sobota, 22 listopada 2014

Cicho, szaro, mgliscie

mokną drzewa, ptak nie śpiewa....
Termometr tradycyjnie pokazuje 2 stopnie na plusie (zawiesił się, czy jak?). A za oknem jest tak, że niedobrze się robi, od razu jak się spojrzy. Niby deszczu nie ma, ale z góry cały czas leci jakaś taka mokra szmata.
W chałupie zimno jak cholera, a mnie się marzy qrna chata, taka z kuchnią węglową, która promieniuje ciepełkiem wokół. I  można sobie po ciemku posiedzieć i popatrzyć w otwarty popielnik..
Miałam, rozebrałam, jak naszła cywilizacja, no to teraz na drzewo. Wdzisiejszych warunkach postawienie kuchni węglowej to luksus straszny i rozpasanie - jeden kafel kosztuje 20zł! Kolejny absurd w morzu absurdów, w którym pływamy w zanurzeniu na codzień! (Zresztą, murarz-projektant, co tę chałupę budował przedkładał kwestię symetrii nad utylitarność. Dla symetrii komin wymurowany został tak, że rzeczony piec kuchenny stał na środku ściany, tuż przy drzwiach. Jakoś przyzwyczajona byłam do widoku kuchni w rogu pomieszczenia...)
Tydzień upłynął pod znakiem ququ. Jeszcze nie na muniu, ale prawie. Bo jak się szuka "podmiotów skupowych" i słyszy ceny, które oferują, to sztuczna szczęka wylata samorzutnie, nóż się w kieszeni otwiera sam a ziemniaki w piwnicy gniją.
Dziecko suszyło zawzięcie. Na szczęście mój udział w akcji był ograniczony do "plandeczenia" przyczep. Co i tak jest zadaniem dość, hm, gównianym. Zwłaszcza, jak wszystko jest mokre, ciemno wszędzie i w rękawiczkach sznurka zawiązać się nie da. "Plandeczyłam" z latarką prawie w zębach (dosłownie nie, bo zęby w tym wieku zbyt cenne, by pogryzać nimi latarkę). Wszystko wskazuje na to, że należałoby jednak nabyć czołówkę.
To, co wymłócone, już wysuszone. Na dziś zaplanowane dokończenie żniw. Interia zapowiadała częściowe zachmurzenie, na co nic na razie nie wskazuje.
W tym całym rolnictwie nie jest najgorsza ciężka praca. Bo w tej chwili ta ciężka praca fizyczna występuje już w sposób ograniczony i sporadycznie. U mnie to jest jeszcze szuflowanie zboża na żmijkę, żeby wyciągnęła z przyczepy, ale i to można ominąć prawie, robiąc odpowiedni "pojemnik" do którego "skipruje" się przyczepę i żmijka sobie sama weźmie. To jest jeszcze tłuczenie się na starym , chujowym traktorze. Oraz zapinanie tych wszystkich maszyn i odpinanie, bo jest to wszystko jednak chujowo rozwiązane i trzeba się unaciągać. A u nas to jest moje zadanie, tzn, Dziecko cofa traktorem , a ja podpinam. Oraz te pierdolone zaczepy od przyczep.

W rolnictwie najgorsza jest qrwica i beznadzieja. To, że się człek namozozli, napatrzy w niebo, nawdycha chemii, nalata po tych polach, coby urosło, coby potem zebrać w terminie i przyzwoite jakieś. A potem chuj, który to skupuje proponuje cenę taką, że jakby się leżało na dowolnym boku, to w pieniądzach by na to samo wyszło - czyli z pola zostają tylko dopłaty, albo nawet i to nie.
Jeszcze wymyślają parametry z kosmosu. Kukurydza mokra ma do 30% wilgotności, sucha do skupu do 14,5%. Warszawiak kupuje mokrą do 22% wilgotności. Za każdy powyżej potrąca. Taka kukurydza na polu nie występuje. Nasza miała 24-25 i to dłuugo przetrzymana. Wcześniej koszona ma więcej. 
Jakaś chujnia się z mlekiem porobiła, bo doszło do mnie, że mają chłopy jechać i lać pod sejmem. Marchew po 20gr, a w sklepie 1,50, buraczki takoż, jabłka po 17gr. To jest masakra jakaś. Wieprzowin też poniżej kosztów. Ludzie z torbami idą, bo nasi władcy wymachują, qrwa szabelką . Na chuj nam wiecznie te szabelki. Inne narody szabelek nie noszą i żyją błogo, jak u Pana B. za piecem. A nas szabelka, na sznurku konopnym, bo na porządne rapcie nie stać.
I ciągle, od mojej młodości, aktualna jest odpowiedź na pytanie: "Jak jest?" - Chujowo. Ale bojowo!

I wszystko tak z dupy robione: przetarg na program do wyborów rozstrzygnięty 8.08. Termin wykonania -17.10. Do przetargu stanęła jedna, gówniana firma, która wzięła ponad  400tys, a program napisała jedna dzieweczka za marne grosze. A gdzie czas na wdrożenie, przetestowanie, nauczenie ludzi obsługi, wyłapanie błędów i ich naprawienie! To są, panie dziejku, kpiny. To są jaja, które robią teoretycznie poważni ludzie, na poważnych stanowiskach. To są pogrywki na poziomie chłopczyków z gimnazjum.

No, zeszło mi na politykę, choć normalnie się wystrzegam. Ponieważ mam własne zdanie, podparte doświadczeniem życiowym, że koryta zostają te same, tylko ryje przy korycie się zmieniają. A tym, którzy to z boku obserwują, najwyżej pozostanie gówno. Do uprzątnięcia.

A w domu, w zw. z sytuacją wyborczą, komentarz goni komentarz. I nie pomaga moje, że ja mam to gdzieś i nie chcę słuchać. Stary przeżywa tak głęboko, że musi uzewnętrznić swoje przeżycia, coby mu się lżej na duszy zrobiło.

wtorek, 18 listopada 2014

Fajnie jest, fajnie jest...

No, a nie?
Przede wszystkim, pojechałam do S. Widziałam, a co gorsza-słyszałam-piękną Lusi. I przeżyłam. Kiepsko, bo kiepsko, ale jednak. Niby byłam niesamowicie spokojna, nawet ręce mi się nie trzęsły (momentami), natomiast cholera jakaś wlazła mi pod poślednie żebro i mocno dokuczała. Zwłaszcza, że to było z lewej strony.
Lusi odstawiła kyrk na korytarzu i na sali sądowej. Zrobiła w bambuko dwukrotnie swoją meceneskę. Wqrwiła własne dzieci, do tego stopnia, że syn wziął i poszedł precz. Wqrwiła sąd, co było widać gołym okiem.W dodatku wyglądała przecudnie, jak na 77-letnia kobietę - te ogniście rude loczki, usteczka wymalowane pod nosek, lekko starte, szafirowy ogniście płaszczyk, a na nim tona łupieżu i rudych kłaków. Niestety, kyrk został odsunięty w czasie, aż do końca marca. Zobaczymy.
A mi psycha zaczyna (albo już kiedyś zaczęła) padać na somę i niewesoło się zrobiło. Lusi coś mamrotała, że na Wszystkich Św. byliśmy, a nie odwiedziliśmy. Sorry, ale mimo wszystkich okoliczności, myśli samobójczych nie mam. Natomiast mam w pamięci, że ostatnia za życia ojca wizyta u nich w powyższym terminie, skończyła się dla mnie nocą na SORze pod kroplówką. Więc dziękuję, nie skorzystam z takich urozmaiceń. Zwłaszcza, że już nie muszę. Tym razem też było kiepsko, bo jakaś palma zaczęła mi się odradzać i bałam się, że znowu będę musiała z tego autobusu wysiąść. Ale dałam radę.
W sobotę odmiękałam. Było mocno lejzi, zrobiłam tylko to co koniecznie mus nakazywał. W niedzielę takoż, nie ruszałam się nigdzie. Jedynie pojechaliśmy z Dzieckiem oddać głos na Cartera.

Dziecko się nastawiało psychicznie i fizycznie na poniedziałkowe żniwa ququ.Na polu, które jest 10km od domu. I z którego w dodatku nie można wyjechać bezpośrednio na właściwy pas, bo jest podwójna ciągła, tylko trzeba jechać jeszcze parę km p przeciwną stronę, by nawrócić. Qrwa. Miał 4 przyczepy i jeden traktor. latał jak popierdzielony z tymi przyczepami pojedynczo, bo z dwiema się nie dało z pola wyjechać, a spinanie na drodze obciążonych mocno przyczep to większa sztuka. No i ostatecznie ok 1/3 nie zostałą wykoszona i powtórka z rozrywki z ciąganiem kombajnu te 10km i td. Wczoraj już wysuszył jedną porzyczepę. Ze względu na okoliczność braków wszędzie należałoby już , natychmiast, coś sprzedać. A jak na złość nie biorą. A ten co bierze, daje za sucha ququrydzę taką śmieszną cenę, że nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Ogólnie w tym roku ceny skupu płodów rolnych są zajebiste i momentami z danego pola zostaje tyle co dopłata. Więc powstaje pytanie, czy się z tym bujać w ogóle, czy niech leży sobie odłogiem...
W każdym razie ostatnie zasoby musiałam wyskrobać na ropę i plandeki.
Oraz wcześniej należało zwolnić jedną naszą przyczepę. Pszenica poszła na glebę do sąsieka, gdzie najpierw została rozłożona gruba kolejowa plandeka, a na nią folia. Ale kupka się rozsunęła nieco i musiałam przeszuflować. Co było wyczynem niejakim, ponieważ próbując otworzyć wrota, nadwyrężyłam sobie kręgosłup. No i dupa. Te wrota otwierałam wielokrotnie i nigdy cholery nie były aż tak oporne. Siedzę -boli, chodzę -boli, leżę -też boli.
Pójdę do mojej ulubionej pani doktór - da mi tabletki przeciwbólowe. Cud mniód.

Pogoda tez zrobiła się taka więcej zajebista - niby nie pada deszczem, a jakaś wilgoć taka złazi z góry i wszystko mokre. Od czwartku zapowiadają śnieg, więc Dziecko musi się z ta resztką sprężyć.

Mówiłam już, że moje kozy robią ze mnie balona? Owies od pani Zosi niejadalny jest. Na razie nie mam inkszego więc cuduję, dodając trochę śruty pszennej. Zaraz Dziecku zaiwanię trochę ququ z przyczepy i też ześrutuję. Na razie nie ma mocy przerobowych z lataniem za owsem, nawet gdyby jakimś cudem okazał się być w pobliżu.
Aha, właśnie przypędziła Panna Kotta, a mnie olśniło, że w sobotę kotty nie dostały piguł. Szlag. Najlepiej byłoby załatwić sprawę raz na zawsze. Tylko skąd wziąć środki. Może zrobić by jakiś bazarek na sterylkę kotty?

A na koniec niews straszliwy: otóż jestem od czwartku "notowana". Na stare lata, pierwszy raz w życiu, zdarzyło mi się zostać spisaną przez panów policjantów. Na własne świadome życzenie. W czwartek jechałam do S. autobusem/ami. Miałam dość dużo czasu do tego drugiego i nie miałam co ze sobą zrobić, więc poszłam na stanowisko. Dworzec PKS w Rz. miał lekką przebudowę i zrobili tam stanowiska odjazdowe do końca "peronu". Nad wszystkim taki daszek, a spod daszka gołąbki srają po asfalcie i po ludziach. No to nie siądę. Więc łaziłam, a w pewnym momencie zdecydowałam się na ostatnia fajkę przed odjazdem. Polazłam na koniec peronu, gdzie już, oprócz srających gołębi, żywego ducha nie było. I zapaliłam. Ledwie to uczyniłam, ujrzałam dwie czarne sylwetki podążające w moim kierunku. To co się będę wygłupiać i latać, a tym bardziej gasić pod butem i dokonywać kolejnego przestępstwa w postaci zaśmiecania miejsc publicznych. Wzięłam na klatę. Dałam się spisać i pouczyć. Głupio trochę było, bo chłopaki były pewnie w wieku mojego Dziecka. Piękne i młode. Nawet inteligencja im jakaś z oblicza biła. Więc czemu w policji? No czemu - jak gdzie indziej nie ma pracy, to dobra i policja. Choć taki krawężnik pewnie ma najniższa krajową...
Jaki piękny byłby ten kraj, gdyby tak policja sumiennie egzekwowała przestrzeganie innych przepisów. Np. gadania przez telefon za kółkiem albo pisania esemesów.

Kiedyś pod światłami w P. zobaczyłam dzieweczkę prowadząca wielkiego dostawczaka. Jedną ręką trzymała komórkę przy uchu, a drugą ręką jabłko, wielkości kapuścianej głowy.Które pogryzała między słowami Kierownicę pewnie kolanami trzymała, a biegi może miała w automacie.
Natomiast w czwartek jechałam do Rz. autobusikiem prowadzonym przez dzieweczkę. Nieco szczęka mi klapła, jak zobaczyłam kierowcę - dzieweczka była mojej postury, czyli żadnej, dźwignia zmiany biegów sięgała jej pod pachę. Ale jechała cudnie, płynnie, bez rzucania pasażerami po autobusie i piratowania po drodze. Przegapiła jeden przystanek ustawiwszy się w korku do ronda, skąd już nie mogła zjechać na właściwy pas.Ale przynajmniej nie wysadziła pasażerów pod koła aut na sąsiednich pasach, jak to zrobił kierowca autobusu, którym w piątek wracałam - wysadził studentów na trzypasmowej jezdni znajdując się na tym najdalszym od chodnika pasie.
No, ale fajnie jest, ogólnie, nie? Zwłaszcza, że będziemy mieli nowego wójta. Więc dla starego będzie się musiała gdzieś znaleźć odpowiednio intratna posada. No i nowy wójt też ma rodzinę, której przydałyby się jakieś fajne stołki. Ciekawe tylko, jak to rozwiąże, skoro w gminie jest aktualnie zakaz zatrudniania nowych pracowników. Starych też zwolnić , ot, tak, nie można. Redukcja etatów zapewne w grę nie wchodzi. Zobaczymy, jak da radę. Bo na razie, jedyne co o nim wiadomo, to to, że jest z tej błogosławionej partii związanej z brzozą.

No i fajnie jest, bo mamy na miejscu trochę Afryki. Bantustan jakiś mianowicie. Chociaż, nie wiem. W bantustanach systemy do liczenia głosów nie padają zapewne, bo ich tam nie ma. A jak już jakiś kacyk, szejk czy inny kupuje coś takiego, to najwyższego sorta. I nie trzyma na serwerach na Kajmanach czy innych takich, Tylko stawia serwer u siebie.Globalna wioska, globalną wioską. Ale namacalne, realne elementy tego wirtualu lepiej mieć bezpośrednio na oku.
No, ale fajnie jest. Przecież myśmy się już zdążyli przyzwyczaić do abstrakcyjnych i z dupy wziętych decyzji, więc czy nas to dziwi?
A teraz idę do kóz. Dam im owsa, przyniosę siana, poskrobie po łepetynach. I to jest stałe, namacalne i pewne (póki co, bo jak mój kręgosłup nie będzie się chciał nawrócić, to nie wiem, jak dam radę)

PS. Fajnie jest! Osiągnęłam dziś miszczostwo idiotyzmu i zamotania!
Pisałam wyżej, że mam zamiar zaiwanić Dziecku ququ i zemleć kozom. No, to jak zamierzyłam, tak uczyniłam. Bez przeszkód nabrałam ziarna z przyczepy, stojąc na zaczepie i wygarniając spod plandeki do wiaderka. Następnie udałam się do stodoły, gdzie stoi śrutownik. Po drodze włączyłam prąd ustawiając wajchę we właściwej pozycji. Uruchomiłam śrutownik, dwustopniowo, jak w piśmie stoi. Wsypałam ziarko do kielicha i podstawiłam puste wiadro pod wylotem. A tu NIC! Nic się nie sypie do wiaderka. No, to może żarna za mocno dociśnięte, jak na ququ... Poluzowałam... Dalej NIC! No, to może coś się zapchało, zatkało, zabiło..Wyłączyłam śrutownik. Poszłam. Wyłączyłam prąd wajchą. Zdemontowałam osłonę żaren. Wyczyściłam osłonę i żarna.Założyłam z powrotem. Wykonałam wycieczkę w celu przestawienia wajchy. No, tak, ale nie mogę uruchomić śrutownika pod obciążeniem, bo spalę silnik. Czyli, trzeba wybrać ziarno z kielicha. W tym celu wspięłam się na urządzenie. I sięgłam, gdzie wcześniej wzrok nie sięgał. I co ? W kielichu był WOREK! Który sama tam wczoraj włożyłam po zmieleniu pszenicy. I oczywiście, natychmiast o tym zapomniałam. No, cóż. jak to mówią  - skleroza nie boli. Za to nogi bolą przy sklerozie... A czasem ręce też...

środa, 12 listopada 2014

powszechne palenie

Dziś wszyscy sąsiedzi świętowali. Od pracy. Więc każdy wziął się do roboty. Od rana huczały piły, jakieś opóźnione kosiarki oraz w ruchu były grabie i odkurzacze brzozowe. Z tym odkurzaczowo - grabkowym urobkiem należało coś uczynić. Można było wynieść na rzepak na sąsiednim polu (swoją drogą nie pojmuję tematu, że przeszkadzają liście na drodze przed posesją, ale 30cm dalej, w Jaśkowym rzepaku - nie, chociaż je tak samo widać i są to te same liście) albo spalić. Co większość grabiących czyniła. Toteż dymy się snuły po okolicy najbliższej dzień cały. Ktoś jeszcze gdzieś gnojowicę wywoził, bo to już zaraz nie będzie wolno aż do marca. I te dwie wonie walczyły ze sobą o pierwszeństwo. Dymy spadły nad wieczorem, gnojowy aromat został. Jeżeli chodzi o gówniane aromaty, to nie ma co drzeć kłaka na czworo, bo to się zdarza sezonowo - jest akcja wywożenia w pole i wywożą, mniej więcej w tym samym czasie. Oczywiście kto ma co wywozić - w moim rejonie aż dwóch gospodarzy! Wieś schodzi napsy, tak właściwie, to nie napsy, ale na gipsowe łabądki i szczyżone trawniki. Gówno pod jarzynki zaczyna być towarem deficytowym. A kompostu się nie robi. Bo z czego i po co: skoszona trawę się pali, albo wysypuje nią koleiny na polnej drodze, spadłe liście się pali. Zresztą, i grządek się już nie robi. Jeszcze te starej daty, jak ja i kilka sąsiadek robią. Młode kobiety nie. Bo jak pracują, to nie mają czasu, natomiast mają pieniądze i se kupią w biedronce. A jak nie pracują, to też nie mają czasu i ochoty. I też sobie kupią w biedronce. A czasem głupi dobrzy ludzie dadzą.
Tak mi się przypomina taka jedna, która była wzorem rozpuszczenia przez "miłosierdzie gminy". Teraz to już stara kobieta i niedołężna. Zresztą, ona zawsze była stara. Mąż był stolarzem a chlał jak szewc (zresztą - może jak stolarz, bo mój z Górki sąsiad stolarz był legendą ochlajstwa - na bazie jego wyczynów po pijaku można by książkę napisać). Dziecisków tam była trójka. Byłam wychowawczynią najstarszego, a były to czasy, kiedy w razie "Wu" wychowawca nawiedzał w domu. Taki brud oraz obraz nędzy i rozpaczy widziałam w jednym jeszcze domu tylko. Dzieciska brudne, obdarte i głodne. Więc ludzie się litowali i dawali: ziemniaki, kapustę , jarzyny, ubrania dla dzieci. Te ubrania były noszone dopóki się nie zabrudziły na sztywno i nie straciły zasadniczych guzików. Nie zdarzyło się, żeby jakiś guzik został przyszyty. Bywało, że ktoś proponował, by pozbierać sobie ziemniaki pozostałe po kopaczce, albo zabrać sobie jakieś jarzyny z pola - nie zdarzało się by skorzystali. Ale zaworkowane i zrzucone pod progiem - owszem, chętnie. Plus był taki, że przynajmniej nie kradli  - może też z niechęci do wszelkiego wysiłku. Bo była inna taka rodzina, gdzie tatuś również chlał jak stolarz, ale miał lepkość w rękach genetycznie uwarunkowaną oraz spryt w niewidocznym przyklejaniu się i wynoszeniu przyklejonego. Pozatem był debilem Pewnego razu najęłam go, podczas choroby Starszego, by mi wrzucił trochę kiszonki z silosu do takiego podręcznego zbiornika. W trakcie poinformował mnie, że kura ma w silosie gniazdo, na którym są jajka, o czym nie wiedziałam. Skończył robotę, dostał obiad i poszedł. A ja poszłam po te jajka. Oczywiście nie było ani jednego. Ale ja wciąż się zastanawiam, jak on je wyniósł, no bo jajka to taki trochę delikatny towar na to, by je powrzucać do rękawa, czy nogawki. Dziecisków tam była czwórka 2 dziewczynki i 2 chłopców. I ta lepkość genetyczna została w linii męskiej zachowana. Dziewczyny nie kradły, natomiast na tych dwóch nie było sposobu ani zamka. Starszy wpuszczał małego przez najmniejsze piwniczne okienko. I dzieciątka przynosiły mamusi gotowe przetwory w słoikach, wyporcjowanego indyka z zamrażarki od sąsiada - czyli zapewniali wikt. A kradli tak na chama i na bezczelnego. Np na święta w charakterze choinki przynieśli mamusi świerk wycięty na podwórzu u najbliższego sąsiada. Stanowili plagę, jak szarańcza. Wszystkie piwnice, spiżarki, zamrażarki u bliższych sąsiadów należały do nich, a także grządki w okolicy. Ci przynajmniej potrafili sobie sami  ukopać. Ale w końcu się rozproszyli - dwoje dzieci jest za granicą, jedna córka  - niedaleko - przykładną matką. A najstarszy syn odsiedział swoje za debilne kradzieże na bezczelnego popełnione w wieku młodocianym.Mamusia w końcu miała tego dość i wyjechała za granicę, a chlejący również szwagier wykopsał tatusia z chałupy. Po czym ta ochlajmorda zamieszkała w sąsiedniej wsi w starej rodzinnej chałupie. I się nawróciła. I teraz biega za kościelnego, chałupę trochę poprawił, jeździ córce dzieci pilnować, gdy ta ma zmianę tę samą co mąż. I się skończyła złodziejska granda banda i zapanował spokój. Do tego stopnia, że w tej chwili, bez żadnej obawy możemy trzymać wszelkie narzędzia, nawet te elektryczne, w otwartym garażu, na oczach i wiem, że nikt nie tknie.

Powstają jakieś doraźne grandy bandy młodociane. I na ogół ich działania są głównie śmiechu warte. Z tym, że pewnie nie dla wszystkich. W lecie wieść gminna doniosła, że było włamanie do jednego ze sklepów. Nawet przejeżdżając koło remizy, ze zdziwieniem zauważyliśmy stojący na sąsiedniej parceli samochód i kilku cywilnych panów uwijających się z fotoaparatem. Nieopodal wozu stała niepozorna, odrapana, niebieska "bieda" (czyli taki wózek ogrodniczy na dwóch kółkach, który można od wszelkiego przypiąć do roweru) Się okazało, że pewien,ledwie co pełnoletni młodzian, zapragnął sławy włamywacza, skrzyknął grupę małoletnich smarków, podiwanili gdzieś te niebieska biedę i dokonali włamu do pewnego blaszaka. Następnie nocą taszczyli łupy przez pół wsi tym skrzypiącym gratem. Skończyło się, tak jak się skończyć musiało. Chłopcy zdecydowanie nie nadawali się na spiskowców i sypali się nawzajem równo. Najstarszemu znaleźli pono jeszcze inne grzeszki, których miał sporo. A gimnazjaliści tez będą mieli nieco przechlapane.

No i tak mi się zrobiła dygresja głęboka. W ogóle ostatnio nachodzą mnie takie dygresje i miałabym ochotę umieścić je w jakimś jednym miejscu. Tyle, że blogger ze mną nie współpracuje. Zajrzałam niedawno od tej strony, od której zaglądają moi czytelnicy i ten szary pasek, obok nagłównego obrazka nastąpił mi na uczucia do tego stopnia, że postanowiłam to naprawić. Tego obrazka, który był, w oryginale już nie miałam, więc nie było z czego powiększać. Wzięłam  inny. Ale jak widać powiększanie (poszerzanie) nic nie dało: strona jest ustawiona na 960 pikseli, obrazek ma szerokość 1024 -  na zdrowy rozum powinien wyłazić na prawo i lewo. Czego jednak nie czyni.

Jak mi się często zdarza - zaczęłam wczoraj - kończę dzisiaj. Koty wróciły z roboty, pojadły, popiły i poszły pokitrać się po kątach. Pan Kot jest tak umordowany, że zwinął się w miseczce Łaciatki, nakrył twarz łapką i śpi. Łaciatka popiła wody z kranu zostawiając czarne stopy i też się gdzieś zadekowała. Tylko szalona Panna Kotta przylazła wypełnić resztę kocich obowiązków, czyli pomruczeć, podeptać i połasić się łebkiem ze sztywnymi uszkami. Koty wykonują powierzone im zadania - wczoraj znalazłam pod jednymi z piwnicznych drzwi dwa mysie truchła. Przynajmniej Starszy przestanie smęcić, że chałupa pełna kotów, a myszy harcują i "chodzą jedna po drugiej".

Zrobiłam sobie na śniadanie owsiankę. Robiąc zakupy, z braku "górskich" nabyłam płatki owsiane błyskawiczne. Owszem, błyskawiczne też już były stosowane, ale nie tego producenta. Te ugotowały się na szarą, kleistą bryję o jednorodnej konsystencji. Zjadłam z obrzydzeniem. Za to spokojnie, bo psy wyczuły na odległość, że pani je jakieś świństwo i nawet tyłków nie ruszyły, żeby zbadać temat z bliska.
To, co zostało w torebce zjedzą kozy. Z zachwytem na pewno. Bo nabyty owies wali świnią i nie żrą.

A z ciekawostek klimatycznych: wczoraj użarła mnie osa! Roje tych stworów upodobały sobie mój strych. Mają tam polepione swoje domki. Ale tych domków używają chyba tylko latem, bo teraz, na zimę upychają się po różnych szmatkach i zakamarkach. I właśnie szmatkę wzięłam w rękę z drzemiąca osą. Ta nie miała innego wyjścia  i, tak dla zasady, zrobiła to, co zaatakowanym osom przystoi. Ponieważ jednak robiła to na pół śpiąco - skutków baloniastych nie było.

Dla ozdoby - moje parzystokopytne, które zostały wczoraj kolanem wypchnięte z obórki na powietrze świeże (?):

"Wygląda jak Wandal zza krzaka" - ładnie wygląda, jak na Wandala

Stefan rozmawia

A Królowa Matka stoi na czajniku..


Dzisiejszy dzień zaczął się jak te płatki : szary, bury i ponury. Co nie przeszkadza któremuś z sąsiadów kosić trawnika już od siódmej rano. Konkurs jakiś na krótkość trawnika, czy co? Mój niekonkursowy jest zdecydowanie. Ale ja mam trawnik utylitarny, a nie dekoracyjny - u mnie kozy muszą mieć gdzie skubnąć. Jakby im przyszło do głowy.

PS. Jeszcze muszę, wybaczcie, wyrzucić z siebie myśl jedną a propos wczorajszego święta: Jestem w podziwie, jak młodzież nasza patriotycznie ten dzień obchodziła! Jak było kolorowo, gorąco i świetliście!
Proponuję zlikwidować to święto. Ta patriotyczna młodzież i tak nie wie skąd, po co i na co. Ewentualnie przemianować je na Święto Zadymiarza i Kibola. Przynajmniej nie będzie międzynarodowego obciachu!

poniedziałek, 10 listopada 2014

czary mary, zabobony i takie tam

Przesądna jestem? No, niby nie jestem. Bo przecież nie wypada.
Czuję jakoś podskórnie jednak, że coś w tym wszystkim jest. Że wszystkie rzeczy i sprawy wokół nas są ze sobą powiązane w sposób pozostający nie do ogarnięcia i oszacowania umysłem.  Że istnieje coś takiego jak "dobra energia" i "zła energia". Że nie warto, dla własnego dobra, żywić bardzo negatywnych uczuć do kogoś, bo to do nas wraca i szkodzi nam samym. Oraz, ze nasze dobre myśli, z kimś związane do niego docierają. Jest parę osób takich, z którymi mam kontakt jedynie wirtualny, a które są "w potrzebie" różnej. I chociaż nie kontaktuję się z nimi zbyt często, to mam nadzieję, że moje "dobre życzenia" (jak to idiotycznie brzmi!) do nich docierają. często słowa, którymi chcemy wyrazić nasze myśli są wyświechtane, wypełznięte i banalne. I aż wstyd ich użyć. Dlatego, mam zwykle problem ze składaniem życzeń - bo jak ująć słowami, co się myśli na prawdę. A "wszystkiego dobrego" brzmi tak banalnie i bezpłciowo..
Przyznam się, ze wstydem niejakim, że marnotrawię często czas przy komputerze na układaniu solitera. Na 4 kolory oczywiście, bo na łatwiznę nie idę. No i zwykle tak jest, że to samo rozdanie 3 razy nie wychodzi, a jednak za czwartym wyjdzie. Albo 2 pod rząd nie wychodzą, a potem trzecie wyjdzie za trzecim razem. Ale, jak żaden nie wychodzi, przez kilka razy pod rząd, to znaczy, że "coś się zesrało w okolicy". I, niestety, tak jest.
Przez 2 dni nie wychodziło nic, a trzeciego dnia telefon, który nigdy do mnie nie dzwonił. Popatrzyłam i pomyślałam AHA!?. I się okazało, że BiałyB. wylądował na SORze z oznakami zaniku potasu w organizmie. No, fajnie. A ja na kilku różnych sznurkach...

No i w ogóle. Czasem coś takiego jest. W miejscu, w człowieku, którego się spotyka. U mnie w domu np. kiepsko rosną kwiatki. Zwykle po jakimś czasie tzw. szlag je trafia. Czasem aż głupio, bo zwykle w pierwszej kolejności trafiał te, które dostałam o szw.-nie.naj.ale. naj. Żaden się nie uchował. Z wyjątkiem aloesu, który dostałam niedawno, a który naszczepiła z sadzonek od tej drugiej. ((No, w tej chwili nie ma mowy o kwiatkach w ogóle. Kwietnik został zdemontowany i wyniesiony na strych. Chociaż, pewnie to był błąd, bo koty mogłyby się po nim dowolnie wspinać, zamiast np. łazić po szafach poprzez drzwi.) Ostatnio dostałam papirus od sąsiadki. I już zakończył żywot. Mam tylko u siebie w pokoju beniaminka "na kluseczkach" i ten aloes, w charakterze lekarstwa na różne.
Z kwiatkami jest inna ciekawa i przesądna sprawa: papirusy miałam z dawien dawna. Naszczepiłam  jeszcze mieszkając w szkole. I tak sobie pięknie rosły, że od czasu do czasu trzeba było dzielić bryłę korzeniową i rozsadzać na dwie doniczki. Do momentu, kiedy połowę takiej bryły dałam sąsiadce. Odtąd nie mam papirusa. Podobnie było z gynurą, która rozrastała się tak, że niebawem wyprowadziłaby mnie z pokoju. I to nie jakieś tam ćmoje boje,że po ułamaniu naszczepki roślina odchorowała. Bo, w związku z ekspansją obłamywana byłą ciągle.Swoja drogą- ciekawe, bo dziewczyna, która te naszczepki dostała, jest niezwykle życzliwym człowiekiem, starającym się bezinteresownie pomagać, każdemu, komu pomóc może.
Wierzę też, że niektórymi, radosnymi dla nas wiadomościami nie trzeba się powszechnie dzielić. Przynajmniej z niektórymi osobami. Bo często jest tak, że się temat zesra..
W pechowe właściwości czarnych kotów natomiast nie wierzę. Mój pierwszy osobisty kot był właśnie czarny. Mam 2 czarne kozy, które podobno są najbardziej trefne (idiotyzm, patrz również serek w lidlu). I mam czarnego psa. No, może nie całkowicie...

W ramach zejścia na ziemię, a raczej wyjścia: udało mi się wreszcie zmobilizować Dziecko do naprawienia zamka w drzwiach wejściowych. Okazało się, że durnemu zamkowi, pod adresem którego słów niecenzuralnych posypało się tyyyle, nic nie dolega. Szkodził mu jedynie zbyt mocno dokręcony szyldzik, który ściskał mu wnętrzności, nie pozwalając swobodnie się poruszać. Przy okazji została załatwiona też sprawa kretyńskiej szybki, która doprowadzała mnie do białej gorączki, grzechocząc jak popierniczona, przy każdym poruszeniu drzwiami. Po prostu, po zdjęciu listewek mocujących podkleiliśmy zwykłe uszczelki okienne. Wreszcie nie słychać drzwi. A do te pory były na prawdę uciążliwe w obcowaniu, bo tłukły się ta szybką przy każdym dmuchnięciu wiatru. Co się zdarzało notorycznie, bo drzwi są od wschodu, a ostatnimi czasy wiało właśnie stamtąd.

A dzisiaj zdarłam Dziecko hasłem QuQu rydza. Pojechało, zbadało. Ma 23% wilgotności. Znany skup bierze od 22% płacąc cenę ch..wą. Na razie Dziecko pojechało orać na zarobek. Starszy pojechał do doktórów (co wcześniej mi jako konieczność zaanonsowała siostrunia - pewnie miałam biedaka dopilnować - i tak dopilnowałam, bo uprasowałam koszule oraz zadzwoniłam, czy przypadkiem doktóry długiego łykendu nie mają. Bo w końcu, kto, jak nie doktóry mogą korzystać).

Poza tym umyłam na dzieńdobry kibelek, bo już mi na psychikę działał. Jednak, niestety, moim panom w żaden sposób do zrozumienia dać nie można. A nawet kawę na ławę wyłożywszy odsłuchałam gebelsowskich teorii. Szkoda, że nie dociera, że tylko świnia po sobie nie sprząta.
W chałupie wali chlorem niemiłosiernie, a ja robię właśnie ser. Ciekawe czy tez będzie mial chlorowy aromat.

Diabelski pomiot bezrożny wqrwia mnie ostatnio totalnie (założywszy, że są zdrowe, a niejedzenie to wyraz cudowania) Królowa Matka raczy owies jednym zębem skosztować, Stefan to samo. Jedynie Wandal - niezawodny - zeżre konia z kopytami i poprosi o deser. Wzięłam wiaderko mieszanki od sąsiadki. Może dobrze, że tylko wiaderko, bo sąsiadka ma sąsiek w pomieszczeniu, gdzie była świnia. No i może tym świńskim smrodem przeszło. A koza, wiadomo - węchowa jest bardzo. Ponieważ jest nadal piękna pogoda, wypuszczę dziadostwo, niech się trochę porusza. Może apetyt im wróci.

sobota, 8 listopada 2014

pochmarane rano..

Ostatnio znów nocne pobudki, po kilka razy. Jak jest piąta, to nie wiadomo, czy kłaść się z powrotem, czy wstawać.. Na ogół o szóstej już wstaję. Psy śpią w najlepsze (no chyba, że zaczynam robić sobie śniadanie), męska część też... Koty na służbie.
Koty zostały ostatnio wykorzystane do zadań kotom właściwych. Skończyło się darmozjadanie i chałupna demolka. Przed pójściem spać otwieram drzwi na klatkę schodową i "proszę, won". Łaciata tylko na to czeka, Pan Kot ostatecznie może, a Panna Kotta - owszem, pójdzie, ale za chwile drze paszcze pod drzwiami i należy (dla spokoju własnego), wstać i wpuścić. No, ja nie wiem, czy to się zapowiada sroga zima, czy - jak są koty, to i myszy być muszą. W każdym razie panosza się bezczelnie po domu, nawet Dziecko kiedyś nieomal rozdeptałoby jedna na schodach pod kuchennymi drzwiami. Na strychu, z przerażeniem niejakim, stwierdziłam ślady ich pobytu między szmatkami do ścierania różnego, które tam mam w jednym miejscu przewieszone. Ciekawe co w szafie? Bo mam na strychu szafę, taką wielką, trzydrzwiową, w której trzymam bieliznę pościelową i nieużywane akurat ubrania. Szafa stoi tam, z podobna zawartością już jakieś 25 lat i dotąd nie zdarzyło się, by jakieś gryzonie się tą zawartością zainteresowały. A teraz? Muszę zrobić remanent..Niektóre koty dostają też delegację na strych. Z wyjątkiem Panny Kotty, bo ta nauczyła się dachem wybywać i teraz, zamiast wypełniać misję specjalną, łazi po kominach i szuka dziury w całym.
Stwierdziłam organicznie, że sklepowe słodkości mi nie służą (w ogóle, coraz więcej jadła mi nie służy). Ale do słodkości mnie ciągnie jesiennie. Zrobiłam więc z internetowego przepisu krakersy z karmelem i czekoladą. Trochę zawiodłam się na nich, bo oczekiwałam, że ten karmel będzie chrupiący taki. A nie był. Ale jadalne było, choć paluchy się strasznie lepiły. Zostawiłam na tacce na kuchennej ladzie i rano zastałam tylko 2 kawałeczki. Koty opierniczyły nocą? Bo Księżniczka już zdaje się po kuchennej ladzie nie łazi. Zresztą, niby ma alibi, bo spała ze mną. No, chyba, że ją Czarna w nocy wypuściła.

Odnośnie internetowych przepisów: domniemywam, że niektórzy kuchenni blogerzy umieszczają niektóre przepisy dla urozmaicenia, nie przetestowawszy ich uprzednio.
U nas piątek jest bezmięsny, więc zawsze coś muszę takiego piątkowego wykombinować, żeby jadalne było i pół dnia przy garach nie zajęło. Ponieważ Dziecko M. przywiozło ostatnio syrop klonowy - postanowiłam wypróbować amerykańskie żarcie śniadaniowe, czyli pankejksy. No i przepis: na 1,5 szklanki mąki  łyżeczka proszku do pieczenia i łyżeczka sody! Normalnym trybem 2 łyżeczki proszku ruszają min. pół kilo mąki. I do tego ćwierć szklanki cukru! Będzie się paliło jak cholera! I smażymy na teflonie bez tłuszczu. Zrobiłam z podwójnej porcji, ale sumienie nie pozwoliło mi dodać tej podwójnej porcji spulchniaczy, zrezygnowałam z jednej łyżeczki sody. Ilość cukru też zmniejszyłam o połowę. Efekt: i tak paliło się jak cholera, choć smażone na małym ogniu. Na suchej patelni ceramicznej usmażyć się nie dało. Ostatecznie smażyłam na smarowanej olejem cygance. No i waliło tym proszkiem jak licho. Tak, że zjedzone zostały raczej dlatego, że nic innego kuchnia nie serwowała. O wiele lepiej sprawdzają się moje racuszki na kwaśnym mleku/maślance/kefirze, gdzie cukru do ciasta nie daję prawie wcale a jako spulchniacz jest piana z białek i szczypta proszku, taka w dwa palce. Robiłam dokładnie w/g przepisu, tak, że nie ma opcji spierniczenia tematu swobodną tfórczością. A wiedziałam, że amerykańskie żarcie jest gówniane?
Nawet szarlotkę potrafią spierniczyć, robiąc z niej jakiś paj.
Żeby tak przy żarciu jeszcze pozostać, no w zasadzie przy piciu..Herbata czarna mnie nie lubi, a raczej - mój żołądek nie lubi czarnej herbaty. Bo ja bym lubiła - ten kolor, zapach, ach! Kawę z mleczkiem gość przyswaja, ale ileż można. Odkryliśmy z Dzieckiem zbożówkę i parzymy sobie w kawiarce. Ale zbożówka z mleczkiem jest jak zupa -bardziej się nią najeść można niż napić. A mi się marzy herbata!
Więc zakupiłam Pu-erh. W piórach oczywiście, bo z tym w torebkach do parzenia jest tak, jak ze sportami kiedyś: robią je z tego co uzbierają zamiatając halę po zrobieniu innych. I takie odnoszę wrażenie, że dostępna w peerelu herbata, zwana "sianem z gruzińskich łąk" była lepsza ostatecznie od tego, co się znajduje w torebkach nawet tych "lepszych" herbat. A tego piórzastego puera można zalać nawet 3 razy. I jest jadalny, nie pomyje po herbacie. Oprócz tego nabyłam zieloną. Nie bardzo sprawdzałam co na opakowaniu piszą, bo pośpiech był, jak zwykle (P.T. "Coś jeszcze?"). Po czym okazało się, że są to tzw "perełki". Już dawno z plujką nie miałam do czynienia. No i jak zalałam wrzątkiem łyżeczkę tych perełek w kubku to one się pięknie rozwinęły w całe listki i zajęły pół kubka. No, zupka wyszła. Az szkoda było te piękne listki wyrzucać.

A poranna pochmurność się ostatecznie podkasała i dzień przeszedł nieprzyzwoicie, jak na listopad, ciepły.

czwartek, 6 listopada 2014

streszczenie?

Pewnie tak będzie, bo znowu jakaś niemoc psychiczno-umysłowa mnie opanowała.
W zasadzie dzieje się codzienność. Momentami tak wqrwiająca, że mam dość, że chciałabym, jak jeż, zakopać się w kupkę zeschłych liści i przeczekać. Ale się nie da. I trzeba brać rzeczywistość za rogi. A rogata jest cholernie ostatnio. No i trzeba się z nią tarmosić samemu. Starszy nie jest partnerem do zmagania się z rzeczywistością. Żyje ostatnio wielką POLITYKĄ, jak zawsze zresztą, tyle, że teraz w zmożonym sensie, bo wybory. No i wysłuchuję tyrad politycznych na temat jedynie słusznej partii, w oparciu o opinie jedynie słusznego radia. Śmieszy mnie, że każdy, kto się na listach tej JSP znajdzie natychmiast jest traktowany jak pomazaniec. Mimo, że już obleciał wcześniej listy innych, mocno niesłusznych partii i był za to ostro krytykowany. Mnie śmieszy, bo z racji wieku i perspektywy mam wy..ne na takie postawy i zjawiska. Dziecko jeszcze widzi czarno - biało, z racji swej młodości i się pieni.
Wczoraj Dziecko było na spotkaniu przedwyborczym zorganizowanym przez wójta i jego kółko wspierających i pojechało po rajtach panu staroście za drogę przez wieś. Na koniec podsumowało pana wójta, kandydującego na kolejną kadencję: "Lepsze znane zło, niż nieznane"
Cudne jest moje Dziecko. No i jakoś się z nim liczą trochę. No, bo jak mu się udało w kulturalny sposób wyprowadzić z sali starego opilca, który zakłócał? Po prostu wziąć i wyprowadzić..
Dziecko skończyło właśnie 25 lat. Jak zwykle urodziny obchodziło czynnie, bo pojechaliśmy do Gniazda zrobić porządki na cmentarzach. Pojechaliśmy w piątek, bo w czwartek Dziecko dostało delegację do Wielkiego Miasta w celu przywiezienia cioteczki. No i udała nam się pogoda taka więcej przecudna - od rana wredna mżawka. Potem jej trochę przeszło, a na drugim cmentarzu znów się pojawiła.
Dziecko mnie zaskoczyło, bo pomagało bardzo aktywnie. Nie tylko latało ze śmieciami, po kilka razy, bez pyskowania, ale i za szmatę się złapało.
Potem na Górce stanęło przed oknem i mówi: "Patrz mamo, góry zniknęły". No, zniknęły.Dawno już nie zastałam takiej przecudnej pogody, żeby góry zniknęły. W zasadzie zawsze za tym oknem na mnie czekają. Pojawiły się później nieśmiało, ale to jednak nie to. Wracaliśmy po ciemnościach, tą krętą drogą, jak na rajdzie Safari. No i auto wyglądało potem faktycznie, jak po rajdzie Safari. Cudne mamy drogi  w naszym cudnym kraju.
Dziecko musiało jeszcze, w ramach dalszych obchodów swoich urodzin, pojechać na dworzec po siostrę w środku nocy. W związku ze  zwiększeniem ilości połączeń na okoliczność wiadomego święta, z KRK były tylko 2 pociągi dostępne dla ludzi z korpo. O 19-tej i o 21-szej. A ponieważ pociągi biją u nas rekordy prędkości, to przejazd z KRK do P, na trasie 200km trwa 4h20min! W tym parszywym peerelu jeździło się szybciej i łatwiej...A powrót w niedzielę to już były całe jaja, o których nawet szkoda pisać. 3 bezpośrednie pociągi pospieszne w ciągu dnia i jedno połączenie z przesiadką w Rz.pociągiem osobowym. O dziwo POCIĄGIEM. Bo na trasie z RZ. do KRK pociągi osobowe nie jeżdżą! Jeździ RegioBUS! Który jest oczywiście zwykłym autobusem. Ciekawe, komu zależy na tym, żeby to wszystko rozpirzyć do końca....

A potem zrobiła się przecudna pogoda. No, prawie przecudna. Ponieważ duło bardziej niż w kieleckim. Jakieś odrzuty z halnego to były, który rozrabiał ponoć bardzo na Podhalu. Nieprzyjemne. A w dodatku halny działa na psychikę. Wczoraj, przed wieczorem, nagle ucichło I dzisiaj, jak szłam z psami na poranne sikanie była cisza absolutna. Sąsiadka ma dzwonki wietrzne na werandzie i krecie butelki na patykach. Wczoraj to wszystko furczało i warczało, dzwonki latały poziomo. A dziś - nic, bezruch...
No i dobrze. Bo zostały mi jeszcze 3 okna. I przyjemniej będzie je umyć, jak po wystawieniu ZA nie grozi urwanie głowy. Wczoraj umyłam od zewnątrz łazienkowe okno. To jest wyczyn na miarę.. Bo ten idiota, który okna montował raczył coś spieprzyć i okno się jedynie uchyla. Żeby je umyć od zewnątrz należy przystawić drabinę i na nią wyleźć. Wqrw z powodu tej zamazanej szyby był większy niż lęk wysokości. I się udało! Mam niebieskie nieba za oknem łazienki!
Pogoda wygania człeka z domu i każe szukać zajęcia na zewnątrz. Wyrzucam kozy na powietrze świże.. Najpierw się oczywiście trochę leją. A potem skubią trawę, która jeszcze dość bujna i, o dziwo, zielona. Puszczam je luzem na podwórzu, co im się bardzo podoba. Nie odchodzą poza. Raczej starają się mieć mnie w zasięgu wzroku. Wczoraj rąbałam kozie niedojady, poskładane u północnej ściany, które mi tam mocno na psychikę następowały. Kozy towarzyszyły wiernie. Ale tu znowu wylazła moc "mądrości narodu" - zrób dziś, co jutro zrobić masz...Patyki wierzbowe rąbie się cudownie dopóki są świeże. Okorowane przez kozy wysychają błyskawicznie i do rąbania takich należałoby w zasadzie kask motocyklowy zakładać, bo fruwają spod siekiery w dowolnym kierunku, po oczach też. Pożytek stał się podwójny: Raz ulżyło mi na psychice, a dwa - powstała rozpałka do pieca. W związku z tym, że piła padła definitywnie i powstać nie zamierza -  inne drewno jest nie do uzysku. No i sąsiad się okazał użyteczny. Dziecka nie było, żeby siekierę naostrzyć, bo pojechało orać rzepaczysko. Sąsiad za płotem zajęty wykańczaniem komórki, przepatrzeć nie mógł, sam przylazł i wziął siekierę do naostrzenia. Są dobrzy ludzie przecież ...
Mi się w zasadzie z sąsiadami dobrze żyje. Nawet pani Danusia-wodą-zalewana jest miła ostatnimi czasy. Sadzonki ziółek ze swojego eklektycznego ogródka dostarcza sama z siebie. A od innych często jakieś gesty nieproszone  uzyskuję - to patyki dla kóz do obskubania, to przerośnięte cukinie do zabrania, to wiaderko pomidorów z tunelu w zamian za serwatkę dla świnki.. Miło...

A dla urozmaicenia:
Moja nowa koza - Księżniczka. Bardzo ożywia ją rzucone jabłuszko. Zawsze je znajduje w trawie. Z oddaniem aportu jest problem, bo gdy znajdzie, zamienia się w kozę i jabłuszko zjada.