletkowego proszku został zignorowana, a potem wypluta. No i maszci, leczenie Areczka tabletkami. Zresztą Areczek nie przyjmuje niczego, co nie jest zwykłym jadłem. Z pastą odkłaczającą są podobne historie -wyliże miseczkę dokładnie wokół placka tej pasty. Przetestowałam taki sosik jakby z Miamora i pastę z Gimpeta.
Areczek jest super arcy okazem, na tle kotów, które miewałam dawniej, i które zdarzało mi się leczyć (o psach nie mówię, bo pies to jest zupełnie inna historia, z wyjątkiem Księżniczki -nie ruszmnie-nie dotykaj mnie)
W dawnych bardzo czasach, kiedy weterynarz był tylko od krów i innych takich, trafił mi się kot. (Tu znów Ciota straszy, bo kot był od niej: Zamówiłam kociaka. Bardzo prędko zaczęła jojczeć, żeby go już -natychmiast brać. Jak po kota przyjechaliśmy, okazało się, że kocięta są dwa, obie kotki niestety i że jak chcę, to mam wziąć dwa. Jak nie chcę dwóch, to też mam wziąć, bo co ona z tym teraz zrobi. No to wzięłam.) I to był jeden z tych dwóch kotów: wydalał na 2 strony. leczyłam własnym sumptem i nie było takich cyrków, jak z Areczkiem.A kociak został wyleczony. Zresztą, dziewczynom daję co tydzień tabletki i przechodzi to całkiem bezboleśnie.
Muszę chyba przejść na kontrolowane karmienie Areczka, po odrobince, co chwila, bo znowu się nażarł i zwrócił. Pani DR powiedziała, że pusty żołądek kota jest wielkości orzecha laskowego. No to ładnie on go rozpycha! Właściwie jedyne co mu się nie zwraca, to kozowe mleczko, ale mleczko pani DR zakazała.
Przez Areczka zaniedbuję pozostałe zwierzaki. Ale zauważyłam, że jak Areczek się nie snuje burczący po mieszkaniu, to i panienki są spokojniejsze. Poczytałam tu i ówdzie i kupiłam dla Areczka Kalm Aid. Podobno jest o smaku łososia (ciekawe, czy producent próbował, bo Miamory też miały być jakieś smakowe, a Areczek olał) Ciekawe co powie na to. Coś musi dostać uspokajającego, bo z tego SUK nie wyjdzie. A szkoda kota. Nawet się przymilny zrobił, jak siedzi w tym areszcie domowym. Jak tylko wyszedł na pokoje, to od razu zaczął burczeć.

No, tak. Miało być podsumowanie tygodnia - zrobiło się o Areczku.
Oprócz Areczka była jeszcze Ciota, ale to jest temat chyba mniej interesujący. I znowu jakiś debil stał w bramie, a po zwróconej grzecznie uwadze odjechał z mordą. Zacznę urywać lusterka, albo rysować karoserie debilom stojącym w bramie.(Ciota mieszka vis a vis szkoły i rodzice przyjeżdżający po dzieci permanentnie zastawiają wjazd na Cioty posesję, choć przy szkole jest duży parking, a 2 min dalej parking wiejski I ani rodzicom, ani dziatkom spacerek by nie zaszkodził)

Przybyła wczoraj Cioteczka, czyli szwagierka Nienajstarsza-ale-najważniejsza. Ma mieć 16.10 operację wstawienia implantu w staw biodrowy. No i Iwonka ochoczo zaproponowała, żeby po operacji Cioteczka przybyła do nas. Co się będzie wiązało z odstąpieniem jej pokoju. Jeżeli istnieje coś takiego, jak instynkt samozachowawczy, to chyba nie wszyscy go mają. Cioteczka mieszka w odległości 37km i na miejscu nie ma nikogo takiego, kto by się nią zajął. Niby jest pani doktor praw, ale ona nie ma czasu na zajmowanie się ciotką, zwłaszcza, że to ciotka taka dalsza jakby. Czyli kto? No, przecież ja.
Jakoś to przeżyję, ta jest przynajmniej mniej upierdliwa.

Jakby tak na ten przykład Klarka miał coś do powiedzenia w sprawie tego chorego kota, to chętnie skorzystam, bo ja w temacie kotów głupia jestem. Zaczynam zgłębiać dopiero zawiłości kociej psychiki i tak sobie myślę - po co mi to było. Nie dość, że na kolana nie przylezie, nie pomruczy, że łaskę robi dając się wziąć na ręce i nie wydrapując przy tym oczu, to jeszcze cyrk taki z leczeniem typa.