sobota, 27 grudnia 2014

Normalnie wreszcie

     I po świętach.. Jak szybko przyszły, tak szybko poszły. Zostało trochę niedojedzonego, które  częściowo spakowane do zamrażalnika  poczeka na cięższe czasy. Trochę ciasta, które za chwilę zostanie wyrzucone na kompost i ptaszęta będą sobie dziobać (u mnie placek trzydniowy jest oglądany na wszystkie strony z zapytaniem: "czy to jeszcze jest jadalne?")
A cioteczka uprzejma była upiec. Oczywiście , co jej się spodobało. Dziecko prosiło o snikers, więc zostało zaszczycone jakimś czymś w ucieranym cieście z wkładką makaronikową i przekonywane, że to lepsze niż snikers. Nie omieszkało się wqrwić i dać temu zewnętrzny wyraz.
Zanim doszło do wieczerzy, dziecka zdążyły się sto pięćdziesiąt razy pohandryczyć, Synuś zawzięcie krytykował, co robiła Córunia, a ona odgrażała się, że zaraz jedzie z powrotem i więcej nie przyjeżdża.
W międzyczasie ubrała choinkę.

Klementyna "plażuje się" pod choinką. Na wstępie usiłowała  wspiąć się na czubek. Istniała obawa, że będzie: "samo tak na mnie runęło". Dolne gałęzie zmieniły już nieco swoje pierwotne położenie. Nic to, poprawimy przed księdzem.

Tośkę chwilowo bardziej zainteresował pasek od aparatu, a Kot Arkadiusz jest "ponadto"..

Na kominku zawisła skarpeta. Dziecko skomentowało: "ale nam się siostra zglobalizowała"

Ciotce zapowiedziała Córcia, że nie życzy sobie życzeń w stylu "żebyś wyszła za mąż". Ciotka przyjęła do wiadomości i życzyła jej "żebyś na następne święta z kimś przyjechała". Postęp, zrezygnowała z sakramentów...

Natomiast tatuś zrobił jej godzinny wykład na temat konieczności zapisania się do kaesemu  -  pozna tam na pewno kogoś "wartościowego". Zaiste przenajświętsza racja, zważywszy, że dopiero co spuściła po brzytwie takiego jednego, który był mocno kościółkowy. Ale nie raczył zauważać bliźniego swego, oraz tego, że może on mieć jakieś potrzeby.
Poza tym święta przebiegły spokojnie jakoś. Ciotki nie przyszły. Posiedzieliśmy gwarząc o głupotach. A potem poszliśmy w trójkę przewietrzyć psy.

Księżniczka leci za patołkiem

Czarna czai się za drzewem, a wiatr jej rozwiewa uszy

Po niedawnych strasznych wichurach, leżało mnóstwo połamanych gałęzi. Głupoty proponują Czarnej  patołek do aportowania..

Bożonarodzeniowa scenerię podkreślały takie oto...

A potem zagraliśmy w skrable, wspomagając się krupnikiem z jabłuszkiem, dla rozjaśnienia umysłu. Wygrało oczywiście Dziecko i zaczęło się obnosić ze swoim poziomem intelektu. Córcia była ostatnia i znów się poczuła gorsza od tego długiego cymbała. Z tym, że rzeczywistość jest taka, że ona swoje ajkiu wykorzystała dla zdobycia dobrego wykształcenia, natomiast Dziecko ma łeb jak sklep, ale bałagan na półkach. Nawiasem mówiąc, ciągle mnie zaskakuje swoją wiedzą, w różnych diametralnie tematach. Ostatnio, a propos szalejącej Czarnej - że psom się w takiej sytuacji podnosi poziom endorfin i latają, jak na haju. 
W trakcie tego skrablowania zadzwonił Braciszek i śmy sobie pogadali we czwórkę. Przy okazji zeszło nam na pewnego znanego bardzo artystę i jego syna, który zmarł śmiercią samobójczą. Artysta zaczynał w naszej rodzinnej mieścinie, był rówieśnikiem naszego Ojca i jakoś tak, niezależnie i w różnym czasie, oboje z Bratem mieliśmy okazję oglądać domową ekspozycję jego obrazów, bo wtedy się jeszcze po galeriach i muzeach nie prezentowały - wypełniały dokładnie ściany mieszkania, wisząc w paru rzędach.
Na następny dzień wyczytałam, że w Wigilię  była  rocznica jego(syna) śmierci. Fajny prezent zrobił rodzicom pod choinkę...
Córunia pojechała wczoraj z koleżanką z J. i jej chłopakiem. Mieli wyjechać około 11-tej, ostatecznie nastąpiło to o13.30. Już za Rz. przypomniało sobie, że jest zima i zaczęło sypać śniegiem. Po autostradzie jeździły głównie pługi. KRK przywitał ich bielą i lekkim mrozem. U nas zaczęło niezdecydowanie padać wieczorem, ale szybko się znudziło. Ot, tak, lekko przytrzepało śniegiem jesienne brudy. Szału nie ma, za to Księżniczka już się lepi, a Czarna chodzi, jak kot po gorącej blasze. Buty jej sprawić?

Dziś uskuteczniam poświąteczne pranie. Jakieś 5 wsadów się szykuje. Niby część mogła zostać wsadzona przed wieczerzą, ale słusznie się stało, że nie została. Ciotkom się siedziało znakomicie i zostały wywiezione dopiero o 23.30. O tej porze nie byłabym już w stanie wynosić prania na strych.
Robię tyle ile muszę, czyli poza tym się opierniczam. W końcu - należy mi się jak chłopu ziemia, po tym przedświątecznym zaangażowaniu fizycznym i umysłowym.
W dodatku inne jedzenie, które głównie jednak oglądałam i wąchałam, spowodowało dolegliwości gastryczne (niby nic mi się nie dzieje, ale jednak coś jest nie tak).Oczywiście pojęcie ograniczania się w jedzeniu jest względne, bo zależy od jakiego poziomu ilości i różnorodności zaczynamy się ograniczać. Dla mnie uczucie pełnego żołądka jest nader nieprzyjemne i staram się do tego nie dopuszczać, więc poziom wyjściowy dość niski. Różnorodność też marna.
Ugotowałam Starszemu jedzonko, a sama zjadłam trochę ciepłych ziemniaczków ze śmietaną (w charakterze omasty) i jakoś mi  lepiej.
Teraz mam teoretycznie 2 godziny luzu, bo o 18-tej muszę zacząć karmić inwentarz domowy i zewnętrzny. Jak znam życie, to równo o 18-tej koty zasiądą w kuchni na podłodze kołem i będą patrzeć mi na ręce, natomiast Czarna zacznie obwąchiwać szafkę, w której stoi pojemnik z karmą.Najlepsze jest to, że koty mają cały czas dostęp do miseczki z chrupkami na parapecie , więc głodne nie są. Ale czekają na kolacyjną puszkę.
W międzyczasie będę jeszcze musiała zmienić zawartość pralki..

Siedzę sobie przy kaloryferze i marzy mi się kurna chata. No, może niekoniecznie kurna, mogłaby ostatecznie być z kominem i C.O. na podkowę z pieca kuchennego. I żeby była z dala od ludzi - zero sąsiadów w najbliższej pabliznosti....

No, to miłego odpoczynku po świętach....

środa, 24 grudnia 2014

Wilija

Wstałam za późno, jak na moje standardy. Zapewne dlatego, że Córunia zjechała koło północy i pogaduszki uskuteczniałysmy jeszcze. Zaczęła od złego samopoczucia, na co naszło Dziecko i zapytało "A kiedy ja się będę mógł tobie pożalić?". Po czym się obraziło i poszło spać. To jej złe samopoczucie to jest nerwica. Mówię jasno i wyraźnie. Ale oprócz tego nic nie mogę zrobić. Zamiast latać po doktorach i szukać choroby, trzeba walczyć z nerwicą. Niestety.

Na dzisiaj mam zaplanowane ciasto drożdżowe. Kupiłam ostatecznie masę makową na makownik. I to był błąd. Nie wiem, czy w końcu zrobię  makowiec  z ta masą. Masa składa się głównie z wody. A maku jest w niej 21%. W dodatku jest kwaskowata i czymś naperfumowana, rumem zapewne, którego nie znoszę. No i tak wychodzi lenistwo bokiem.... Było mak kupić, bo resztę przecież mam.

Państwo starsi maja w głównym punkcie programu wyjazd na cmentarz, w związku z czym Pan już powstał, robi sobie herbatkę i zagaduje zęby o Córunię. Ciekawe, czemu on nie zwróci się nigdy bezpośrednio do dziecka, tylko mnie wypytuje, albo mam "powiedzieć mu", powiedzieć jej"....

Przestało duć. I ta cisza za oknem jest aż dziwna jakaś na tle tego, co było przez ostatnie parę dni. I nawet nie pada nic. Jeszcze.
Zaraz skończę kawę i lecę z psami. Po wczorajszym nieudanym wyjściu na trotuar Księżniczka wyprowadzała mnie w nocy o północy 4 razy. Za czwartym zaczęła sznupać po podwórzu. Wobec egipskich ciemności i mojego wiecznego osrania (bo co będzie, jak zaraz ten pies wynurzy mi się z ciemności?!) została nawrócona do domu.

Chleb upiekł mi się nad podziw ładny. I smaczny. Zmniejszyłam ilość otrąb (które mi, w/g Dziecka, młynarz z gleby pozamiatał)

Księżniczka zasiadła u drzwi, więc na teraz będzie na tyle.

Jeszcze chce tylko Wam, moi Drodzy Czytelnicy, życzyć spokojnych, zdrowych i radosnych Świąt, w miłej rodzinnej atmosferze.
I taka karteczka mi się wyprodukowała, pomiędzy kapustami i piernikami:




wtorek, 23 grudnia 2014

Cieszem siem

Za oknem duje jakby się 100 diabłów ganiało, bardziej chyba niż Aleksandra nad wyspami huczy i wyje. Śniegu zero (na szczęście - może?). Psy się szwendaja po wsi watahami, więc spacer trotuarem się nie odbył. Roboty huk, bo święta już za progiem. Arkadiusz rzyga, Księżniczka żłopie, jak po solonych śledziach i co chwila każe się wyprowadzać na siku.
A ja się cieszę (w duchu) jak głupia. Bo czemu? Bo się PRZESILIŁO! I wreszcie zacznie rosnąć, zamiast się skracać! Za chwilę już skończą się ciemności o 16tej i będzie można znowu normalnie funkcjonować.

Świąteczne przygotowania na finiszu. Co tez mnie cieszy, bo z niechęcią wielką się zabierałam. A potem tak jakoś skomasowałam wysiłki i poszło mimochodem i błyskawicznie.
Zaczęło się domową masarnią w piątek (masowanie) i w sobotę napychanie i wędzenie.

Do kiełbasy trzeba dwojga.. Ale może też być dwóch: jeden kręci, drugi trzyma. Kręcił Młody, w skłonie, bo na siedząco się nie dało, a meble wszystkie za niskie dla niego... Trzymał Starszy, bo to większa sztuka i doświadczenia wymaga.

No, a potem wędziło Dziecko, długo i zawzięcie. Aż mnie w końcu o drugiej w nocy z łózka wyciągnęło, ku pomocy w wyjmowaniu z wędzarni.
Ja zaczęłam działalność od poniedziałku. Nie lubię się rozdrabniać - jak działać - to działać. Krótko a węzłowato. Więc w poniedziałek poszły kapusty, grzyby, groch, piernik został przełożony i polukrowany, upieczony cwibak, "zając" z kiełbasianego mięsa, zamarynowane śledzie.

Serowa praska została naprawiona po ubiegłorocznym przyłożeniu przez Dziecko "strasznej siły" podczas wyciskania kapusty. I w tym roku znów tę funkcję spełniała. Tym razem "straszną siłę" przykładałam ja. Nożnie. Dodam dla wyjaśnienia, że ta praska, to nie jest żaden rodowy zabytek. Nabyłam ją jakieś 20 lat temu w Cepelii w Sanoku.

Poleguję aktualnie, czekając na Córusię, która mknie z wiatrem autostradą z KRK. Maszyna piecze mi chleb, bo coś z czasem trzeba zrobić, a jutro drożdżówki się będą piekły, więc instalacja nie wydoli obciążenia. W tym paszteciki z kapustą. Cioteczka została dziś przez Dziecko przywieziona z Rz, razem ze swymi wypiekami, w tym z pasztecikami, którymi wlazła mi w paradę. Dziecko się rzuciło próbować, po czym z wrzaskiem wielkim naskoczyło na ciotkę, co to ona nawypiekała. Albowiem cioteczka preferuje wynalazki, najlepiej jakiejś siostry (zakonnej koniecznie, dyktowane w RM), upiekła więc paszteciki krucho-drożdżowe. Ani one kruche, ani drożdżowe. W dodatku trudno wyczuć w smaku, które z kapustą, a które z grzybami. Ponadto kapusta zmielona w maszynce kojarzy mi się z tymi burymi papami, którymi karmiono Ojca w umieralni w Zagórzu.
Noga mnie tak napiernicza na całej długości, że tracę wenę. Nie wiem, co jej nie pasuje i zapewne się nie dowiem, nawet jak wreszcie pójdę do doktórki.
 No to tylko na koniec taka fotka, sprzed lat ponad pięćdziesięciu, świątecznie pstryknięta przez mojego Ojca, w domu Dziadków, gdzie wtedy mieszkaliśmy.

Takie perkalowe fartuszki się wówczas nosiło po domu. A siostrzyczka moja od zawsze w mini, bo nosiła rzeczy po mnie, a rosła szybciej, więc takie, wyprzedzające modę były. Ja miałam wtedy pewnie max 8 lat, więc Gocha - 6. A Dziadkowie na tym zdjęciu są młodsi niż ja w tej chwili. Tak sobie siedzimy pod choinką prawie, bo ona stała na wprost nas. Chyba nawet widać jakiś fragment choinkowego łańcucha, w prawym dolnym rogu zdjęcia. I czas spędzamy na intelektualnych rozrywkach. Wtedy były "Bajbuny", potem nastały krzyżówki przekrojowe... A choinkowe łańcuchy, to było wspólne zajęcie przedświąteczne naszej trójki, zaprogramowane przez Ojca, poprzez nacięcie pasków kolorowego papieru jego cudownym i nieosiągalnym scyzorykiem. Cobyśmy się pod nogami Mamie i Babci w kuchni nie kręcili....


środa, 17 grudnia 2014

znowu

mnie przedświt wyciągnął z łóżka.
Wczoraj padłam jak kawka. Drwalstwa był ciąg dalszy. W poniedziałek także. Z tym że pierwsza połowa dnia upłynęła na zaopiekowywaniu się ciotą, do której wezwałam doktórkę. Doktórka przyjechała ochoczo - ciota daje jej 5 dych za każdym razem, no, a przed świętami biednej doktórce każda złotówka od starej emerytki się przyda. Przy okazji zaopatrzyliśmy ciotę w drwa i węgiel. Po czym udaliśmy się do miasteczka na poszukiwanie siekiery rozłupującej. Poszukiwania zajęły nam 2,5 godziny, zwiedziliśmy każdy sklep i sklepik, który tego rodzaju sprzęty może oferować.
Okazuje się, że grudzień to nie pora na kupowanie siekiery, bo wybór był żałosny. Oczywiście tych po 250zł nie brakowało, ale nie byliśmy nastawieni na taki ekskluzif. W końcu, ostatnim rzutem na taśmę Dziecko nabyło młotosiekierę - rzemiosło ludowe, na starej poczcie za jedyne 45 złociszy. Siekiera co prawda nie rąbała sama, ale sprawdziła się świetnie. Niestety, z wiązem sobie nie radziła za bardzo. Ale ten wiąz - nie dość, że wiąz, to jeszcze supłaty był strasznie. Dziecko się jednak zawzięło i zwyciężyło.
Ja robiłam za transport -zwoziłam dzieckowy urobek taczkami i układałam.
Na koniec został gruszy pień z korzeniami  - do usunięcia. Dziecko zapięło stalową linę, krótka dość, do traktora i ciągnęło. Widok był dość emocjonujący - stałam z boku i, jak na stara kwokę przystało - odmawiałam zdrowaśki.
Miałam bowiem w oczach widok z innego usuwania karczu, kiedy Dziecko robiło za zaklinacza koni (mechanicznych) i postawiło traktor dęba. Cud, że wtedy udało się go doprowadzić do poziomu bez ciężkich uszkodzeń. No, ale - drugi raz taka sztuka mogłaby się nie udać.
Tak było wtedy, podczas usuwania starych pni, przed zrobieniem ogrodzenia od północy. Tym razem poszło lepiej, pozostawiony był długi fragment pnia, dobrze podcięte korzenie. Gruszka położyła się po kilku próbach, w czasie których traktor wykonywał tylko tańce boczne, bez odrywania kół od ziemi

Darcie pnia odbyło się już w świetle halogenów zamontowanych z tyłu maszyny. Ciąg dalszy, tj. piłowanie i łupanie zostało na dzień następny. Dziecko zostało piłować i łupać, a ja poszłam do sadu popracować trochę siekierą. Leżą tam 2 kupy wiśniowych gałęzi, po letniej wycince. Gałęzie, jak to z wiśni - sama rozpacz -ni to siekierą, ni to sekatorem to ciąć - rosochate, jak sam diabeł. Przekopałam się, a właściwie przerąbałam, przez jedną kupę, przygotowawszy grube pod piłę. Dziecko zrobiło porządek z resztą gruszy, zasypało dołek i przybyło poldolotem pociąć te wiśnie. Niestety, nie uprzątnęliśmy urobku z sadu. A szkoda, bo dziś w nocy popadało i mokre wszystko. Rąbałam na plandece i trochę tą plandeką nakryłam. Jak wiatr nie narozrabiał, to może bardzo nie zamokło.
Wróciłam żeby zrobić obiad i to było na tyle mojej działalności w zasadzie - miałam już dość. Mimo wszystko, z czynności będących w harmonogramie nikt mnie nie zwolnił, więc musiały być dokonane.

Pan Starszy wziął i powrócił na rodziny łono w poniedziałek. Ucieszony strasznie bo kupił mi w prezencie PATELNIĘ! (Najważniejsza cała w euforii - kupił ci patelnię!) No, zaiste, najbardziej zajebisty, osobisty prezent, jaki można dostać od męża. Patelnia jest z Tefala i była w teskaczu na promocji za 5 dych. W zasadzie, gdybym nie musiała opłacać telefonu Starszego, to mogłabym kupować sobie jedną na miesiąc. Natomiast Najważniejsza sprezentował mi, qrwa, poinsecję. Po to, żebym musiała pilnować kotów,żeby nie zeżarły i się nie struły. Wypadałoby, żeby ta poinsecja dożyła do świąt, na czym mi właściwie, osobiście nie zależy.
Wczoraj Starszy zaliczał doktóra, nabył przy okazji pół kilo pieczarek za 3,50 i 30 deka wędliny. Zrobiwszy te zajebiste zakupy pojechał do Najstarszej i tam sobie posiedział do późnego popołudnia. Całkiem społecznie, zważywszy na to, że wiedział, jaką mamy robotę z młodym i mógł pomóc choćby przy obiedzie.
Okazało się, ze Starszy wyjeżdżał w ubiegłym tygodniu spakowany na dłuższy pobyt (bo przywiózł worek brudnej bielizny do prania). Pogrywa sobie, jak debil...

W związku ze spadniętym deszczem, prac wycinkowych będzie na razie na tyle.
Trzeba nieco się przekopać przedświątecznie przez chałupę, co już trochę napoczęłam tu i ówdzie...
Kto i po co wymyślił święta?!

Czacha mi dymi, pierwsza kawa wypita, psy śpią jak zabite na moim wyrku - nawet sąsiad jadący autem do pracy ich nie zbudził. Koty na delegacji w piwnicy. No, to trzeba zrobić sobie i piesom śniadanie i stawać do walki z rzeczywistością..
Pozdrawiam

poniedziałek, 15 grudnia 2014

poranne wstaja zorze

A ja wstałam dziś przed nimi. Ciemno jeszcze było całkiem. A wszystko przez to, że wczoraj padłam zbyt wcześnie. Po prostu padłam, obłożona trzema termoforkami. Jak zwykle grzały mnie psice, a wczoraj dodatkowo Pan Kott,skorzystał z okazji, że Czarna położyła się na nogach i wśliznął się pod kołdrę, celując dokładnie w moje bolące kolano. I chyba dzięki okładowi z kota, to cholerne kolano pozwoliło mi przespać noc.
No, niestety, mój aparat nie oddał tych kolorów, które widać było na niebie. Za traktorem widać efekty naszej kilkudniowej pracy. Która jeszcze nie zakończona - dotarła piła i padła grusza, oraz część zmordowanego przez prądownię wiąza.

Ubiegły tydzień upłynął pod znakiem LUZU. Starszy cichcem, jak zwykle, wybrał si,ę na wywczasy do ukochanej siostrzyczki.A jak go nie ma, to nam dziwnie dobrze idzie współpraca z Dzieckiem i jesteśmy w stanie dużo różnych rzeczy zrobić.
Dziecko dostało wreszcie śmieszne pieniądze za ququrydzę i w pierwszej kolejności nabyło piłę spalinowa. Poprzedni chińczyk już odmówił współpracy. Jednakowoż zawstydzony obecnością następcy, dużo starszego w dodatku (Dziecko nabyło używkę topowej marki) wziął i odpalił, ciągnąc za sobą smugę spalin.
Tak więc, nie bacząc na zapowiadaną Aleksandrę, wzięliśmy się za gruszę, która już od dawna była planowana do wycięcia. Po ścięciu korony, Dziecko zabrało się za prace archeologiczne, czyli zaczęło dokopywać się do korzeni - wymyśliło usunąć radykalnie, bez możliwości odrodzenia się.

Stefan dogląda postępów prac archeologicznych. A dokopaliśmy się... M.in. do dwóch zaworów wodociągowych. Jeden z nich był ukryty pod 20cm warstwą ziemi. Cudowna realizacja tego wodociągu była, żeby rozgałęzienie zrobić akurat w korzeniach drzewa.


Dziewczyny w międzyczasie korowały krzaczory u sąsiada. Nie wyszło im to na dobre, bo te krzaczory to były bzy -lilaki i dzikie, więc w obawie, żeby im nie zaszkodziło, zagoniłam towarzystwo do obórki.


A Stefan, jak to chłop, poszedł na gotowe i chrumał pozbierane przeze mnie patyczki z kartonu.

Grusza okazał się zawzięta bardzo, podcinanie korzeni na razie nie przyniosło efektów i stoi, jak stała, no może niezupełnie tak samo, ale stoi. Plan zostanie pewnie zmieniony i po pogłębieniu wykopu zostanie podcięta. Reszta pnia nie powinna już wydać odrostów, a po czasie pewnie się w glebie zutylizuje.
Ja robiłam oczywiście za pomocnika pilarza oraz transport i siekierezada. Powstałą drobnicę należało porąbać, pozbierać na taczki i zwieźć. Wbrew pozorom, wycinka drzew, to nie jest "czysta" robota - robi się przy tym okropny bałagan, uprzątnięcie którego zajmuje więcej czasu, niż sama wycinka.
Przy okazji został przycięty wiąz, stojący na samym skraju działki, który elektrycy tak zmordowali podczas sezonowej przycinki drzew, że szpecił okolicę. Swoją drogą, oni zawsze bezmyślny sajgon zrobią. Z tej elektrycznej przycinki mamy mnóstwo konarów, z którymi na razie nie wiadomo co zrobić. Przydał by się rębak, ale prawdopodobnie sprawę załatwi sieczkarnia podłączona do trzydziestki (o ile się nie rozleci).

Poza tym wiszą mi na karku święta. Zupełnie niechętnie przyjmuję fakt, że wiszą. No, ale wiszą. Wczoraj skonstatowałam, że jeszcze 2 tygodnie. Należałoby więc zacząć się przekopywać przez chałupę. Trochę już zaczęłam, bo pogoniłam pająki. Nie wszystkie jeszcze, ale większość tak. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tu i ówdzie zaczynają mi zwisać girlandy, a to wymagało natychmiastowej reakcji ze szczotą w garści.
Myślę, jakby tu bokiem te święta obejść. W każdym razie, z zakupami stop - koniec szału wreszcie. Bo ostatecznie świętowanie sprowadza się do żarcia. Przy czym najważniejszy członek rodziny jest tak przejęty świętością dnia, że siedzi za stołem z odętą gębą . Do dupy z takimi świętami. 
Zapowiedział, że u siostrzyczki zostaje do świąt. Może by dłużej? 

Problem się zrobił, wiejskim kurom pozatykało, a tam gdzie nie pozatykało gospodynie składają na świąteczne wypieki dla siebie i rodziny. I chłopskiego jajka nie nabędzie się na wsi. W miasteczku obczaiłam sklep, w którym jest do nabycia twarożek z Jasienicy (kozy już nie wyrabiają z dostawą surowca) i przy okazji nabyłam tam jajca wolnowybiegowe. Właśnie gotują się na mole. Ciekawe, jak się sprawdzą, bo normalne chemiczne jajko z GMO nie przechodzi mi przez gardło.

Stwierdziłam dnia pewnego, że robi mi się pustawo w łebie. Obczaiłam krzyżówki on-line. Wypełnia się fajnie, ale to jednak nie to, co krzyżówka z ołóweczkiem garści. Nabyłam więc zszywkę jolek, wczoraj napoczęłam nieco. Z rozrzewnieniem wspominam przekrojowe krzyżówki i tę satysfakcję, jak udało się rozwiązać. Olbrzymia krzyżówka w świątecznym Przekroju dostarczała rozrywki na dwa dni świąt. Konkurowałyśmy i współpracowały z Siostrą przy ich rozwiązywaniu. Se ne wrati - Siostry nie ma, tamtych rodzinnych świąt nie ma i Przekrój, o ile dycha, to już nie ten. 
Braciszek pojechał właśnie do Fr. Dziecko miało się z nim zabierać, ale nie wyszło, bo okazało się, że Karolka zjeżdża do Pumy ze swoim menem i będzie za gęsto na przenocowanie wszystkich. 

Tymczasem pan papug mnie olewa, dzisiaj termin zgłoszenia ustaleń ugodowych do sądu, a on się nie odezwał w związku z otrzymana propozycją od pani papugi. Prosiłam o przysyłanie mi na mejla materiałów, które otrzymuje - a tu nic. Ustaliliśmy, że zmierzamy do jak najszybszego zakończenia sprawy, zwłaszcza, że nie ma sporu o to co, komu. Chcę w końcu móc choć na chwilę zapomnieć o Pelagii i wreszcie móc ją wykreślić z "rodziny". Dziś dzwonię do pana p.

Oczywiście, oprócz własnych tematów, mam na głowie najstarszą. I muszę jej zawezwać doktora. Bo "pewnie ma zapalenie stawów i anemię", jak stwierdziła wielkomiastowa, a więc najbardziej zorientowana, "opiekunka". I niech jej doktórka coś da na te bolące stawy. Jak znam życie - da jej środek przeciwbólowy.Mając 86 lat i 100kg żywej wagi należy Bogu dziękować, że się w ogóle jeszcze chodzi.
Niestety, ta "opieka" nad najstarszą nie będzie mi policzona do "naręcza dobrych uczynków". Najstarsza jest po prostu wredną babą, teraz akurat starą wredną babą, której nie chcę pamiętać wszystkiego złego, czym mi się zasłużyła. Ale wbrew chęciom - pamiętam. I qrwa, robię z musu, co trzeba, bo nikt inny nie zrobi, a oczekują tego ode mnie.
Może ja teżż jestem wredną babą? Ale przez tyle lat, w takim wspaniałym otoczeniu, wszystko mogło się zdarzyć...

A dla przełamania tych negatywnych spostrzeżeń - szalona Panna Kotta przy kolacji:

Taka pozycje przyjęła.. Na radyjku, które dzięki nieobecności Starszego mogło się pojawić w kuchni.
Se słucham jedynki bez przeszkód. Zwykle, ponieważ to nie jest "jedyne słuszne radio", jest wyłączane przez Starszego natychmiast po wejściu do kuchni. Ha!


Ponieważ się strasznie namęczyła, musiała uzupełnić straconą energię opędzlowując zawartość łaciatkowej miseczki.


No, to idę dzwonić do doktórki.
Milszego!



piątek, 5 grudnia 2014

Wycukrzone

jest od wczoraj. Niby ładnie, ale przez okno. W powietrzu wilgoć, że eczwórka wydaje się być tuz za ścianą. Nieprzyjemnie, zwłaszcza, że wiatr, po jednodniowym odpoczynku, znowu daje do wiwatu. Nawet psy nie mają ochoty na spacery - załatwiają szybko tematy pilne i do domu. Zwłaszcza Księżniczka. Ale i Czarna, która jest zmarzluchem - pozostałość pewnie po zimowej poniewierce, zanim ją, w 30stopniowe mrozy, zgarnęłam z drogi.
Psiury szukają ciepełka i, jak ja wstanę, czym prędzej dobijają się do pokoju Starszego, gdzie jest gałka zamiast klamki i Czarna nie otworzy sama. Natomiast skrobie energicznie. A potem jest wina kotów...

 Nie tylko psiury szukają ciepełka. Koty ciepłolubne są bardziej jeszcze. I Łaciatka znalazła sobie taki współczesny zapiecek.

A ta myszka pomyka, żeby się zaszyć w sianku na strychu.

Wczoraj dałam sobie do wiwatu. Nie duło i było dość znośnie, więc nabrało mnie na prace w obórce.
Dziewczyny miały już dość grubo, za grubo, jak na ten moment, więc uprzątnęłam częściowo. A że drzwiczki gnojowe utkałam słomą od zewnątrz, której nie chciało mi się wyjmować, a potem utykać od nowa, to była jazda z taczkami. Skończyło się na trzech kursach. Wreszcie do gieesu przyszedł lubi#san i mogłam posypać na ściółkę. Oraz naniosłam jednak słomy na żłób. Umocowałam przemyślnie linkami, coby dzikusy nie pozrzucały tych kostek, jak w ub roku. Na czas porządków stwory poszły precz na świeże powietrze. Nawet im się podobało i spokój był, dopóki nie wypuściłam Stefana - wtedy czarne zaczęły się lać, tak,że aż któreś beknęło żałośnie w pewnym momencie. I Stefan poszedł z powrotem. A Wandzie tak się spodobało, że był problem z powrotem - nawet jabłko nie pomagało, bo zbliżała się tylko do progu. A jak już jabłko przekraczało próg, to Wanda dawała do tyłu. W końcu miałam dość zabawy, zostawiłam ją - jak chcesz to marznij i wtedy wlazła sama. Jakaś samodzielna się zaczyna robić, bo dotąd kroku się bez Andzi nie ruszyła i jak Andzia wchodziła do obórki, to ta natychmiast za nią. Odwrotnie tym bardziej.
Potem naszło mnie jeszcze na mycie karmideł. No, niestety trzeba je poodkręcać, więc pełne mycie dość rzadko. I okazało się, że chyba o to chodziło, chociaż karmidła systematycznie przecierane były gąbką - Królowa Matka raczyła zjeść całą porcję. Cebuli tylko nie chciała, którą czarne wciągają namiętnie - ale czarne to jakaś hołota prosta i gustują w takich prymitywnych smakach, jak czosnek i cebula. Królowa Matka nie zniża się poza tym do brania pokarmów z ręki. Wszak ona nie pies, żeby jeść pani z ręki. To wyższy gatunek, jak kot, który tez z ręki nie je. Królowa Matka z ręki jada tylko suszony chlebek. I wyłącznie w tym przypadku łakomstwo bierze górę nad dystyngowaniem, choć nie do końca, bo czeka spokojnie na swoja porcję, a nie wyłazi na ogrodzenie z wyciągniętym ozorem, jak ta czarna hołota.

W międzyczasie jeszcze trzeba było pomóc Dziecku, bo oddawało pożyczone przyczepy i trzeba było zapinać po kolei, pozamiatać, oraz rozebrać u sąsiada z nadkładek. Podwórze opustoszało. Tę jedną przyczepę przeprowadził ze stodoły sąsiada do naszej, a potem wepchnęli ręcznie jego pustą przyczepę na miejsce.

Dekoracje zniknęły z podwórka. Łącznie było ich 5, ale dwie stały po stodołach. Jedna została stać, tylko zmieniła stodołę.

Przy okazji sąsiad Staszek wykonał gonitwę za kogutem, który uprowadza mu systematycznie jedną kurę. Kogut jest bezdomny. Na własne życzenie. Najpierw opuścił swój harem u sąsiadki Zosi i przylazł do mnie. Potem przychodził tylko na noc, a dzień spędzał z kurami Helenki. Ale do kurnika tam nie wchodził. Jak się u mnie skończyły kury i kurnik, został bez dachu nad głową. Raz udało się go złapać, Starszy przyciął mu lotki i zwrócił Zosi, a ten za chwilę już był znowu u nas. Proponowałam Staszkowi, by rozwiązał problem radykalnie, najwyżej Zosia dostanie gotowy półprodukt na rosół lub karmę dla psa. Ale nic z tego, kogut podsłuchał i czmychał po okolicy, jak popierniczony.

Wieczorem jeszcze była akcja masarniana. Nabyliśmy szynkę w przyjemnej cenie i należało rozebrać - część do marynaty, część na kiełbachę. Starszy się deklarował, że dokona, ale okazało się, że beze mnie nic. Więc dokonywaliśmy razem. Myślałam, że choć zmiele, jak poszłam wieczornie do kóz, ale zostało dla mnie. Widzę, że on faktycznie kiepski dość, bo nawet przy tym wycinaniu mięsa się zasapał. No, ale nieruchawość i bezczynność ma tu też swój udział.

Mentalnie dzień stał pod znakiem rachunku cioty. Wykonałam telefonów cztery - dwa do BOK w Jarosławiu, gdzie nikt nie raczył podnieść słuchawki, ale centrala mnie przełączała. Potem dowiedziałam się, ż eoni tam nie maja telefonicznej obsługi klienta. To ciekawe po co jest podany telefon do BOK? W końcu się okazało, że wpłata jest zaksięgowana, a niektóre punkty nie podbijają firmowego odcinka, tylko wystawiają własny dowód wpłaty.Który otrzymała, bo jak sama mówiła, "był tam jeszcze jakiś papier". Ciota została poinformowana, z poleceniem, żeby przekazała sąsiadce, która rachunek płaciła, że wszystko OK. Po czym zadzwoniła do Najważniejszej i stwierdziła,że niee, ona sobie nic nie robiła z tego. Poza tym , że wykonała 3 telefony do mnie, 4 do najważniejszej, posądzała sąsiadkę o oszustwo, a potem kobietę na poczcie, że ją okradła. Nosz qrwasz...

Podczas wyjazdu handlowego nabyłam w przyjemnej cenie syrop z pędów sosny. Tak z sentymentu bardziej go nabyłam, bo nie bardzo wierzę w lecznicze właściwości przemysłowo powstałego syropu. Pamiętam natomiast z dzieciństwa "czubki sosnowe" zasypywane w słoju cukrem - "na kaszel". Po te "czubki" rodzice udawali się wspólnie do lasu. Domyślam się, że ojcowym Lanzbuldogiem, bo ojciec konnego zaprzęgu obsługiwać nie potrafił, a do lasu było kilometrów parę. Ten las najbliższy widać z południowego okna i tak bardzo daleko nie jest.  Tutaj natomiast są tereny bezleśne i nikt o czubkach sosnowych zasypywanych cukrem nie słyszał. Pachnie przyjemnie, ale to jednak nie to. Zresztą, zakonserwowany jest kwaskiem cytrynowym i ten kwas dominuje w smaku.

Dotarła wreszcie właściwa paczka z psiokocim jadłem. I zonk, bo Pan Kot, dla którego głównie została nabyta pasta odkłaczająca i odkłaczające chrupki, nie ma na nie najmniejszej ochoty. Tośka również. Ten dziwny kot nie je w zasadzie nic, co nie jest suchą karmą. Wczoraj, o dziwo, zjadła odrobinę mielonego surowego mięsa. Ciekawe, czy tylko ja mam szczęście do takich zwierzęcych dziwolągów?

Wieczorem miałam już totalnie dość i nawet nie odpowiedziałam córce, na smsa, w którym informowała mnie o palpitacjach i skokach ciśnienia, po zastrzyku znieczulającym z adrenaliną w gabinecie dentystycznym.
Swoją drogą, po jakie licho zastrzyk znieczulający w dobie wiertarek szybkoobrotowych, chłodzących dodatkowo? Dla mnie sam zastrzyk i następujące po nim sensacje, są gorszym przeżyciem niż wiercenie dziury w zębie.
Nocowała u koleżanki. Dziś już lepiej, ale ja nie wiem, czy ona nie zaczyna w hipochondrię popadać.





czwartek, 4 grudnia 2014

Ciiiisza

wczoraj nastała. Wreszcie przestało wściekle duć ze wschodu. I zrobił się od razu inny świat -aż chciało się wychodzić na zewnątrz. Nawet słońce się jakoś nieśmiało przebijało przez chmury. Otworzyłam kozulom drzwi na trochę, żeby im słoneczko pozaglądało. Myślałam o wypuszczeniu ich na chwilę, żeby rozprostowały gnaty, ale nie wyszło, niestety - akcje różne były.

Przede wszystkim, przyjechała wreszcie oczekiwana od poniedziałku łódka po kukurydzę. I Dziecko od przedpołudnia latało z przyczepami do Mańka, bo tam odbywał się przeładunek. Zatem wyszło rozplandeczanie, plandek składanie, zapinanie zaczepów, podpinanie świateł, wyciąganie klocka spod koła.
Jeszcze trzeba było szuflę dowieźć, bo sobie Dziecko zapomniało wziąć.Niestety, kukurydza wszystka się na łódkę nie zmieściła. Została jedna przyczepa, z którą Dziecko będzie musiało śmignąć do najbliższego żyda, dającego cenę żałosną. Akcje zakończyły się o 21.30, pyffkiem, w związku z czym Dziecko wróciło dwójką, zmarznięte tak, że szczęki miało ściśnięte. Byle tylko nie odchorowało. Byk stary, a ciężko go namówić na stosowne ubranie się -  robocze, drelichowe gacie na gołą dupę, to nie ubiór na taka zasrana pogodę. Kalesony ciągną go za kłaki na łydkach.  Kurteczka wygwizdana, bo ta cieplejsza mu się nie podoba. Cholera, gorzej niż z dzieckiem...

W międzyczasie młynarz przywiózł mąkę, na która czekałam we wtorek cały dzień. Cholernie nie lubię, jak się ktoś umawia, a potem ma to w dupie. Dałam 100 kg pszenicy, facet wziął 30zł , więc podoba mi się to bardzo. Może nawet przyzwyczaję się do niesłowności młynarza, omija mnie bowiem jeżdżenie 25km w jedna stronę do rodzinnego młyna, dźwiganie z Dzieckiem worków, czekanie na kolejkę w młynie i kurzenie się białym pyłem. U rodzinnego płacę 27 za metr, ale te 50km zjada trochę fiuela, więc i tak wychodzi drożej. A tu z odbiorem i dostawą. A mąka wygląda na ładną, jeszcze nie próbowałam. W sumie to, jaka jest mąka najbardziej zależy od pszenicy....

Były również 2 wyjazdy handlowe. Ten pierwszy połączony z zakupami dla cioty. Dobrze, że łódka była w drodze, to mogliśmy się nią zasłonić i szybko spierniczyć. Omijając legendy, które znowu zaczęła opowiadać. (Ma prywatne legendy o sobie na każdą okoliczność - jaka to ona nie byłą zajebista. Jestem chamska i mówię, że znam te legendy na pamięć, a wieś cała i okolica wie doskonale, że nie było gospodyni nad nią) Oraz aferę z rachunkiem za listopadowy prąd, który okazał się niezapłacony, a który rzekomo dała psiapsiółce do zapłacenia. Afera prześladowała mnie do późnego wieczora, nawet w obórce dogoniła. Bo wydzwaniała i do mnie i do Najważniejszej. Ale do psiapsiółki, która niby to miała zapłacić nie, bo przecież nie może, bo jakby to. Ale mogła poczynić domniemanie, że ją nacięła na jakieś 150zł. Żeby aferę jakoś zakończyć, będę się musiała udać niestety i te papiery przepatrzeć, bo ciota umrze nie sporządziwszy testamentu. Przyczyną zgonu będzie nieznana dotąd jednostka chorobowa - nieWiadomoCzyZapłaconyRachunek. Tłumaczyłam, jak krowie na miedzy, żeby wrzuciła na luz i odczekała do przyszłego tygodnia - jak nie jest zapłacony, to przyślą upomnienie z 14-dniowym terminem. Jak będzie cudowała, to skończy się na tym, że będę dzwonić po PGE, czy wpłynęło. Pół życia z wariatami!



poniedziałek, 1 grudnia 2014

po grudzie

przyszedł grudzień. Gruda jest już od paru dni. Najpierw tak się kręciło w okolicach zera i paćkało tającym świństwem z góry. Potem się znudziło ta zabawą. Zeszło poniżej zera i tak trzyma. Odrobinę przypudrowało, tak żeby się nazywało, że śnieg i tak sobie leży. Nawet, jak słońce wyjrzy na chwilę, to nie topi tego czegoś, co leży. Duje od przyjaciół (?), więc duje upierdliwie, jak zwykle. W tej chwili to już przesadza z tym duciem, bo huczy w drzewach. Ciekawe, jak będzie wyglądał psi spacer (poranne sikanie przed domem już było)

Wreszcie poprawiłam nieco drzwi do kóz. Po dwóch latach odkryłam wreszcie, dlaczego nie można ich domkąć (aż się sama dziwię, że mnie tak olśniło) - jedna deska, od strony "zamka", był o 2 cm dłuższa niż cały spód drzwi i dopierała do progu. Wzięłam piłkę i urżnęłam. Proste jak sierp i zajęło 5 minut. Następnie został wymieniony haczyk oraz umocowany uchwyt, taki kufrowy, chwilowo pozyskany z wieka od studni, którego się i tak nie otwiera. Dzięki temu uchwytowi nie muszę ciągnąć za haczyk i łatwiej się te drzwi domyka. Mimo wszystko jakiś tam luz jeszcze jest, który spróbuję załatwić przykręceniem listewki. No i po wtorkowych szaleństwach, ze zmianą lokalizacji czarnych, muszę poprawić styropian na drzwiach, bo matrixy były czynione i nie oparł się.
Czarna cholera z dziurawymi uszami jednak sobie uszkodziła nogę przy tym wskakiwaniu górą do Stefana, bo lekko kuleje na prawa tylną. Uciekanie przed obmacywaniem było uzasadnione - bolało ją.
Zamykam jej bramkę przekładając przez skobelek karabinek od uwiązu do dojenia. Nieobliczalna jest ta szajba czarna. Wszelkie cuda wyczyniane w obórce to było jej dzieło. Na ogół - przechodzące ludzkie pojęcie i wywołujące haratnięcie szczęki o glebę. Jak np rozwiązanie sznurka, do którego dostęp miała przez siatkę o centymetrowych oczkach, a potem otwarcie rygla, który był również za tą siatką i listewką dodatkowo.
W naszym gieesie nie ma lubisanu i muszę zamówić internetem. Poczekam do jutra, a nuż uda mi się ominąć koszty dostawy, jako, że jest jutro dzień darmowej dostawy w wielu internetowych sklepach.
Wczoraj zamówiłam karmę dla piesów i żwirek kotom. Już dostałam mejla, że wysłane. No, tak to lubię.
Odkąd odkryłam ten żwirek drewniany nie chcę już żadnego innego oglądać. Wydajny super, 40l wystarcza mi na 2 miesiące, więc wychodzi o połowę taniej. Wiadomo, że każdy się wynosi z kuwety. Ten bentonitowy, jak się wyniósł, a trafił na odrobinę mokrego na płytkach, to potem go trzeba było odskrobywać, bo się przybetonował. A teraz pozamiatam i święto. I jak mi się nie chce latać z pojemnikiem na odpady, to mogę spuścić w klopie i nic się nie dzieje.

W chałupie zimno, jak cholera. Najchętniej bym pod kołdrą zalegała, ale się nie da. Nie da się, bo pozycja horyzontalna mi na dłuższą metę nie odpowiada. Poza tym zwierzaki wymagają zadbania i trzeba pion przyjąć. A takie zmienianie pozycji z horyzontalnej na wertykalną przy każdym zajęciu przez Księzniczkę pozycji pod drzwiami to lekkie zawracanie dupy. Za dużo urozmaicenia. Księżniczka, jak na złość wyprowadza nie mniej więcej co godzinę. No i wypuszczona na podwórze - sika. Z ym, że nie wiem, czy to akurat o czymś świadczy, bo jak jestem z nimi na spacerze, to obie w ciągu 10 minut sikają po 5 razy co najmniej - przy każdej, uprzednio osikanej przez wolnożyjące psy, trawce.

Koty z upodobaniem przenoszą się na nocne łowy do piwnicy. Potem wracają same, nie trzeba prosić nawet, bo im tam dupska wymarzną. Tylko Pan Kot Arkadiusz spędza noc u mnie w pokoju, śpiąc na poduszce, która kładę mu na stole i wygniatam w niej dołeczek. Dopiero rano, jak psy już wstaną, idzie na kontrolę na dół. Molestuję Dziecko, żeby mi zrobiło z drutu szkielety do półek na kaloryfer dla kotów. Wczoraj pękałam ze śmiechu, jak Łaciatka - Antonina siedziała na kaloryferze. No, taki nowomodny zapiecek dla kota. Jak jeszcze mieszkałam w takiej starej chałupie, gdzie był piec kuchenny, to mój kot uwielbiał siedzieć na przymurku. Wskakiwał sobie po płycie kuchennej i wcale mu nie przeszkadzało, że jest gorąca. Do momentu, jak zobaczyłam jak to robi, wystraszyłam się, że się poparzy, usiłowałam mu przeszkodzić, no i się wtedy właśnie poparzył.

Zaczynają mnie Święta osaczać. Już mi żołądkiem tłucze na myśl. Wszędzie, gdzie się nie ruszyć - już święta. Choinki, mikołaje, qrwa renifery, bombki i inne chujemuje.  I jak zwykle para w gwizdek, bo nie o to przecież qrwa chodzi. W bri##co widziałam ledowe drzewka po 3 tys. Żeby chociaż jeszcze ładne były!
U mnie święta, to jest najbardziej przepierniczona impreza, jaka może być. Sztywność i zadęcie, a potem dłuuugo nic. Bo przy stole się siedzi, żeby zeżreć, a potem się znika do jamy i ma się za złe. Zawsze jest jakiś temat, żeby mieć za złe i dopierdalać się z tego powodu przez następne 12 miesięcy. Np. że córka ściągnęła odkurzaczem okruchy z podłogi. Ojoj! Grzech jak s--syn! Szkoda, że chodzenie z odętą gębą i ciągnięcie za sobą smrodu nie jest grzechem. Córka już deliberowała, że ona 2 dni świat w domu nie wytrzyma. No, zawsze może sobie w południe pojechać. I pewnie tak zrobi, bo znowu jaja będą na kolei. Szkoda, że ja nie mogę. I jeszcze w dodatku muszę to trujące żarcie przygotowywać, bo QRWA TRADYCJA!
W końcu trzeba zmienić tradycję. Przeciez każda tradycja kiedyś się zaczynała jakoś.

Łapy mi zmarzły. W piecu wygasło, bo ten węgiel, którego odrobinę kupiliśmy, nie trzyma ognia , a  nie chciało mi się iść rozpalać. Zastanawiam się, jak to ludzie bezsensownie budują chałupy. Wielu buduje nie ze względu na wygodę, lecz "dla oka". Innych. Po co taka wielka chałupa, jak to koszt ogrzać. Po co taka wielka chałupa, jak na starość zostają w niej 2 osoby, a zbudowana jest tak idiotycznie, że nie można części wyłączyć. No i w ogóle zbudowana była idiotycznie, co niesie za sobą upierdliwości i niedogodności różne. Dla wyglądu kominy zostały góra połączone i nie ma ciągu dobrego w żadnym. Aaaa, dupa tam, szkoda gadać i wyliczać.

sobota, 22 listopada 2014

Cicho, szaro, mgliscie

mokną drzewa, ptak nie śpiewa....
Termometr tradycyjnie pokazuje 2 stopnie na plusie (zawiesił się, czy jak?). A za oknem jest tak, że niedobrze się robi, od razu jak się spojrzy. Niby deszczu nie ma, ale z góry cały czas leci jakaś taka mokra szmata.
W chałupie zimno jak cholera, a mnie się marzy qrna chata, taka z kuchnią węglową, która promieniuje ciepełkiem wokół. I  można sobie po ciemku posiedzieć i popatrzyć w otwarty popielnik..
Miałam, rozebrałam, jak naszła cywilizacja, no to teraz na drzewo. Wdzisiejszych warunkach postawienie kuchni węglowej to luksus straszny i rozpasanie - jeden kafel kosztuje 20zł! Kolejny absurd w morzu absurdów, w którym pływamy w zanurzeniu na codzień! (Zresztą, murarz-projektant, co tę chałupę budował przedkładał kwestię symetrii nad utylitarność. Dla symetrii komin wymurowany został tak, że rzeczony piec kuchenny stał na środku ściany, tuż przy drzwiach. Jakoś przyzwyczajona byłam do widoku kuchni w rogu pomieszczenia...)
Tydzień upłynął pod znakiem ququ. Jeszcze nie na muniu, ale prawie. Bo jak się szuka "podmiotów skupowych" i słyszy ceny, które oferują, to sztuczna szczęka wylata samorzutnie, nóż się w kieszeni otwiera sam a ziemniaki w piwnicy gniją.
Dziecko suszyło zawzięcie. Na szczęście mój udział w akcji był ograniczony do "plandeczenia" przyczep. Co i tak jest zadaniem dość, hm, gównianym. Zwłaszcza, jak wszystko jest mokre, ciemno wszędzie i w rękawiczkach sznurka zawiązać się nie da. "Plandeczyłam" z latarką prawie w zębach (dosłownie nie, bo zęby w tym wieku zbyt cenne, by pogryzać nimi latarkę). Wszystko wskazuje na to, że należałoby jednak nabyć czołówkę.
To, co wymłócone, już wysuszone. Na dziś zaplanowane dokończenie żniw. Interia zapowiadała częściowe zachmurzenie, na co nic na razie nie wskazuje.
W tym całym rolnictwie nie jest najgorsza ciężka praca. Bo w tej chwili ta ciężka praca fizyczna występuje już w sposób ograniczony i sporadycznie. U mnie to jest jeszcze szuflowanie zboża na żmijkę, żeby wyciągnęła z przyczepy, ale i to można ominąć prawie, robiąc odpowiedni "pojemnik" do którego "skipruje" się przyczepę i żmijka sobie sama weźmie. To jest jeszcze tłuczenie się na starym , chujowym traktorze. Oraz zapinanie tych wszystkich maszyn i odpinanie, bo jest to wszystko jednak chujowo rozwiązane i trzeba się unaciągać. A u nas to jest moje zadanie, tzn, Dziecko cofa traktorem , a ja podpinam. Oraz te pierdolone zaczepy od przyczep.

W rolnictwie najgorsza jest qrwica i beznadzieja. To, że się człek namozozli, napatrzy w niebo, nawdycha chemii, nalata po tych polach, coby urosło, coby potem zebrać w terminie i przyzwoite jakieś. A potem chuj, który to skupuje proponuje cenę taką, że jakby się leżało na dowolnym boku, to w pieniądzach by na to samo wyszło - czyli z pola zostają tylko dopłaty, albo nawet i to nie.
Jeszcze wymyślają parametry z kosmosu. Kukurydza mokra ma do 30% wilgotności, sucha do skupu do 14,5%. Warszawiak kupuje mokrą do 22% wilgotności. Za każdy powyżej potrąca. Taka kukurydza na polu nie występuje. Nasza miała 24-25 i to dłuugo przetrzymana. Wcześniej koszona ma więcej. 
Jakaś chujnia się z mlekiem porobiła, bo doszło do mnie, że mają chłopy jechać i lać pod sejmem. Marchew po 20gr, a w sklepie 1,50, buraczki takoż, jabłka po 17gr. To jest masakra jakaś. Wieprzowin też poniżej kosztów. Ludzie z torbami idą, bo nasi władcy wymachują, qrwa szabelką . Na chuj nam wiecznie te szabelki. Inne narody szabelek nie noszą i żyją błogo, jak u Pana B. za piecem. A nas szabelka, na sznurku konopnym, bo na porządne rapcie nie stać.
I ciągle, od mojej młodości, aktualna jest odpowiedź na pytanie: "Jak jest?" - Chujowo. Ale bojowo!

I wszystko tak z dupy robione: przetarg na program do wyborów rozstrzygnięty 8.08. Termin wykonania -17.10. Do przetargu stanęła jedna, gówniana firma, która wzięła ponad  400tys, a program napisała jedna dzieweczka za marne grosze. A gdzie czas na wdrożenie, przetestowanie, nauczenie ludzi obsługi, wyłapanie błędów i ich naprawienie! To są, panie dziejku, kpiny. To są jaja, które robią teoretycznie poważni ludzie, na poważnych stanowiskach. To są pogrywki na poziomie chłopczyków z gimnazjum.

No, zeszło mi na politykę, choć normalnie się wystrzegam. Ponieważ mam własne zdanie, podparte doświadczeniem życiowym, że koryta zostają te same, tylko ryje przy korycie się zmieniają. A tym, którzy to z boku obserwują, najwyżej pozostanie gówno. Do uprzątnięcia.

A w domu, w zw. z sytuacją wyborczą, komentarz goni komentarz. I nie pomaga moje, że ja mam to gdzieś i nie chcę słuchać. Stary przeżywa tak głęboko, że musi uzewnętrznić swoje przeżycia, coby mu się lżej na duszy zrobiło.

wtorek, 18 listopada 2014

Fajnie jest, fajnie jest...

No, a nie?
Przede wszystkim, pojechałam do S. Widziałam, a co gorsza-słyszałam-piękną Lusi. I przeżyłam. Kiepsko, bo kiepsko, ale jednak. Niby byłam niesamowicie spokojna, nawet ręce mi się nie trzęsły (momentami), natomiast cholera jakaś wlazła mi pod poślednie żebro i mocno dokuczała. Zwłaszcza, że to było z lewej strony.
Lusi odstawiła kyrk na korytarzu i na sali sądowej. Zrobiła w bambuko dwukrotnie swoją meceneskę. Wqrwiła własne dzieci, do tego stopnia, że syn wziął i poszedł precz. Wqrwiła sąd, co było widać gołym okiem.W dodatku wyglądała przecudnie, jak na 77-letnia kobietę - te ogniście rude loczki, usteczka wymalowane pod nosek, lekko starte, szafirowy ogniście płaszczyk, a na nim tona łupieżu i rudych kłaków. Niestety, kyrk został odsunięty w czasie, aż do końca marca. Zobaczymy.
A mi psycha zaczyna (albo już kiedyś zaczęła) padać na somę i niewesoło się zrobiło. Lusi coś mamrotała, że na Wszystkich Św. byliśmy, a nie odwiedziliśmy. Sorry, ale mimo wszystkich okoliczności, myśli samobójczych nie mam. Natomiast mam w pamięci, że ostatnia za życia ojca wizyta u nich w powyższym terminie, skończyła się dla mnie nocą na SORze pod kroplówką. Więc dziękuję, nie skorzystam z takich urozmaiceń. Zwłaszcza, że już nie muszę. Tym razem też było kiepsko, bo jakaś palma zaczęła mi się odradzać i bałam się, że znowu będę musiała z tego autobusu wysiąść. Ale dałam radę.
W sobotę odmiękałam. Było mocno lejzi, zrobiłam tylko to co koniecznie mus nakazywał. W niedzielę takoż, nie ruszałam się nigdzie. Jedynie pojechaliśmy z Dzieckiem oddać głos na Cartera.

Dziecko się nastawiało psychicznie i fizycznie na poniedziałkowe żniwa ququ.Na polu, które jest 10km od domu. I z którego w dodatku nie można wyjechać bezpośrednio na właściwy pas, bo jest podwójna ciągła, tylko trzeba jechać jeszcze parę km p przeciwną stronę, by nawrócić. Qrwa. Miał 4 przyczepy i jeden traktor. latał jak popierdzielony z tymi przyczepami pojedynczo, bo z dwiema się nie dało z pola wyjechać, a spinanie na drodze obciążonych mocno przyczep to większa sztuka. No i ostatecznie ok 1/3 nie zostałą wykoszona i powtórka z rozrywki z ciąganiem kombajnu te 10km i td. Wczoraj już wysuszył jedną porzyczepę. Ze względu na okoliczność braków wszędzie należałoby już , natychmiast, coś sprzedać. A jak na złość nie biorą. A ten co bierze, daje za sucha ququrydzę taką śmieszną cenę, że nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Ogólnie w tym roku ceny skupu płodów rolnych są zajebiste i momentami z danego pola zostaje tyle co dopłata. Więc powstaje pytanie, czy się z tym bujać w ogóle, czy niech leży sobie odłogiem...
W każdym razie ostatnie zasoby musiałam wyskrobać na ropę i plandeki.
Oraz wcześniej należało zwolnić jedną naszą przyczepę. Pszenica poszła na glebę do sąsieka, gdzie najpierw została rozłożona gruba kolejowa plandeka, a na nią folia. Ale kupka się rozsunęła nieco i musiałam przeszuflować. Co było wyczynem niejakim, ponieważ próbując otworzyć wrota, nadwyrężyłam sobie kręgosłup. No i dupa. Te wrota otwierałam wielokrotnie i nigdy cholery nie były aż tak oporne. Siedzę -boli, chodzę -boli, leżę -też boli.
Pójdę do mojej ulubionej pani doktór - da mi tabletki przeciwbólowe. Cud mniód.

Pogoda tez zrobiła się taka więcej zajebista - niby nie pada deszczem, a jakaś wilgoć taka złazi z góry i wszystko mokre. Od czwartku zapowiadają śnieg, więc Dziecko musi się z ta resztką sprężyć.

Mówiłam już, że moje kozy robią ze mnie balona? Owies od pani Zosi niejadalny jest. Na razie nie mam inkszego więc cuduję, dodając trochę śruty pszennej. Zaraz Dziecku zaiwanię trochę ququ z przyczepy i też ześrutuję. Na razie nie ma mocy przerobowych z lataniem za owsem, nawet gdyby jakimś cudem okazał się być w pobliżu.
Aha, właśnie przypędziła Panna Kotta, a mnie olśniło, że w sobotę kotty nie dostały piguł. Szlag. Najlepiej byłoby załatwić sprawę raz na zawsze. Tylko skąd wziąć środki. Może zrobić by jakiś bazarek na sterylkę kotty?

A na koniec niews straszliwy: otóż jestem od czwartku "notowana". Na stare lata, pierwszy raz w życiu, zdarzyło mi się zostać spisaną przez panów policjantów. Na własne świadome życzenie. W czwartek jechałam do S. autobusem/ami. Miałam dość dużo czasu do tego drugiego i nie miałam co ze sobą zrobić, więc poszłam na stanowisko. Dworzec PKS w Rz. miał lekką przebudowę i zrobili tam stanowiska odjazdowe do końca "peronu". Nad wszystkim taki daszek, a spod daszka gołąbki srają po asfalcie i po ludziach. No to nie siądę. Więc łaziłam, a w pewnym momencie zdecydowałam się na ostatnia fajkę przed odjazdem. Polazłam na koniec peronu, gdzie już, oprócz srających gołębi, żywego ducha nie było. I zapaliłam. Ledwie to uczyniłam, ujrzałam dwie czarne sylwetki podążające w moim kierunku. To co się będę wygłupiać i latać, a tym bardziej gasić pod butem i dokonywać kolejnego przestępstwa w postaci zaśmiecania miejsc publicznych. Wzięłam na klatę. Dałam się spisać i pouczyć. Głupio trochę było, bo chłopaki były pewnie w wieku mojego Dziecka. Piękne i młode. Nawet inteligencja im jakaś z oblicza biła. Więc czemu w policji? No czemu - jak gdzie indziej nie ma pracy, to dobra i policja. Choć taki krawężnik pewnie ma najniższa krajową...
Jaki piękny byłby ten kraj, gdyby tak policja sumiennie egzekwowała przestrzeganie innych przepisów. Np. gadania przez telefon za kółkiem albo pisania esemesów.

Kiedyś pod światłami w P. zobaczyłam dzieweczkę prowadząca wielkiego dostawczaka. Jedną ręką trzymała komórkę przy uchu, a drugą ręką jabłko, wielkości kapuścianej głowy.Które pogryzała między słowami Kierownicę pewnie kolanami trzymała, a biegi może miała w automacie.
Natomiast w czwartek jechałam do Rz. autobusikiem prowadzonym przez dzieweczkę. Nieco szczęka mi klapła, jak zobaczyłam kierowcę - dzieweczka była mojej postury, czyli żadnej, dźwignia zmiany biegów sięgała jej pod pachę. Ale jechała cudnie, płynnie, bez rzucania pasażerami po autobusie i piratowania po drodze. Przegapiła jeden przystanek ustawiwszy się w korku do ronda, skąd już nie mogła zjechać na właściwy pas.Ale przynajmniej nie wysadziła pasażerów pod koła aut na sąsiednich pasach, jak to zrobił kierowca autobusu, którym w piątek wracałam - wysadził studentów na trzypasmowej jezdni znajdując się na tym najdalszym od chodnika pasie.
No, ale fajnie jest, ogólnie, nie? Zwłaszcza, że będziemy mieli nowego wójta. Więc dla starego będzie się musiała gdzieś znaleźć odpowiednio intratna posada. No i nowy wójt też ma rodzinę, której przydałyby się jakieś fajne stołki. Ciekawe tylko, jak to rozwiąże, skoro w gminie jest aktualnie zakaz zatrudniania nowych pracowników. Starych też zwolnić , ot, tak, nie można. Redukcja etatów zapewne w grę nie wchodzi. Zobaczymy, jak da radę. Bo na razie, jedyne co o nim wiadomo, to to, że jest z tej błogosławionej partii związanej z brzozą.

No i fajnie jest, bo mamy na miejscu trochę Afryki. Bantustan jakiś mianowicie. Chociaż, nie wiem. W bantustanach systemy do liczenia głosów nie padają zapewne, bo ich tam nie ma. A jak już jakiś kacyk, szejk czy inny kupuje coś takiego, to najwyższego sorta. I nie trzyma na serwerach na Kajmanach czy innych takich, Tylko stawia serwer u siebie.Globalna wioska, globalną wioską. Ale namacalne, realne elementy tego wirtualu lepiej mieć bezpośrednio na oku.
No, ale fajnie jest. Przecież myśmy się już zdążyli przyzwyczaić do abstrakcyjnych i z dupy wziętych decyzji, więc czy nas to dziwi?
A teraz idę do kóz. Dam im owsa, przyniosę siana, poskrobie po łepetynach. I to jest stałe, namacalne i pewne (póki co, bo jak mój kręgosłup nie będzie się chciał nawrócić, to nie wiem, jak dam radę)

PS. Fajnie jest! Osiągnęłam dziś miszczostwo idiotyzmu i zamotania!
Pisałam wyżej, że mam zamiar zaiwanić Dziecku ququ i zemleć kozom. No, to jak zamierzyłam, tak uczyniłam. Bez przeszkód nabrałam ziarna z przyczepy, stojąc na zaczepie i wygarniając spod plandeki do wiaderka. Następnie udałam się do stodoły, gdzie stoi śrutownik. Po drodze włączyłam prąd ustawiając wajchę we właściwej pozycji. Uruchomiłam śrutownik, dwustopniowo, jak w piśmie stoi. Wsypałam ziarko do kielicha i podstawiłam puste wiadro pod wylotem. A tu NIC! Nic się nie sypie do wiaderka. No, to może żarna za mocno dociśnięte, jak na ququ... Poluzowałam... Dalej NIC! No, to może coś się zapchało, zatkało, zabiło..Wyłączyłam śrutownik. Poszłam. Wyłączyłam prąd wajchą. Zdemontowałam osłonę żaren. Wyczyściłam osłonę i żarna.Założyłam z powrotem. Wykonałam wycieczkę w celu przestawienia wajchy. No, tak, ale nie mogę uruchomić śrutownika pod obciążeniem, bo spalę silnik. Czyli, trzeba wybrać ziarno z kielicha. W tym celu wspięłam się na urządzenie. I sięgłam, gdzie wcześniej wzrok nie sięgał. I co ? W kielichu był WOREK! Który sama tam wczoraj włożyłam po zmieleniu pszenicy. I oczywiście, natychmiast o tym zapomniałam. No, cóż. jak to mówią  - skleroza nie boli. Za to nogi bolą przy sklerozie... A czasem ręce też...

środa, 12 listopada 2014

powszechne palenie

Dziś wszyscy sąsiedzi świętowali. Od pracy. Więc każdy wziął się do roboty. Od rana huczały piły, jakieś opóźnione kosiarki oraz w ruchu były grabie i odkurzacze brzozowe. Z tym odkurzaczowo - grabkowym urobkiem należało coś uczynić. Można było wynieść na rzepak na sąsiednim polu (swoją drogą nie pojmuję tematu, że przeszkadzają liście na drodze przed posesją, ale 30cm dalej, w Jaśkowym rzepaku - nie, chociaż je tak samo widać i są to te same liście) albo spalić. Co większość grabiących czyniła. Toteż dymy się snuły po okolicy najbliższej dzień cały. Ktoś jeszcze gdzieś gnojowicę wywoził, bo to już zaraz nie będzie wolno aż do marca. I te dwie wonie walczyły ze sobą o pierwszeństwo. Dymy spadły nad wieczorem, gnojowy aromat został. Jeżeli chodzi o gówniane aromaty, to nie ma co drzeć kłaka na czworo, bo to się zdarza sezonowo - jest akcja wywożenia w pole i wywożą, mniej więcej w tym samym czasie. Oczywiście kto ma co wywozić - w moim rejonie aż dwóch gospodarzy! Wieś schodzi napsy, tak właściwie, to nie napsy, ale na gipsowe łabądki i szczyżone trawniki. Gówno pod jarzynki zaczyna być towarem deficytowym. A kompostu się nie robi. Bo z czego i po co: skoszona trawę się pali, albo wysypuje nią koleiny na polnej drodze, spadłe liście się pali. Zresztą, i grządek się już nie robi. Jeszcze te starej daty, jak ja i kilka sąsiadek robią. Młode kobiety nie. Bo jak pracują, to nie mają czasu, natomiast mają pieniądze i se kupią w biedronce. A jak nie pracują, to też nie mają czasu i ochoty. I też sobie kupią w biedronce. A czasem głupi dobrzy ludzie dadzą.
Tak mi się przypomina taka jedna, która była wzorem rozpuszczenia przez "miłosierdzie gminy". Teraz to już stara kobieta i niedołężna. Zresztą, ona zawsze była stara. Mąż był stolarzem a chlał jak szewc (zresztą - może jak stolarz, bo mój z Górki sąsiad stolarz był legendą ochlajstwa - na bazie jego wyczynów po pijaku można by książkę napisać). Dziecisków tam była trójka. Byłam wychowawczynią najstarszego, a były to czasy, kiedy w razie "Wu" wychowawca nawiedzał w domu. Taki brud oraz obraz nędzy i rozpaczy widziałam w jednym jeszcze domu tylko. Dzieciska brudne, obdarte i głodne. Więc ludzie się litowali i dawali: ziemniaki, kapustę , jarzyny, ubrania dla dzieci. Te ubrania były noszone dopóki się nie zabrudziły na sztywno i nie straciły zasadniczych guzików. Nie zdarzyło się, żeby jakiś guzik został przyszyty. Bywało, że ktoś proponował, by pozbierać sobie ziemniaki pozostałe po kopaczce, albo zabrać sobie jakieś jarzyny z pola - nie zdarzało się by skorzystali. Ale zaworkowane i zrzucone pod progiem - owszem, chętnie. Plus był taki, że przynajmniej nie kradli  - może też z niechęci do wszelkiego wysiłku. Bo była inna taka rodzina, gdzie tatuś również chlał jak stolarz, ale miał lepkość w rękach genetycznie uwarunkowaną oraz spryt w niewidocznym przyklejaniu się i wynoszeniu przyklejonego. Pozatem był debilem Pewnego razu najęłam go, podczas choroby Starszego, by mi wrzucił trochę kiszonki z silosu do takiego podręcznego zbiornika. W trakcie poinformował mnie, że kura ma w silosie gniazdo, na którym są jajka, o czym nie wiedziałam. Skończył robotę, dostał obiad i poszedł. A ja poszłam po te jajka. Oczywiście nie było ani jednego. Ale ja wciąż się zastanawiam, jak on je wyniósł, no bo jajka to taki trochę delikatny towar na to, by je powrzucać do rękawa, czy nogawki. Dziecisków tam była czwórka 2 dziewczynki i 2 chłopców. I ta lepkość genetyczna została w linii męskiej zachowana. Dziewczyny nie kradły, natomiast na tych dwóch nie było sposobu ani zamka. Starszy wpuszczał małego przez najmniejsze piwniczne okienko. I dzieciątka przynosiły mamusi gotowe przetwory w słoikach, wyporcjowanego indyka z zamrażarki od sąsiada - czyli zapewniali wikt. A kradli tak na chama i na bezczelnego. Np na święta w charakterze choinki przynieśli mamusi świerk wycięty na podwórzu u najbliższego sąsiada. Stanowili plagę, jak szarańcza. Wszystkie piwnice, spiżarki, zamrażarki u bliższych sąsiadów należały do nich, a także grządki w okolicy. Ci przynajmniej potrafili sobie sami  ukopać. Ale w końcu się rozproszyli - dwoje dzieci jest za granicą, jedna córka  - niedaleko - przykładną matką. A najstarszy syn odsiedział swoje za debilne kradzieże na bezczelnego popełnione w wieku młodocianym.Mamusia w końcu miała tego dość i wyjechała za granicę, a chlejący również szwagier wykopsał tatusia z chałupy. Po czym ta ochlajmorda zamieszkała w sąsiedniej wsi w starej rodzinnej chałupie. I się nawróciła. I teraz biega za kościelnego, chałupę trochę poprawił, jeździ córce dzieci pilnować, gdy ta ma zmianę tę samą co mąż. I się skończyła złodziejska granda banda i zapanował spokój. Do tego stopnia, że w tej chwili, bez żadnej obawy możemy trzymać wszelkie narzędzia, nawet te elektryczne, w otwartym garażu, na oczach i wiem, że nikt nie tknie.

Powstają jakieś doraźne grandy bandy młodociane. I na ogół ich działania są głównie śmiechu warte. Z tym, że pewnie nie dla wszystkich. W lecie wieść gminna doniosła, że było włamanie do jednego ze sklepów. Nawet przejeżdżając koło remizy, ze zdziwieniem zauważyliśmy stojący na sąsiedniej parceli samochód i kilku cywilnych panów uwijających się z fotoaparatem. Nieopodal wozu stała niepozorna, odrapana, niebieska "bieda" (czyli taki wózek ogrodniczy na dwóch kółkach, który można od wszelkiego przypiąć do roweru) Się okazało, że pewien,ledwie co pełnoletni młodzian, zapragnął sławy włamywacza, skrzyknął grupę małoletnich smarków, podiwanili gdzieś te niebieska biedę i dokonali włamu do pewnego blaszaka. Następnie nocą taszczyli łupy przez pół wsi tym skrzypiącym gratem. Skończyło się, tak jak się skończyć musiało. Chłopcy zdecydowanie nie nadawali się na spiskowców i sypali się nawzajem równo. Najstarszemu znaleźli pono jeszcze inne grzeszki, których miał sporo. A gimnazjaliści tez będą mieli nieco przechlapane.

No i tak mi się zrobiła dygresja głęboka. W ogóle ostatnio nachodzą mnie takie dygresje i miałabym ochotę umieścić je w jakimś jednym miejscu. Tyle, że blogger ze mną nie współpracuje. Zajrzałam niedawno od tej strony, od której zaglądają moi czytelnicy i ten szary pasek, obok nagłównego obrazka nastąpił mi na uczucia do tego stopnia, że postanowiłam to naprawić. Tego obrazka, który był, w oryginale już nie miałam, więc nie było z czego powiększać. Wzięłam  inny. Ale jak widać powiększanie (poszerzanie) nic nie dało: strona jest ustawiona na 960 pikseli, obrazek ma szerokość 1024 -  na zdrowy rozum powinien wyłazić na prawo i lewo. Czego jednak nie czyni.

Jak mi się często zdarza - zaczęłam wczoraj - kończę dzisiaj. Koty wróciły z roboty, pojadły, popiły i poszły pokitrać się po kątach. Pan Kot jest tak umordowany, że zwinął się w miseczce Łaciatki, nakrył twarz łapką i śpi. Łaciatka popiła wody z kranu zostawiając czarne stopy i też się gdzieś zadekowała. Tylko szalona Panna Kotta przylazła wypełnić resztę kocich obowiązków, czyli pomruczeć, podeptać i połasić się łebkiem ze sztywnymi uszkami. Koty wykonują powierzone im zadania - wczoraj znalazłam pod jednymi z piwnicznych drzwi dwa mysie truchła. Przynajmniej Starszy przestanie smęcić, że chałupa pełna kotów, a myszy harcują i "chodzą jedna po drugiej".

Zrobiłam sobie na śniadanie owsiankę. Robiąc zakupy, z braku "górskich" nabyłam płatki owsiane błyskawiczne. Owszem, błyskawiczne też już były stosowane, ale nie tego producenta. Te ugotowały się na szarą, kleistą bryję o jednorodnej konsystencji. Zjadłam z obrzydzeniem. Za to spokojnie, bo psy wyczuły na odległość, że pani je jakieś świństwo i nawet tyłków nie ruszyły, żeby zbadać temat z bliska.
To, co zostało w torebce zjedzą kozy. Z zachwytem na pewno. Bo nabyty owies wali świnią i nie żrą.

A z ciekawostek klimatycznych: wczoraj użarła mnie osa! Roje tych stworów upodobały sobie mój strych. Mają tam polepione swoje domki. Ale tych domków używają chyba tylko latem, bo teraz, na zimę upychają się po różnych szmatkach i zakamarkach. I właśnie szmatkę wzięłam w rękę z drzemiąca osą. Ta nie miała innego wyjścia  i, tak dla zasady, zrobiła to, co zaatakowanym osom przystoi. Ponieważ jednak robiła to na pół śpiąco - skutków baloniastych nie było.

Dla ozdoby - moje parzystokopytne, które zostały wczoraj kolanem wypchnięte z obórki na powietrze świeże (?):

"Wygląda jak Wandal zza krzaka" - ładnie wygląda, jak na Wandala

Stefan rozmawia

A Królowa Matka stoi na czajniku..


Dzisiejszy dzień zaczął się jak te płatki : szary, bury i ponury. Co nie przeszkadza któremuś z sąsiadów kosić trawnika już od siódmej rano. Konkurs jakiś na krótkość trawnika, czy co? Mój niekonkursowy jest zdecydowanie. Ale ja mam trawnik utylitarny, a nie dekoracyjny - u mnie kozy muszą mieć gdzie skubnąć. Jakby im przyszło do głowy.

PS. Jeszcze muszę, wybaczcie, wyrzucić z siebie myśl jedną a propos wczorajszego święta: Jestem w podziwie, jak młodzież nasza patriotycznie ten dzień obchodziła! Jak było kolorowo, gorąco i świetliście!
Proponuję zlikwidować to święto. Ta patriotyczna młodzież i tak nie wie skąd, po co i na co. Ewentualnie przemianować je na Święto Zadymiarza i Kibola. Przynajmniej nie będzie międzynarodowego obciachu!

poniedziałek, 10 listopada 2014

czary mary, zabobony i takie tam

Przesądna jestem? No, niby nie jestem. Bo przecież nie wypada.
Czuję jakoś podskórnie jednak, że coś w tym wszystkim jest. Że wszystkie rzeczy i sprawy wokół nas są ze sobą powiązane w sposób pozostający nie do ogarnięcia i oszacowania umysłem.  Że istnieje coś takiego jak "dobra energia" i "zła energia". Że nie warto, dla własnego dobra, żywić bardzo negatywnych uczuć do kogoś, bo to do nas wraca i szkodzi nam samym. Oraz, ze nasze dobre myśli, z kimś związane do niego docierają. Jest parę osób takich, z którymi mam kontakt jedynie wirtualny, a które są "w potrzebie" różnej. I chociaż nie kontaktuję się z nimi zbyt często, to mam nadzieję, że moje "dobre życzenia" (jak to idiotycznie brzmi!) do nich docierają. często słowa, którymi chcemy wyrazić nasze myśli są wyświechtane, wypełznięte i banalne. I aż wstyd ich użyć. Dlatego, mam zwykle problem ze składaniem życzeń - bo jak ująć słowami, co się myśli na prawdę. A "wszystkiego dobrego" brzmi tak banalnie i bezpłciowo..
Przyznam się, ze wstydem niejakim, że marnotrawię często czas przy komputerze na układaniu solitera. Na 4 kolory oczywiście, bo na łatwiznę nie idę. No i zwykle tak jest, że to samo rozdanie 3 razy nie wychodzi, a jednak za czwartym wyjdzie. Albo 2 pod rząd nie wychodzą, a potem trzecie wyjdzie za trzecim razem. Ale, jak żaden nie wychodzi, przez kilka razy pod rząd, to znaczy, że "coś się zesrało w okolicy". I, niestety, tak jest.
Przez 2 dni nie wychodziło nic, a trzeciego dnia telefon, który nigdy do mnie nie dzwonił. Popatrzyłam i pomyślałam AHA!?. I się okazało, że BiałyB. wylądował na SORze z oznakami zaniku potasu w organizmie. No, fajnie. A ja na kilku różnych sznurkach...

No i w ogóle. Czasem coś takiego jest. W miejscu, w człowieku, którego się spotyka. U mnie w domu np. kiepsko rosną kwiatki. Zwykle po jakimś czasie tzw. szlag je trafia. Czasem aż głupio, bo zwykle w pierwszej kolejności trafiał te, które dostałam o szw.-nie.naj.ale. naj. Żaden się nie uchował. Z wyjątkiem aloesu, który dostałam niedawno, a który naszczepiła z sadzonek od tej drugiej. ((No, w tej chwili nie ma mowy o kwiatkach w ogóle. Kwietnik został zdemontowany i wyniesiony na strych. Chociaż, pewnie to był błąd, bo koty mogłyby się po nim dowolnie wspinać, zamiast np. łazić po szafach poprzez drzwi.) Ostatnio dostałam papirus od sąsiadki. I już zakończył żywot. Mam tylko u siebie w pokoju beniaminka "na kluseczkach" i ten aloes, w charakterze lekarstwa na różne.
Z kwiatkami jest inna ciekawa i przesądna sprawa: papirusy miałam z dawien dawna. Naszczepiłam  jeszcze mieszkając w szkole. I tak sobie pięknie rosły, że od czasu do czasu trzeba było dzielić bryłę korzeniową i rozsadzać na dwie doniczki. Do momentu, kiedy połowę takiej bryły dałam sąsiadce. Odtąd nie mam papirusa. Podobnie było z gynurą, która rozrastała się tak, że niebawem wyprowadziłaby mnie z pokoju. I to nie jakieś tam ćmoje boje,że po ułamaniu naszczepki roślina odchorowała. Bo, w związku z ekspansją obłamywana byłą ciągle.Swoja drogą- ciekawe, bo dziewczyna, która te naszczepki dostała, jest niezwykle życzliwym człowiekiem, starającym się bezinteresownie pomagać, każdemu, komu pomóc może.
Wierzę też, że niektórymi, radosnymi dla nas wiadomościami nie trzeba się powszechnie dzielić. Przynajmniej z niektórymi osobami. Bo często jest tak, że się temat zesra..
W pechowe właściwości czarnych kotów natomiast nie wierzę. Mój pierwszy osobisty kot był właśnie czarny. Mam 2 czarne kozy, które podobno są najbardziej trefne (idiotyzm, patrz również serek w lidlu). I mam czarnego psa. No, może nie całkowicie...

W ramach zejścia na ziemię, a raczej wyjścia: udało mi się wreszcie zmobilizować Dziecko do naprawienia zamka w drzwiach wejściowych. Okazało się, że durnemu zamkowi, pod adresem którego słów niecenzuralnych posypało się tyyyle, nic nie dolega. Szkodził mu jedynie zbyt mocno dokręcony szyldzik, który ściskał mu wnętrzności, nie pozwalając swobodnie się poruszać. Przy okazji została załatwiona też sprawa kretyńskiej szybki, która doprowadzała mnie do białej gorączki, grzechocząc jak popierniczona, przy każdym poruszeniu drzwiami. Po prostu, po zdjęciu listewek mocujących podkleiliśmy zwykłe uszczelki okienne. Wreszcie nie słychać drzwi. A do te pory były na prawdę uciążliwe w obcowaniu, bo tłukły się ta szybką przy każdym dmuchnięciu wiatru. Co się zdarzało notorycznie, bo drzwi są od wschodu, a ostatnimi czasy wiało właśnie stamtąd.

A dzisiaj zdarłam Dziecko hasłem QuQu rydza. Pojechało, zbadało. Ma 23% wilgotności. Znany skup bierze od 22% płacąc cenę ch..wą. Na razie Dziecko pojechało orać na zarobek. Starszy pojechał do doktórów (co wcześniej mi jako konieczność zaanonsowała siostrunia - pewnie miałam biedaka dopilnować - i tak dopilnowałam, bo uprasowałam koszule oraz zadzwoniłam, czy przypadkiem doktóry długiego łykendu nie mają. Bo w końcu, kto, jak nie doktóry mogą korzystać).

Poza tym umyłam na dzieńdobry kibelek, bo już mi na psychikę działał. Jednak, niestety, moim panom w żaden sposób do zrozumienia dać nie można. A nawet kawę na ławę wyłożywszy odsłuchałam gebelsowskich teorii. Szkoda, że nie dociera, że tylko świnia po sobie nie sprząta.
W chałupie wali chlorem niemiłosiernie, a ja robię właśnie ser. Ciekawe czy tez będzie mial chlorowy aromat.

Diabelski pomiot bezrożny wqrwia mnie ostatnio totalnie (założywszy, że są zdrowe, a niejedzenie to wyraz cudowania) Królowa Matka raczy owies jednym zębem skosztować, Stefan to samo. Jedynie Wandal - niezawodny - zeżre konia z kopytami i poprosi o deser. Wzięłam wiaderko mieszanki od sąsiadki. Może dobrze, że tylko wiaderko, bo sąsiadka ma sąsiek w pomieszczeniu, gdzie była świnia. No i może tym świńskim smrodem przeszło. A koza, wiadomo - węchowa jest bardzo. Ponieważ jest nadal piękna pogoda, wypuszczę dziadostwo, niech się trochę porusza. Może apetyt im wróci.

sobota, 8 listopada 2014

pochmarane rano..

Ostatnio znów nocne pobudki, po kilka razy. Jak jest piąta, to nie wiadomo, czy kłaść się z powrotem, czy wstawać.. Na ogół o szóstej już wstaję. Psy śpią w najlepsze (no chyba, że zaczynam robić sobie śniadanie), męska część też... Koty na służbie.
Koty zostały ostatnio wykorzystane do zadań kotom właściwych. Skończyło się darmozjadanie i chałupna demolka. Przed pójściem spać otwieram drzwi na klatkę schodową i "proszę, won". Łaciata tylko na to czeka, Pan Kot ostatecznie może, a Panna Kotta - owszem, pójdzie, ale za chwile drze paszcze pod drzwiami i należy (dla spokoju własnego), wstać i wpuścić. No, ja nie wiem, czy to się zapowiada sroga zima, czy - jak są koty, to i myszy być muszą. W każdym razie panosza się bezczelnie po domu, nawet Dziecko kiedyś nieomal rozdeptałoby jedna na schodach pod kuchennymi drzwiami. Na strychu, z przerażeniem niejakim, stwierdziłam ślady ich pobytu między szmatkami do ścierania różnego, które tam mam w jednym miejscu przewieszone. Ciekawe co w szafie? Bo mam na strychu szafę, taką wielką, trzydrzwiową, w której trzymam bieliznę pościelową i nieużywane akurat ubrania. Szafa stoi tam, z podobna zawartością już jakieś 25 lat i dotąd nie zdarzyło się, by jakieś gryzonie się tą zawartością zainteresowały. A teraz? Muszę zrobić remanent..Niektóre koty dostają też delegację na strych. Z wyjątkiem Panny Kotty, bo ta nauczyła się dachem wybywać i teraz, zamiast wypełniać misję specjalną, łazi po kominach i szuka dziury w całym.
Stwierdziłam organicznie, że sklepowe słodkości mi nie służą (w ogóle, coraz więcej jadła mi nie służy). Ale do słodkości mnie ciągnie jesiennie. Zrobiłam więc z internetowego przepisu krakersy z karmelem i czekoladą. Trochę zawiodłam się na nich, bo oczekiwałam, że ten karmel będzie chrupiący taki. A nie był. Ale jadalne było, choć paluchy się strasznie lepiły. Zostawiłam na tacce na kuchennej ladzie i rano zastałam tylko 2 kawałeczki. Koty opierniczyły nocą? Bo Księżniczka już zdaje się po kuchennej ladzie nie łazi. Zresztą, niby ma alibi, bo spała ze mną. No, chyba, że ją Czarna w nocy wypuściła.

Odnośnie internetowych przepisów: domniemywam, że niektórzy kuchenni blogerzy umieszczają niektóre przepisy dla urozmaicenia, nie przetestowawszy ich uprzednio.
U nas piątek jest bezmięsny, więc zawsze coś muszę takiego piątkowego wykombinować, żeby jadalne było i pół dnia przy garach nie zajęło. Ponieważ Dziecko M. przywiozło ostatnio syrop klonowy - postanowiłam wypróbować amerykańskie żarcie śniadaniowe, czyli pankejksy. No i przepis: na 1,5 szklanki mąki  łyżeczka proszku do pieczenia i łyżeczka sody! Normalnym trybem 2 łyżeczki proszku ruszają min. pół kilo mąki. I do tego ćwierć szklanki cukru! Będzie się paliło jak cholera! I smażymy na teflonie bez tłuszczu. Zrobiłam z podwójnej porcji, ale sumienie nie pozwoliło mi dodać tej podwójnej porcji spulchniaczy, zrezygnowałam z jednej łyżeczki sody. Ilość cukru też zmniejszyłam o połowę. Efekt: i tak paliło się jak cholera, choć smażone na małym ogniu. Na suchej patelni ceramicznej usmażyć się nie dało. Ostatecznie smażyłam na smarowanej olejem cygance. No i waliło tym proszkiem jak licho. Tak, że zjedzone zostały raczej dlatego, że nic innego kuchnia nie serwowała. O wiele lepiej sprawdzają się moje racuszki na kwaśnym mleku/maślance/kefirze, gdzie cukru do ciasta nie daję prawie wcale a jako spulchniacz jest piana z białek i szczypta proszku, taka w dwa palce. Robiłam dokładnie w/g przepisu, tak, że nie ma opcji spierniczenia tematu swobodną tfórczością. A wiedziałam, że amerykańskie żarcie jest gówniane?
Nawet szarlotkę potrafią spierniczyć, robiąc z niej jakiś paj.
Żeby tak przy żarciu jeszcze pozostać, no w zasadzie przy piciu..Herbata czarna mnie nie lubi, a raczej - mój żołądek nie lubi czarnej herbaty. Bo ja bym lubiła - ten kolor, zapach, ach! Kawę z mleczkiem gość przyswaja, ale ileż można. Odkryliśmy z Dzieckiem zbożówkę i parzymy sobie w kawiarce. Ale zbożówka z mleczkiem jest jak zupa -bardziej się nią najeść można niż napić. A mi się marzy herbata!
Więc zakupiłam Pu-erh. W piórach oczywiście, bo z tym w torebkach do parzenia jest tak, jak ze sportami kiedyś: robią je z tego co uzbierają zamiatając halę po zrobieniu innych. I takie odnoszę wrażenie, że dostępna w peerelu herbata, zwana "sianem z gruzińskich łąk" była lepsza ostatecznie od tego, co się znajduje w torebkach nawet tych "lepszych" herbat. A tego piórzastego puera można zalać nawet 3 razy. I jest jadalny, nie pomyje po herbacie. Oprócz tego nabyłam zieloną. Nie bardzo sprawdzałam co na opakowaniu piszą, bo pośpiech był, jak zwykle (P.T. "Coś jeszcze?"). Po czym okazało się, że są to tzw "perełki". Już dawno z plujką nie miałam do czynienia. No i jak zalałam wrzątkiem łyżeczkę tych perełek w kubku to one się pięknie rozwinęły w całe listki i zajęły pół kubka. No, zupka wyszła. Az szkoda było te piękne listki wyrzucać.

A poranna pochmurność się ostatecznie podkasała i dzień przeszedł nieprzyzwoicie, jak na listopad, ciepły.

czwartek, 6 listopada 2014

streszczenie?

Pewnie tak będzie, bo znowu jakaś niemoc psychiczno-umysłowa mnie opanowała.
W zasadzie dzieje się codzienność. Momentami tak wqrwiająca, że mam dość, że chciałabym, jak jeż, zakopać się w kupkę zeschłych liści i przeczekać. Ale się nie da. I trzeba brać rzeczywistość za rogi. A rogata jest cholernie ostatnio. No i trzeba się z nią tarmosić samemu. Starszy nie jest partnerem do zmagania się z rzeczywistością. Żyje ostatnio wielką POLITYKĄ, jak zawsze zresztą, tyle, że teraz w zmożonym sensie, bo wybory. No i wysłuchuję tyrad politycznych na temat jedynie słusznej partii, w oparciu o opinie jedynie słusznego radia. Śmieszy mnie, że każdy, kto się na listach tej JSP znajdzie natychmiast jest traktowany jak pomazaniec. Mimo, że już obleciał wcześniej listy innych, mocno niesłusznych partii i był za to ostro krytykowany. Mnie śmieszy, bo z racji wieku i perspektywy mam wy..ne na takie postawy i zjawiska. Dziecko jeszcze widzi czarno - biało, z racji swej młodości i się pieni.
Wczoraj Dziecko było na spotkaniu przedwyborczym zorganizowanym przez wójta i jego kółko wspierających i pojechało po rajtach panu staroście za drogę przez wieś. Na koniec podsumowało pana wójta, kandydującego na kolejną kadencję: "Lepsze znane zło, niż nieznane"
Cudne jest moje Dziecko. No i jakoś się z nim liczą trochę. No, bo jak mu się udało w kulturalny sposób wyprowadzić z sali starego opilca, który zakłócał? Po prostu wziąć i wyprowadzić..
Dziecko skończyło właśnie 25 lat. Jak zwykle urodziny obchodziło czynnie, bo pojechaliśmy do Gniazda zrobić porządki na cmentarzach. Pojechaliśmy w piątek, bo w czwartek Dziecko dostało delegację do Wielkiego Miasta w celu przywiezienia cioteczki. No i udała nam się pogoda taka więcej przecudna - od rana wredna mżawka. Potem jej trochę przeszło, a na drugim cmentarzu znów się pojawiła.
Dziecko mnie zaskoczyło, bo pomagało bardzo aktywnie. Nie tylko latało ze śmieciami, po kilka razy, bez pyskowania, ale i za szmatę się złapało.
Potem na Górce stanęło przed oknem i mówi: "Patrz mamo, góry zniknęły". No, zniknęły.Dawno już nie zastałam takiej przecudnej pogody, żeby góry zniknęły. W zasadzie zawsze za tym oknem na mnie czekają. Pojawiły się później nieśmiało, ale to jednak nie to. Wracaliśmy po ciemnościach, tą krętą drogą, jak na rajdzie Safari. No i auto wyglądało potem faktycznie, jak po rajdzie Safari. Cudne mamy drogi  w naszym cudnym kraju.
Dziecko musiało jeszcze, w ramach dalszych obchodów swoich urodzin, pojechać na dworzec po siostrę w środku nocy. W związku ze  zwiększeniem ilości połączeń na okoliczność wiadomego święta, z KRK były tylko 2 pociągi dostępne dla ludzi z korpo. O 19-tej i o 21-szej. A ponieważ pociągi biją u nas rekordy prędkości, to przejazd z KRK do P, na trasie 200km trwa 4h20min! W tym parszywym peerelu jeździło się szybciej i łatwiej...A powrót w niedzielę to już były całe jaja, o których nawet szkoda pisać. 3 bezpośrednie pociągi pospieszne w ciągu dnia i jedno połączenie z przesiadką w Rz.pociągiem osobowym. O dziwo POCIĄGIEM. Bo na trasie z RZ. do KRK pociągi osobowe nie jeżdżą! Jeździ RegioBUS! Który jest oczywiście zwykłym autobusem. Ciekawe, komu zależy na tym, żeby to wszystko rozpirzyć do końca....

A potem zrobiła się przecudna pogoda. No, prawie przecudna. Ponieważ duło bardziej niż w kieleckim. Jakieś odrzuty z halnego to były, który rozrabiał ponoć bardzo na Podhalu. Nieprzyjemne. A w dodatku halny działa na psychikę. Wczoraj, przed wieczorem, nagle ucichło I dzisiaj, jak szłam z psami na poranne sikanie była cisza absolutna. Sąsiadka ma dzwonki wietrzne na werandzie i krecie butelki na patykach. Wczoraj to wszystko furczało i warczało, dzwonki latały poziomo. A dziś - nic, bezruch...
No i dobrze. Bo zostały mi jeszcze 3 okna. I przyjemniej będzie je umyć, jak po wystawieniu ZA nie grozi urwanie głowy. Wczoraj umyłam od zewnątrz łazienkowe okno. To jest wyczyn na miarę.. Bo ten idiota, który okna montował raczył coś spieprzyć i okno się jedynie uchyla. Żeby je umyć od zewnątrz należy przystawić drabinę i na nią wyleźć. Wqrw z powodu tej zamazanej szyby był większy niż lęk wysokości. I się udało! Mam niebieskie nieba za oknem łazienki!
Pogoda wygania człeka z domu i każe szukać zajęcia na zewnątrz. Wyrzucam kozy na powietrze świże.. Najpierw się oczywiście trochę leją. A potem skubią trawę, która jeszcze dość bujna i, o dziwo, zielona. Puszczam je luzem na podwórzu, co im się bardzo podoba. Nie odchodzą poza. Raczej starają się mieć mnie w zasięgu wzroku. Wczoraj rąbałam kozie niedojady, poskładane u północnej ściany, które mi tam mocno na psychikę następowały. Kozy towarzyszyły wiernie. Ale tu znowu wylazła moc "mądrości narodu" - zrób dziś, co jutro zrobić masz...Patyki wierzbowe rąbie się cudownie dopóki są świeże. Okorowane przez kozy wysychają błyskawicznie i do rąbania takich należałoby w zasadzie kask motocyklowy zakładać, bo fruwają spod siekiery w dowolnym kierunku, po oczach też. Pożytek stał się podwójny: Raz ulżyło mi na psychice, a dwa - powstała rozpałka do pieca. W związku z tym, że piła padła definitywnie i powstać nie zamierza -  inne drewno jest nie do uzysku. No i sąsiad się okazał użyteczny. Dziecka nie było, żeby siekierę naostrzyć, bo pojechało orać rzepaczysko. Sąsiad za płotem zajęty wykańczaniem komórki, przepatrzeć nie mógł, sam przylazł i wziął siekierę do naostrzenia. Są dobrzy ludzie przecież ...
Mi się w zasadzie z sąsiadami dobrze żyje. Nawet pani Danusia-wodą-zalewana jest miła ostatnimi czasy. Sadzonki ziółek ze swojego eklektycznego ogródka dostarcza sama z siebie. A od innych często jakieś gesty nieproszone  uzyskuję - to patyki dla kóz do obskubania, to przerośnięte cukinie do zabrania, to wiaderko pomidorów z tunelu w zamian za serwatkę dla świnki.. Miło...

A dla urozmaicenia:
Moja nowa koza - Księżniczka. Bardzo ożywia ją rzucone jabłuszko. Zawsze je znajduje w trawie. Z oddaniem aportu jest problem, bo gdy znajdzie, zamienia się w kozę i jabłuszko zjada.


wtorek, 28 października 2014

Mleko i cukier

Wczoraj nie zdążyłam (!).
Zbudziłam się rannym rankiem, wcześnie jak na mnie ostatnio (może teoretycznie, bo znów zawracanie głowy z zegarem było). I jak wyjrzałam przez okno, to zobaczyłam świat w mlecznych oparach.
Psy się na zegarze nie znają, więc już o ósmej mnie wyprowadziły. Więc poszłam z nimi w to mleko.
Mgła była tak gęsta, że wydawało się, że wszystko jest nią spowite, otulone i wygłuszone. Ku zaskoczeniu (pozytywnemu bardzo) nie drgnął ani listek - zero wiatru. I cisza... Nie było słychać odgłosów z szosy. Ptaszyska spały chyba w tej mgle pochowane w gniazdkach i dziuplach, bo żaden się nie odezwał.
Dawno nie słyszałam takiej ciszy. Cudownie. Choć niestety -3 stopnie mrozu. Niby co to za mróz. Ale o tej porze?! Kto to widział.
Psy wykonały plan poranka, zostały odprowadzone do domu, a ja wybrałam się jeszcze raz z aparatem.

Krwawnik

Pokrzywa

Koper

Opóźnione lwie paszcze

Jesienne róże, co prawda nie herbaciane

"Modra" kapusta. Właściwie sąsiadka może ją od razu do zamrażarki wrzucić...

Jabłoń w mleku.

A pod jabłonią cukrzone jabłuszka w cukrzonej trawie

Stepy Akermanu? Nie, to tylko pole rzepaku, a z przodu szczaw koński w roli burzanu

A to tylko ogród sąsiada, nie żadna puszcza..

Choć drzewo leży, jak w Białowieży...

Jesion zrzucał takie pocukrzone liście, jak by się ich chciał pozbyć czym prędzej i trzepał mi tym cukrem za kołnierz. I w dodatku one,te liście, w tej ciszy, spadały Z HUKIEM..

A brzoza nie. Widać polubiła te listki z cukrowymi obwódkami...

I na deser cukrzony "Cesarz Wilhelm" w cukrzonych pokrzywach.

Zmarzłam w paluchy okropnie przy tym fotograficznym zajęciu!
Cisza trwała cały czas. Dopiero, jak wracałam, jakiś bażant krzyknął w kukurydzy.
Mgła utrzymywała się gęsta cały dzień, choć ok 13-tej jakieś nieśmiałe promyczki słońca zdołały się przez nią przebić. A ku zachodowi zgęstniała w jeszcze bardziej mleczne mleko. Psi spacer po trotuarze odbył się tak więcej na czuja - trochę w tę , trochę we wtę. Samochody se jeździły pomalutku, na podwójnych światłach i Czarna nie miała się czym podniecać. Nadal cisza ogólna. Tylko sąsiadka dostała jakiegoś nocnego zrywu i w tym czarnym mleku uprzątała swoje monsturalne łabądki, przy pełnym oświetleniu wszystkich ruchomych i nieruchomych lamp
A potem, nagle, ok 23-ciej, w ciągu 10 minut, mgła spadła dosłownie na pysk. I nastał rześki bezmglisty mrozik. -5!.

A dziś poranek słoneczny cudownie. Więc pójdę z piesami, ale cudów dziś nie zobaczę, bo słonko już chwilę operuje i stopiło co się dało.

Dziś imieniny Starszego. Pewnie dostanie ode mnie w prezencie płyn do chłodnicy, żebym nie musiała co wieczór oglądać tego latania do termometru i stękania: Oj, co to będzie, Oj, co to będzie. Weźmie i zamarznie! Oczywiście woda w chłodnicy. Właściwie nie wiem, qrwa dlaczego tam jest woda! Jak zwykle Starszy chciał szkłem dupę utrzeć. W traktorze - rozumiem -  po pęknięciu węża cała zawartość płynu chłodniczego poszła w glebę, a potem już raczej patrzyło się, żeby traktorowi papu dać, a nie płyn chłodniczy.
Oczywiście szw-n-i-n.  "zmuszona była" musem wewnętrznym zadzwonić wczoraj i przypomnieć mi o imieninach jej ukochanego braciszka. I tym samym wqrwić mnie z rana. Ma   UPIEC PLACEK!  i przyjechać jutro. Niech piecze. Ona piecze najwspanialsze gówniane placki na świecie, to co ja się będę wysilać. W dodatku mi się nie chce, a w dodatku placek, to jest to co tygrysy z wielkim brzuchem potrzebują najbardziej

Miłego dnia i niech jeszcze będzie troszkę ciepło!

PS. No, ja nie wiem, kto mi porobił zmiany w szablonie bloga i zrobił taki misz masz, że teraz mam co najmniej 3 różne czcionki. A to jest wbrew wszelkim zasadom i godzi w moje uczucia estetyczne!
Jeżeli w Wasze też, to informuję, że to nie ja za ten kicz odpowiadam i jak znajdę trochę spokoju, to spróbuję zmienić (na szczęście, ja oglądam na ogół swego bloga od zaplecza, więc tego nie widzę, co Wy)

Ps.II Byłam, wróciłam i przyniosłam. Zgrywając na komputer zorientowałam się, że trzasnęłam 34 fotki. Cała rolka kliszy dawniej! No, zdecydowanie bardziej z rozmysłem się kiedyś "trzaskało". Ponad połowa poszła do kosza zresztą.

Dzisiejsza jabłonka...

Dzisiejszy cesarz w pokrzywach..

I dzisiejszy koper..
Które ciekawsze?

A oprócz tego:

Czarne ptaszyska żerowały wszędzie gdzie mogły..

Na skalniaku zakwitły fiołki (Chyba zgłupiały)

I Czarna chciała portret.

No i otrzymałam instrukcje. Ciekawa jestem tylko, po jaką cholerę pyta mnie, czy byliśmy wczoraj pozdejmować te garnki, jeżeli za chwile mówi, że właśnie rozmawiała z braciszkiem. Ubeckie metody, czy pieprzy jej się na dynię?