sobota, 29 marca 2014

kabarecik

się zrobił.
Wczoraj Dziecko pojechało ze Starszym na zakupy. Po czym wróciło po maleńkiej chwili samo. Zaistniała niejaka różnica zdań, Młody dał się ponieść szajbie i Starszy został w miasteczku. Powoli  Dziecku szajba minęła i padać zaczęło, więc postanowił Tatuńcia zgarnąć jednak z miasteczka. Problem był, gdzie przebywa. Dzwoniłam i dzwoniłam, ale "nie słyszał". W końcu usłyszał. Odebrał, zadowolony, że nas w kasztana zrobił (nie po raz pierwszy zresztą postawił nas w takiej sytuacji, ale niech mu tam. Każdemu wolno być dowolnym zwierzem, jak mu fantazja przyjdzie). Szczęśliwy cały, uwolnił się czasowo od "nienormalnych" i przebywa u siostrzyczki. Ciekawe jak długo, bo bez piguł pojechał. Może mu Dziecko dowiezie, jak jutro na zajęcia pojedzie?
W każdym razie atmosfera zelżała. Chwilowo musimy obejść się bez komentarzy i wyjaśnień do aktualnej sytuacji politycznej (która nas, nawiasem mało interesuje/o której mamy własne zdania), wskazówek, kto mówi jedyną i najprawdziwsza prawdę itp, itd,
Dzień się zaczął bez gebelsowskich teorii na dzień dobry. Za to wqrwem totalnym, który mnie do drgawek prawie doprowadził oraz, następnie do wniosków filozoficznych. W ogóle były przypadki, właściwie od wczoraj.

Otóż, zrobiłam była pita i internetem wysłała. A następnie wyglądałam, jak kania dżdżu, zwrotu. Nawet somsiada zaangażowałam, żeby przypilotował. Somsiad, co aktualnie na zleceniu w US pracuje poinformował, że po 20-tym kasa ma być. Ilość logowań do banku wzrosła drastycznie. Nie przełożyło się to jednak na wzrost stanu konta. W końcu stwierdziłam, że somsiad chciał się okazać bardziej mogący, niż faktycznie jest, zebrałam się w kupę i zadzwoniłam do koleżanki, która zna odpowiednie osoby. I zawsze chętnie pomoże, jak może. Koleżanka zadzwoniła do odpowiedniej osoby i osoba rzekła, że rano sprawdzi, o co chodzi, że zwrotu nie ma. Rano osoba sprawdziła i okazało się, żem tego pita wypełniła tak, że powinnam jeszcze US ponad 5 stów zapłacić. Skąd ten babol? Otóż na mojej jedenastce z ZUS, kwota zaliczki miała w rzędzie setek niedodrukowaną cyferkę. Na pierwszy rzut mego ślepego oka była to trójka. I tak wpisałam w e-deklaracje. Po czym przyjrzałam się tej cyferce dokładnie i stwierdziłam, że jednak jest to ósemka. Po czym pita poprawiłam i doprowadziłam do końca. Po czym wysłałam i wyszłam z programu. Po czym sprawdziłam status, ponownie wchodząc w program i okazało się, że nie poszło. I są zapisane 2 kopie robocze. Porównałam godziny zapisu tych kopii i tę z późniejszą godziną, bez otwierania pliku, wysłałam ponownie.  Po czym okazało się (dzisiaj), że wysłałam niedokończonego pita z błędem.Przy wychodzeniu z programu zapisał sobie tę błędna wersję, bez pytania, z późniejszą godziną. Cham.
A wniosek? Znany: Jak się ma ciotkę za diabłem, to i w piekle lżej. Gdybym się nie zmogła i nie zadzwoniła do Elki, to czekałabym na ten zwrot do usranej śmierci, a na koniec przyszedłby komornik, żądając tych ponad pięciu stów z odsetkami karnymi za 2 lata, z czego zrobiłoby się stów z 8. I żadnej możliwości wyjścia z tego, bo na korektę też jest termin.

Druga okoliczność z ciotką to mój wniosek do ZUSa. Tam też mam. Nie ciotkę co prawda, ale jedno z moich, mocno już posuniętych w latach, dzieci. Istniało podejrzenie, że pracodawca rozliczył mnie za 9 miesięcy roku 2011. Bez tych trzech istotnych miesięcy. Telefon do dziecka sprawę wyjaśnił wczoraj. Potem był telefon do pani Krysi, coby zrobiła zestawienie. Pani Krysia obiecała na dzisiaj rano. Powątpiewałam nieco, bo kobita zawsze zawalona robotą była i mordę darła na dzieńdobry, jak się za czymś człek rozpędził. Ale ja w kontaktach z nią przyjmowałam zawsze pozycję potulnego cielęcia, z debilnym uśmiechem na twarzy i z panią Krysią, przez całe 35 lat problemu nie miałam żadnego. Dziś zadzwoniłam jednak przed przybyciem i okazało się, że pani Krysi nie ma , ale będzie. No tośmy pojechali. Dojeżdżając do centrum miasteczka ujrzałam panią Krysię z synem. Postanowiłam dać jej czas i załatwić jeszcze jedna nagłą sprawę. Potem jeszcze wstąpiliśmy do piekarni, bo nas głód ogarnął. Nigdzieśmy pani Krysi po drodze już nie widzieli, więc stwierdziłam, że powinna dotrzeć na stanowisko pracy. No to polazłam. Panienka siedziała, po pani Krysi śladu. Na szczęście okazało się, że zrobiła, co obiecała. A nie ma jej, bo poszła do banku. Ciekawe, że one od 37 lat, ciągle do tego banku chodzą i schodzi im zawsze tyle co podróż do Biłgoraja i z powrotem. Kiedy przelewy można robić, nie ruszając dupy zza biurka, a do załatwiania innych tematów bardzo dobrze nadaje się telefon. I po co jej syn do tego banku? Przeca kasy na wypłaty nie pobiera, żeby z ochroniarzem latać! Szkoda, że ja w czasie pracy nie mogłam wychodzić z synem do banku, żeby mu kupić buty.

No i trzecia okoliczność. Ta byłaby mnie unicestwiła fizycznie o mały włos. Ale widocznie to jeszcze nie miało być teraz.
Otóż pewnego razu zepsuł się był zasilacz do maleństwa. A że bez maleństwa ani rusz, po wykonaniu odpowiednich telefonów Dziecko pojechało i nabyło środek zastępczy, który natychmiast okazał się być totalnym gównem. Od początku nosiłam się z zamiarem reklamowania tego gówna, ale na noszeniu się  spełzło. Dziś, przed wyjazdem do miasteczka, chciałam podłączyć maleństwo, coby się posiliło trochę zatenczas. Poruszyłam tym czymś, a to coś wydało z siebie dźwięk bombowy, rzuciło dymem i zdechło. Rozsypawszy się w międzyczasie na 2 części. Złapałam w torebkę, że teraz już rzucę tym  czymś  w twarz tym  komputerowym wymoczkom. No i , dając fory pani Krysi, zaszliśmy do sklepiku. A tam - szmateks!I jak to mówią starożytni Indianie - dupa blada. Środków niet na zakup natychmiast i na miejscu. Muszę czekać do poniedziałku. I chyba zakupię przez internet. Przynajmniej będzie to chiński oryginał, a nie jakaś chińska namiastka. I tym sposobem maleństwo unieruchomione co najmniej do środy. Na razie, pod nieobecność Starszego, translokowałam do siebie jego peceta. Ale do łóżka z pecetem pójść się nie da. Żeby choć klawiatura zdalna była, to poszłabym z klawiaturą, monitor odpowiednio ustawiwszy.
Trudno, uhaha.

A na koniec, dnia zresztą też, uładziłam wreszcie moja funkiowa rabatkę. Nie pstrykałam, bo na razie to czarno widzę - włókninę tylko. Funkie dopiero zaczynają się decydować na wyleźnięcie. Irysy się rozrosły, więc nowa część rabatki jest na razie irysowa. A reszta irysów poszła do somsiadki. Pomału zaczyna to nabierać zaplanowanych kształtów. Będzie piknie! Jeszcze by czymś tę włókninę posypać, może grysem?
A jutro zamówię truskawki frigo i malinki. Bez truskawek ani rusz, a frigo będą już w tym lecie owocować. Truskawki to jest to, co tygrysy lubią najbardziej i mogą żreć kilogramami.

UFFFF!

PS.
O, jak moje "nocne dumania" ładnie wyglądają na normalnym monitorze! I nawet się haeder banner nie rozjeżdża i nie ukazuje szarego, wqrwiajacego paseczka po lewej stronie!

Przylazło małe zło. Dziś znowu spowodowało straty w durnostrojkach. Dorwało się wizytować pokój Starszego, gdzie od wczoraj drzwi niedomknięte stały. Nagle rozległo się ceramiczne BUUMM! Pognałam ze strachem, że Św. Antoni poleciał. Na szczęście - tylko flakonik i szklany kielich z grubego szkła, na wysokiej nodze. Św. Antoni, oraz M.B. z Lourdes to 2 zabytkowe, jeszcze sprzed I wojny figurki, związane z historią rodzinna. Wartość mają sentymentalną, a materialną pewnie też. Spieniężenie w grę nie wchodzi. Niemniej jednak, są raczej nie do rzucania o glebę przez kotę.

środa, 26 marca 2014

Wiosna, wiosna i nagle jesien,

zimniejszy wieje wiatr...
Całkiem zimny, bym powiedziała, w stosunku do poprzednich dni. W dodatku polało sobie.
Jeszcze w poniedziałek było jako tako, choć od rana zbierało się i zebrać nie mogło. Zebrało się dopiero na wieczór i dało upust w nocy. Czego skutkiem świeże dna strumyków na naszej drodze dojazdowej do asfaltu.
Ja się zbierałam do popracowania na funkiowej rabatce zdegradowanej przez kury sąsiadki. Ale odkładałam to na potem, gdyż wezwałam lekarza do szwgierki-najstarszej-ale nie-najważniejszej. I musiałam być w pogotowiu. Ciota się wreszcie przejęła chorobą na tyle,że już o 7.30 dzwoniła by zapytać, czy już dzwoniłam do tej lekarki. Wpadłam na obecność doktórki, zabrałam recepty do wykupienia, przy czy zaznaczyłam od razu, że żadne zamienniki, tylko oryginały (Taki np. mukosolwan jest o 6 zł droższy od ambroksolu, ale dla cioty musi być dokładnie to co na recepcie, bo są kwasy). Dziecko przyniosło węgla, 2 razy poinstruowane, jak nabierać (!) i spierniczyłam, nakazując łażenie po domu w szlafroku na nocnej kuculi, a nie jak spod pierzyny wylazłszy.

Takim oto sposobem, dzięki zaopatrywaniu cioty, nie wziuęłąm się za tę funkiową grządkę z rana, a potem już nie było motywu. A wieczorem lunęło i się temat odsuną;ł na lepsze czasy. Zresztą, nie ma tego złego. Chciałam tę rabatkę nieco powiększyć i chlasnęłam chwastobójem kawałek trawnika. Trawka pomału dogorywa, więc akurat. Zrobię od razu całość, bez dwóch podejść. A do ogródka wypuszczę niechcący psy. Tylko kto będzie potem pióra z trawnika zbierał...

Ja wim i rozumim, że ona ma 87 lat i wymaga pomocy. Ale niestety, swoim zachowaniem skutecznie do udzielania tej pomocy zniechęca. Zresztą, mycie okien u niej jest nie na mój kręgosłup. Firanki i zasłony uprałam tylko raz. I pewnie były nieodpowiednio wykrochmalone (wykrochmaliłam Ługą), bo więcej mi do prania nie daje. Potem była jazda z wieszaniem, szukanie odpowiedniej strony firanki itd. No, niestety, jak się nie jest do końca samodzielnym, to należy spuścić z tonu i nie robić sobie jaj. Tam nawet koszenie trawnika nie przebiega normalnie, bo wisi Dziecku na łbie i instruuje, oraz łazi i plącze się pod kosiarką.
Tak, że tak, w temacie cioty, to by było na tyle.
A w domu tematem przewodnim jest auto dla Starszego. Starszy sobie wymyślił, że musi mieć auto do własnej dyspozycji, choć i tak, zwykle, jak miał potrzebę jechać, to za kierownicę JEGO auta siadało Dziecko. Sam jechał sporadycznie, a i to, wlókł mnie wtedy z sobą, "bo się pewniej czuje" (A jak ja się czuję, gdy on się niepewnie czuje, to pecha). Żaba została pozbawiona kołyski i trwają poszukiwania po Polsce. Jest problem. Ta się ugięła w dziwny sposób i nie nadaje się raczej do rewitalizacji.
Starszy kombinuje, jak koń pod górę. Moim zdaniem jedno jeżdżące auto wystarczy na nasze potrzeby i możliwości finansowe (gdy pod koniec miesiąca ja kombinuję, jak koń pod górę, z czego zrobić obiad). Żabę trzeba naprawić, bo na złom szkoda jej oddać. Autko jest poza tym w dość dobrym stanie technicznym, a jest fajne na zakupy np. bo się w każdą dziurę zmieści i w miejscu wykręci. A na szosie też daje radę rozwinąć się do 120.
Dziecko po akcji wymontowywania kołyski klnie na francuska myśl techniczną. Tam do śruby trzeba 2 różne klucze inny do łba , inny do nakrętki.  No i różne takie rozwiązania wskazujące na to, że francuskie auto jest tworem jednorazowym -do zepsucia i na złom. Tam pewnie zresztą panuje taka filozofia, bo tak wyspecjalizowanych mechaników, jak u nas zwyczajnie brak.



czwartek, 20 marca 2014

Kratka

No, pogoda w kratkę.
Zauważyłam, że ostatnio od pogody zaczynam. Bo, niestety, pogoda mnie determinuje. Wczoraj było fatalnie. Obudził mnie ból głowy z deszczem. Potem już nie padało, ale duło nadal. Bolało mnie wszystko, tak, że nie wiem co nie. Śniadanie wzmocniłam dwiema sprint kapsułkami ibupromu, bo z bólem głowy współżyć nie miałam ochoty. I dzień przeszedł pod znakiem zmuszania się do zrobienia tego, co zrobione być musi.
W ramach walki z nicnierobieniem oraz w ramach dnia dobroci dla zwierząt, zrobiłam pierogi kartoflane. Jak zwykle - "twoje i nasze", tj osobny farsz bez cebuli i osobny z cebulą. Bo Starszy nie toleruje cebuli, a Młodszy - wręcz przeciwnie. I ugotowane muszą być najpierw Starszego, żeby mu nawet zapach jakiś nie przeszedł. Kabarecik.
(Kozule miały frajdę: na wieczór dostały ciepłą wodę po pierogach, rozcieńczoną nieco, która tak im smakowała, że się pycholami od wiadra odpychały).
Dziecko robi jakiś remont auta. Jak zwykle, co chwilę czegoś mu potrzeba i lata w tych bundeswerach tam i z powrotem. Zasypane błotem całe schody i kuchnia oraz łazienka. Jak zwykle też okazało się, że czegoś brakuje. Kupił jakiś podkład epoksydowy, ale bez rozpuszczalnika. W związku z czym nie mógł zakonserwować tego co pospawał i był wściekły. W dodatku jest "uziemiony", bo nie ma czym udać się do miasteczka w celu uzupełnienia braków.
Na dobranoc Dziecko zaskoczyło mnie tym, że zdjęło bundeswery na schodach i przytupało w skarpecie.

Pozadomowe Dziecko ostatnie dni w pracy. Wrzuciło na luz w odbiorze szefowej i stwierdza, że teraz zrobiło się w tam całkiem fajnie. Chodzi na szkolenia w nowej firmie i jest trochę przerażona. Ale Dziecko jest ambitne i zepnie się w sobie, żeby dać radę. Bardzo obawia się, że nie poradzi sobie w bezpośrednich kontaktach z klientami po francusku. Ale przecież do tej pory robiła to dzień w dzień - telefonicznie głównie, ale też bezpośrednio. W pracy i na polowaniach. To czemu teraz by nie dała rady. Tylko słownictwo specjalistyczne inne, bo inna branża tych klientów. Chyba od kwietnia będę musiała nastawić się na nowe porcje jojczenia w telefon. Odpoczęłam nieco od tego, bo ostatnio nie jojczy.

W ub.tygodniu przerabiałam skalniak i przygotowywałam miejsce pod ziółka.
Efekty na razie są takie:

To jest ta przerobiona część. Była za niska. W celu podwyższenia należało także poszerzyć, żeby nie było zbyt stromo. Podwyższanie odbywa się na rusztowaniu z pustaczków kominowych. Bez tego potrzeba by zbyt dużo ziemi, a nie ma skąd wziąć.

Tak wyszedł narożnik. W ten garnek zostanie jeszcze wetknięte coś zwisającego. Na prawo od garnka wetknęłam żagwin. Nie wiem, czy z niego coś będzie bo nieukorzenione toto było. Dalej jest gęsiówka, pozyskana od sąsiadki (razem z żagwinem). Ten brązowy pasek, to resztka dąbrówki, jaka ostałą się z całego jej łanu.

Pozostała część uległa tylko lekkiej korekcie, mającej ograniczyć mocarstwowe zapędy gipsówki, która rozrosła się - o tak - i ma ochotę zawładnąć całym terytorium.

Tu będą ziółka. Trzeba jeszcze dosypać ziemi i musi ona zostać zakupiona. Koło na razie prowizorycznie położone. Nie jest w najlepszym stanie, ale trudno teraz na wsi trafić na koło z drewnianego wozu. Nasze własne dawno się zutylizowały same z siebie. Dumam  nad dalszą kompozycją tego. Na razie plan jest taki, żeby podzielić ten prostokąt promieniście, w nawiązaniu do szprych koła. Jeszcze nie wiem czym to podzielę.
Trochę ziółek mam własnych: tymianek, ostrożeń, piołun, 2 rodzaje mięty, melisę cytrynową. Resztę trzeba nabyć droga kupna, częściowo w postaci sadzonek.
Myślałam o kocimiętce, bo ładnie wygląda i przypomina na oko lawendę, ale obawiam się, że będą się tam wylegiwały wszystkie koty z okolicy.


Podczas przygotowywania nowego stanowiska dla pługa stwierdziliśmy, że to coś, co tam przeszkadzało może pełnić funkcję dekoracyjną. Na razie zostało prowizorycznie ustawione przed domem od strony drogi, na tle ściany i glicynii (którą pewnie znowu zbyt mocno przycięłam i nie zakwitnie), ale tu pewnie nie zostanie.

Moja rabatka funkiowa jest metodycznie tuningowana przez kurę sąsiadki. I pewnie się zwrócę, chociaż nie wiem , co to da. Jedna, jedyna, z całego stadka, biała menda, przefruwa przez płot i zawzięcie grzebie. Kora rozpirzgana po całym trawniku. Zaczyna przemieszczać włókninę. Dołki powylegiwane i ogólna masakra.
Nie bardzo mi się to podoba. Na szczęście nie zorientowała się, że w betonie jest świeża ziemia do grzebania. 
Wydaje mi się, że brzózka, przetransferowana w ub.roku z rodzinnego rancza, nie przeżyła zimy. A raczej pewnie kozich ataków. To już kolejna, nieudana próba, posiadania brzozy przed domem. A sąsiad sadził, z korzeniem ręcznie darte, i się przyjęły wszystkie.

Dziś słonecznie, choć duje nadal. Może posieję tę kapustę na rozsadę....

We wtorek ZUS zaliczyłam, wniosek zostawiłam. Obawiałam się tłumów, ale było przede mną tylko 6 osób. Szło błyskawicznie. Z tych sześciu, tylko jedna była z tym samym co ja. Nie chce narodek kasiorki od państwa? Narodek pewnie ogólnie nie wie, że może chcieć. Choć na stronie ZUS-u napisali, jak byk, ze można, trzeba i w jaki sposób. U mnie będzie tej kasiorki tylko za 3 miesiące. Do końca nie wiadomo ile, bo jak to przeliczą. Plan na stracenie już mam.

P.S. Spieszę dodać, że okna jednak umyłam. Dokładnie-umyłam szyby. tego samego dnia, kiedy napisałam, ze mi się nie chce. I tak teraz paczę i myślę, że właściwie po co? Bo po paru dniach wiatru i deszczu wróciły od zewnątrz do stanu poprzedniego. A od wewnątrz, to normalne - kocie łapki i psie noski...






wtorek, 18 marca 2014

Xsawery revived

i niech go... Co tam jakieś zarubieżne huragany. Teraz to dopiero duje! Duje dokładnie z zachodu. Leje tudzież, ale z przerwami. Ale więcej duje i osusza to, co zamoczone zostało. Wyjście z domu jak za karę. Właściwie to głównie ja wychodzę. Reszta nie musi.
W piątek wieczorem przybyło krakowskie Dziecko. Się jej udało, bo dziewczyna, też nowokrakowska, a tubylczyni, jechała do rodziców autkiem. Więc za 3 dychy miała pod dom prawie. Oczywiście się Dziecka pohandryczyły trochę. Oczywiście pan Starszy rozwinął swoje gebelsowkie teorie z innej czasoprzestrzeni. Oczywiście Dziecko krakowskie spędziło gros czasu na Fb i na wykonaniu manikiuru. No, ale przyjechało odpocząć...Ponarzekało z umiarem. I pojechało w niedziele popołudniem z tąże koleżanką.

Dzieckowa kota ma fazę. Wieczory spędza na zabytkowej toaletce u drzwi do Dzieckowego pokoju wydając z siebie donośne "a mrrał......aaa mrrał!". Momentami Dziecko daje się sterroryzować, wpuszcza Kotę, ta włazi mu na kolana i rozpoczyna udeptywanie z pomrukiem. Ale bywa, że nie zdzierży, wypada wtedy ze swojej jamy z donośnym "sp....dalaj!". Dziś na ten wrzask Kota wzbiła się na wyżyny. Tzn. dostała pewnie spida jakiegoś, bo nie wiem jakim innym cudem znalazła się w bieszczadowej nadstawce na górnej półce. I stamtąd dochodziło nadal przytłumione "a mrrał". Została wyciągnięta za tylna łapę, bo inaczej nie dosięgłam. Po czym dała sobie na zatrzymanie i zaległa na kanapie.
Tak oto:

Nie wiem dokładnie, czy ta pozycja nazywa się "zwinąć się w kłębek" czy raczej "nakryć się nogami"

W ogóle większość towarzystwa, przez większość dnia zalega. W dziwnych miejscach i dziwnych pozycjach.
Pan Kot na przykład tak:
Ta prawa tylna łapa sobie sterczy, a głowa jest niżej reszty kota.
Dodam, że zaanektował poduszkę, która wcześniej, również drogą aneksji przeszła na Księżniczkę. Mi zostały sztywne jaśki, które aktualnie zajmuje Księżniczka, wygryziona z poduszki. Dalej, na długość leży Czarna, a u jej głowy Księżniczka. I tak sobie chrapią (autentycznie, na cały regulator, jak stare chłopy) - główka w dupkę.

Dziecko postanowiło dzisiaj wyeksmitować do skupu wykopane uprzednio wredne rury, które doprowadziły do wybuchu w "żabie". Trochę pobujaliśmy się z wciągnięciem ich na wypożyczoną dwukółkę. Pojawił się kolega, "mały, chudy, ale byk", zawsze do pomocy niezawodny i dopomógł. Bo co ja mogę takiej rurce zrobić. Namawiać ją tylko, żeby się nie gibała na boki.
No a potem pobujaliśmy się z wrotami od stodoły.
Wrota walczyły uparcie z wiatrem, (albo wiatr z nimi) i raz po raz się otwierały, mimo podparcia od zewnątrz. Tak od niedzielnego poranka. Ja odpuściłam już zamykanie, bo ledwie do domu doszłam, ponownie były otwarte. Dziecko, odprawiwszy rury, traktorem wjeżdżało do stodoły. Mimo odpowiedniego podparcia, wiatr miotnął wrotami na traktor, skrzydło wyszło z zawiasów i padło na pysk, na płask. Starszy wydał z siebie jęk tylko: "jaciępierniczę" i poszedł przeżywać do swego pokoju. Po czym wrócił, nadział czapkę i kapotę i rzuciliśmy się wrota ratować. Deal był taki, żeby je zostawić w spokoju, dopóki wiatr nie odpuści, nie wiadomo tylko czy na płask, czy na sztorc. Ale obawa była, że a) na płask zamokną i kto je dźwignie potem , b) na sztorc - wiatr je rzuci o glebę po raz wtóry i mogą już tego nie przeżyć, c) stodoła pozostawiona bez części wrót zostanie pozbawiona dachu. No to jęliśmy je wieszać. 4m dech wzwyż i ze 2m wszerz. Wiatr usilnie nam utrudniał, czego skutkiem skrzydło zawisło jedynie na dwóch zawiasach i zostało podparte czym się dało.
Pod wieczór wiatr nieco ucichł, za to zaczęło padać.
Wieczorny spacer z psami odbył się trotuarem - po dwukrotnym upychaniu się pod wiatr za powrotem z pól, nie miałam już ochoty na raz trzeci. Za pierwszym razem, w dodatku, zdecydowałam połączyć konieczne z pożytecznym. Uszedłszy kawałek tego powrotu, uwiązałam psiny u sąsiadowego orzecha, a sama udałam się skróś pszenicy i rzepaku, do drugiego sąsiada po nacięte świerkowe gałęzie dla kóz. Wzięłam tylko 4 duże i żagiel mi się z nich zrobił, ledwie doszłam do domu z tymi gałęziami i psami. W dodatku Czarnej szajba odbiła z tego wiatru i od tych wielkich gałęzi i szarpała mną jak dzika. Ale kozuchy miały radochę. Tyle, że Wanda ma ruję. Ryj ma zajęty darciem, więc nie ma czym tych gałęzi skubać. Za to przytulanka się zrobiła, że  wkoło moich nóg by się owinęła, gdyby mogła.

I tak pięknie zszedł dzionek, na sporadycznym nicnierobieniu (w tzw międzyczasie - pomiędzy robieniem tego co mus) No i napisałam papierek do ZUS, bo w końcu dotarło do mnie, że jednak będą zwracać te wstrzymane emerytury. Jutro zawiozę.

 

środa, 12 marca 2014

cieplo, milo, niebo, raj....

i won z chałupy. Do roboty. Zresztą na zewnątrz jest przyjemniej niż w chałupie.
Już tak by się coś robiło, ale na zasadnicze prace jeszcze za wcześnie. Poza tym muszę czekać, aż traktory pójdą w ruch, bo przecież motyką i grabiami tych skib równać nie będę. Marzy mi się posianie marchewki w redlinach. Ale jak wyjdzie zobaczymy. Opór jest zawsze wielki, a sama sobie tych redlin nie zrobię.
Na razie więc kręcę się koło domu. Mam zamiar nieco przedłużyć klombik, na którym rosną funkie, tak żeby sięgnął do płożącej thui i zamknął mi półkolem trawnik od tyłu. Na razie przytrułam trawę glifocydem i wyznaczyłam granicę z kamieni. Kamieni (wygrzebanych z tych alp, które stały przed domem i jesienią je plantowaliśmy) brakło i trzeba zorganizować resztę. Muszę tez przerobić skalniak z jednej strony silosu, bo mi "siadł", a rosnące na niej rośliny zniknęły. Natomiast w silosie mam zamiar zrobić ogródek ziołowy. Nie mam jeszcze ostatecznej koncepcji, jak będzie wyglądał. Wstępnie widzę tam koło na płask, tyle, że nie mam koła. Może rentgen u cioty w stodole ten brak uzupełni.
Ponieważ w silosie rósł chwast wszelaki (a pomiędzy przebijały się tulipany) oraz poziom gleby był za niski należało go podnieść. Wczoraj wsadziłam tam dziesięcioro taczek koziego gówienka, rozciągnąwszy uprzednio włókninę na całości. Dziś mam zamiar wywieźć to co zostało na dnie stodoły a zbierało się tam co najmniej 25 lat. Czyli całkiem przyzwoitą próchnicę. Ciekawe, czy wystarczy, bo ziemi w worach nie mam zamiaru kupować. I taki jest gryplan na dziś dół i skalniak.
Szyby czekają na umycie - zakurzone od zewnątrz, a kocimi łapkami spaprane od środka. Ale jakoś nie czuję weny. Podejrzewam, że ta męska abnegacja, zostawiająca ślady za sobą , wszędzie gdzie się pojawiają i przebywają, tak mnie zniechęca do działań wewnątrz. Kiedyś koty przewróciły krzesło, na którym wisiały jakieś fraki Dziecka. I tak leżało to krzesło 2 dni, kilkakrotnie każdego dnia mijane, bo obok szlaku komunikacyjnego obu panów. Ja nie podnosiłam z ciekawości.

Wczoraj było pięknie. Postanowiłam na tych 10 taczkach gówna poprzestać, coby potem rękami dało się ruszyć i kręgosłup nie zawołał "hola!". Czyli dnia jeszcze trochę zostało ze słońcem. Wzięłam więc kozy na sznurki, Dziecko -  Stefana i poszliśmy do sadu. "Poszliśmy" jest raczej niewłaściwym określeniem, bo zaraz za rogiem stodoły stara łupa wyrwała na przód z takim impetem, że gdybym sznurka nie puściła, to poszłabym powietrzem albo glebą, jak Jinks za nią. Wparowały na podwórko samochodowego sąsiada, gdzie stały auta ze cztery i miałam cykora, żeby w ferworze harców nie zrobiły sobie górek do wskakiwania z tych aut. Ale nie miały zamiaru. W sadzie odbywał się sajgon, bo dwa czarne diabły szły na łby. Inicjatorem była, w ucho szarpana, Wandzia. Stefan roił się koło nóg, jak przytulanka. Ostatecznie Wanda się trochę popasła, natomiast stara rura wyrywała się spierniczać do domu. Ciekawie zapowiada się wyprowadzanie ich na wypas. Chociaż to może takie pierwsze po zimie rozrusznie zastanych kończyn. Istotne jest, że Stefan w zasadzie nie przejawiał ochoty skakania po babach, czego się najbardziej obawiałam, a co jeszcze jesienią, będąc już bezjajowcem, czynił. Raz się zapędził w kierunku matki, ale go chyba wzrokiem usadziła, bo zaniechał w locie i więcej nie próbował.
Wandal sobie, przy tych walkach na łby, uraził nieco szarpane ucho. Wieczorem, wśród mocowania się wielkiego, ucho zostało przemyte, obmyte, osuszone i pomalowane na niebiesko. Wygląda na to, że ono pozostanie takie rozdwojone, te dwie części nie mają zamiaru zrosnąć się same z siebie.

Część porannego programu już zaliczona, tzn. wszystkie 5 już jesteśmy po śniadaniu. W międzyczasie Panna Kota zaliczyła zsyłkę do łazienki, bo opierniczyła zawartość swojej michy błyskawicznie, dostała dokładkę, a mimo to pchała ryj do miski Tośki. Tymczasem Tośka, o dziwo, jadła mokrą karmę jak nigdy. I z łazienki dobywało się PannaKotowe "a mrrał". Teraz kotowate dziewczynki tupią po płaszczyznach, psowate się tapczanią, a Pan Kot zwiedza piwnice i strych. To taka jego gimnastyka poranna przed śniadaniem. Potem nałożę mu w michę i z ta michą zamknę u siebie w pokoju, bo małe zło zeżarłoby mu natychmiast odpędzając od michy.
(Sąsiadowi wczoraj przywieziono cała ciężarówką takich długich listew, powiązanych w ogromne pęczki - odpady z fabryki krzeseł. Sąsiad emeryt tyż, a że świeży, to go jeszcze nosi, więc już cyrkularka zaczęła śpiewać i pewnie dziś cały dzień tak będzie. A potem jeszcze parę. Ale wolę piłę tarczową niż kosiarki spalinowe)

Dziecko I miało mieć wczoraj rozmowę z zarządem na okoliczność swojego wypowiedzenia. Ale zarząd dał tyły i rozmawiała z nią jej osobista menedżerka. Menedżerka jest osobiście urażona złożeniem przez Dziecko I wypowiedzenia i świni na koniec. Najlepsze jest to, że na tę delegację do Paryża i Marsylii nie ma kto z nią pojechać. Po prostu nie mają nikogo innego do kontaktów z klientami. I menedżerka pojedzie sama. Jak ona biedna będzie teraz włóczyć tę walizkę z prezentami dla klientów? Ponieważ zostały zakupione dwa bilety lotnicze na ten wyjazd, zaproponowała Córce, żeby sobie jeden odkupiła od firmy i pojechała na 3 dniowe wakacje. Czemu nie wpadła na pomysł, żeby już wcześniej bilet zwrócić?
Pozostaje jeszcze kwestia zapłaty za pogotowie Córki podczas poprzedniej delegacji. Nie wiem czemu nie dostała EKUZa na tę podróż. Na pewno byłaby mniejsza kwota do zapłaty niż 200euro.

Dziecko II szuka pracy, chwytając się brzytwy. W niedzielę byliśmy u miejscowego mlecznego króla - niestety, bez pozytywnych wyników. Do marketu nie pójdzie, bo to jest zawracanie głowy. Chodził już kiedyś - płacą po 3 miesiącach, wcześniej poobcinawszy za co się da i nie da, z roboczą koszulką włącznie w cenie markowego Nike lub Adidasa.Wyjazd za granicę nie wchodzi w rachubę, bo właśnie się prace polowe zaczynają. I dzisiaj, z niechęcią wielką, będzie musiał poskładać rozsiewacz lejowy, który usiłował remontować, ale okazało się, że nie jest rozbieralny prostym sposobem, bez użycia bosza, a potem spawarki. Debile zatrudnieni przez Starszego do pomocy ugięli talerz i nawóz się rozsypuje na dojeździe oraz wysiewa nierówno. Tak to jest z debilami, w dodatku jeszcze jak mają za dużo siły.

Teraz zaparzę sobie jeszcze herbatkę (bo kawka już wypita) i idę działać. Zamróz nocny schodzi, słonko zagląda przez brudne szyby, ptaszęta świergolą na krzaczorach na całego. Podobno zima ma wrócić jeszcze. No, cóż, to dopiero połowa marca. Byle nie zasiedziała się jak w ub roku. I byle się do jej powrotu nie rozwinęło wszystko nadmiernie, bo będzie kicha.

Dziękuję Wam Dziewczyny, moje czytaczki, za dobre słowo...


niedziela, 9 marca 2014

Stadami...

ąNieszczęścia chodzą, oczywiście.
W piątek Wanda rozpruła ucho kolczykiem i straciła 1/3 tego ucha. Stało się to podczas mojej obecności w obórce, a nie zauważyłam żadnej akcji w jej wykonaniu. Działaliśmy z Dzieckiem w boksie Andzi mocując światło, przy pomocy wkrętarki. A potem Dziecko zaczęło napierniczać młotkiem, żeby podobijać gwoździe w słupach u Stefana. Ciekawskie toto wsadziło łepetynę za słup między swoim boksem, a Andzi. A tam była drabinka, sznurkiem pierniczonym, ogólnoużytkowym przywiązana, coby Wanda przypadkiem do żłobu nie wlazła. No i się kolczykiem o ten sznurek zahaczyła, a jak Dziecko zaczęło młotkować, to się wystraszyła i szarpnęła łbem. Wychodząc już wymieniliśmy jakaś uwagę na temat Wandzi i wtedy się odwróciłam i zobaczyłam na tle okna ucho Wandzi, takie jakby niekompletne, podczas gdy rano było kompletne i z piękną, pomarańczową ozdobą. Poleciałam natychmiast zobaczyć - okazało się, że ten ubytek świeży całkiem. Krew się leje, a Wandzia ma to jakby gdzieś. Ze środków na rany miałam tylko wodę utlenioną, którą przypadkiem jakimś kupiłam u M. poprzedniego dnia. No to podlałam tą wodą.
W sobotę pojechaliśmy do weta, głownie, żeby jakiś medykament nabyć, oraz stosowny papier , że wypadek się zdarzył. (PIW poczuł wiosnę i zaczyna latać po kontrolach)
Wracaliśmy, autem Starszego, bo Dziecko w swoim jakieś głośniczki montowało i miało boczki rozbabrane.
Na wysokości naszego beza Dziecko zadeklarowało się, że tę cholerną rurę, co to jej kołnierz wystaje na środku drogi musi wykopać.
Po czym wróciło do swoich głośniczków, po czym się okazało, że radio słychać tylko, jak się światła świeca.
Po czym wsiadło w autko Starszego i pojechało się skonsultować z kolegą. Ledwie ruszyło z podwórka dał się słyszeć potworny huk (akurat wracałam z psami). Zobaczyłam, że auto stoi 2 cm przed płotem sąsiada, a Dziecko wyskakuje z niego w obłokach dymu. Okazało się, że zahaczyło podwoziem o tę cholerną rurę, elektronika w aucie zrozumiała "Wypadek!" i wystrzeliły obie poduszki. Na szczęście Dziecko ma fotel maksymalnie odsunięty od kierownicy, ze względu na swój wzrost i to uratowało go przed chirurgią szczękową. I pewnie też na szczęście, wyjątkowo zupełnie nie zapięło pasów, co zwykle robi niemal mechanicznie. To z kolei uratowało mu zapewne żebra, bo napinacze pasów tak się wciągnęły, że aż popękały osłony tych napinaczy. Wykazując się refleksem zahamował jednak 2 cm przed tym płotem (z powodu wybuchu tej poduszki w kierownicy, nie utrzymał jej i auto wykonało skręt). Niestety, zaczepił jeszcze podwoziem o rezerwę od wody i uszkodził w aucie tzw. sanki, dzięki czemu nie nadaje się ono do jazdy. Starszy jest obrazony osobiście na nas oboje. Ja dostałam opeer. O całość Dziecka nawet nie zapytał i nie rozmawia z nim od wczoraj w ogóle. A mi smędzi za uszami, jaki to on jest nieszczęśliwy i jak mu się w życiu nie udało (z mojego powodu)
Dziecko wyszło w zasadzie bez szwanku. Dostał w ręke ta poduszką i ma lekko obdrapaną. Wczoraj była spuchnięta, ale zeszło.

Wczorajsze święto czciłam czynem. Narobiłam się jak głupia. bo trochę zadań miałam do wykonania, a żaden z panów nawet palcem nie kiwnął, Starszy najpierw był leniwy, potem obrażony. Dzieciak dłubał przy aucie, a ja zapierniczałam.

Córusia miała przyjechać, po zakończeniu zajęć na uczelni. Okazało sie jednak, że byłaby bardzo późnym wieczorem, więc uznałam, że bez sensu przyjeżdżać, żeby w niedzielę ok.14-tej jechać z powrotem.
PKP robi wszystko, żeby przestać istnieć. Ilość kursów pociągów ograniczona. Bilety drogie. Przewoźnicy kołowi ściągają klientów z kolei. Bo jeżeli można autobusem dojechać z Rzeszowa do Krakowa za 16zł w maks.3 godziny, to masochista pojedzie koleją za 35 zł w 4 godziny. No i niektóre pięknie odnowione dworce będą musiały zmienić przeznaczenie. W Sanoku od jakiegoś czasu pociągi nie jeździły, bo remont torów. A teraz juz nie jeżdżą wcale. I na stacji Sanok-Miasto zagnieździła się jakaś inicjatywa kulturalna. Tyz piknie. Ale jednak połączenie kolejowe, to połączenie kolejowe. W państwach, które się mądrze rządzą nie schodzi się z szyn na asfalt.

Dzień dziś piękny nastał, po ostatnich kilku beznadziejnie pochmurnych i deszczowych. Na tę okoliczność parę spacerów z psami odbyłam w pola. Księżniczka biegała luzem i rzucałam jej supła. Mimo nadwagi i wieku leci za aportem jak młódka. Czarna wyrywała "kuce" i przetrzepywała je zawzięcie. Jej nie puszczę luzem. Po drodze mnóstwo "łakoci", a ona podniesie z ziemi każde gówno. Po doświadczeniach ubiegłego roku będzie mogła pójść luzem najwyżej z pełnym kagańcem, przez który niczego nie wciągnie.


A, na koniec pochwalę się jeszcze ostrzyżoną Księżniczką. Co prawda ostrzygłam ją już trochę temu, ale jakoś nie było okazji.


Księżniczce trudno jest zrobić sensowne zdjęcie. Strzeże swego wizerunku i jak tylko widzi aparat w moich rękach - natychmiast się odwraca

Sesja zdjęciowa odbyła się po porannym sikaniu, więc Księżniczka szczotki nie widziała od poprzedniego przedpołudnia.

A tu Wanda z niekompletnym uchem. W tej chwili to ucho jest niebieskie.



piątek, 7 marca 2014

Pada

leje, kiśnie, wilgnie. Niebo , już od niedzieli, wygląda tak, jakby miało spaść na głowę za chwilę. Po wiosennej pogodzie z ub.tygodnia, zwłaszcza sobotniej, jest to "szok klimatyczny". Samopoczucie jest takie, że w zasadzie najlepiej byłoby nie wstawać w ogóle.Ale -wstaję, bo muszę. Robię, bo muszę. I zmuszam się, żeby zrobić, co konieczne. I raczej nic poza tem.
W dodatku moi panowie nie kiwną palcem w bucie nawet w kwestii porządku po sobie. Tak, że sprzątam co koty nabałaganią, co psy nabałaganią (te najmniej), sprzątam (z wqrwem w czaszce), co panowie nabałaganią. Wczoraj pogoniłam Dziecię do pozamiatania schodów, zaniesionych błotem z bundeswerów. Zamiotło. Jakoś. Ale samo nie wiedziało, ze trzeba zamieść?

Pomidory nie posiane, bo skleroza mnie zżarła i nie nabyłam ziemi na wtorkowych zakupach, a był koniec siewu owocowych. Nabyłam dopiero wczoraj u M. I co? Posiać dzisiaj. Jeszcze sprawdzę, bo może niesiewny dzień w ogóle.

Andżelinie zrobiły się jakieś krostki na wymieniu. Myję mydłem, azulanem, smaruję maścią. Już prawie cud cycuchy. Obczaiłam taką maść ajurwedyjską. Dała radę.

Dziecię pojechało było w sobotę rankiem do KRK swoją świeżo nabytą, zieloną strzałą pt. Poldolot.
Strzała dała radę tam i z powrotem oraz na miejscu. Na miejscu odbyło się malowanie pokoju. Dziecięta, choć samodzielnie takich remontów nie wykonywały, wszelkie rady i uwagi mają gdzieć. Skutek jest taki, że nie wiadomo co teraz zrobić z podłogą. No, niestety, zaschnięty lateks trzeba ząbkami gryźć. A wystarczyło latać z gąbeczką, srajtaśmą, szmateczką i ścierać na bieżąco. Smugi co by zostały to już pikuś. Na szczęście nie ja będę tymi ząbkami.

Dziecko Starsze złożyło wypowiedzenie, bo mu się ta korpo spodobała i ono jej. Szefowa jej teraz daje do wiwatu i musi to ścierpieć do końca miesiąca. Szefowa czuje się osobiście urażona, że Dziecko złożyło wymówienie, bo wydawało jej się, że są na stopie przyjacielskiej itd , itp. Ciekawe, bo w zasadzie główną przyczyną poszukiwania innej pracy była atmosfera w tej stwarzana przez szefową i notoryczne dołowanie połączone z wyśmiewaniem nawet w towarzystwie zagranicznych klientów. Cóż, może niektórzy nie potrafią inaczej... Dziecko jest nadal w kropce, bo ma propozycję z innej jeszcze korpo, która jej się atrakcyjniejsza wydaje pod względem obowiązków i warunków płacowych. Ale to jest na etapie dogrywania.

A Dziecko młodsze odbyło jedna rozmowę, z której nic nie wynikło.Warunki opisałam w odpowiedzi Marii. Niezbyt zachęcające to było. Zarobek niewielki, jak na takie warunki pracy. I w zasadzie stojący pod znakiem zapytania. Aby przyjąć taki prymitywny, koczowniczy tryb życia/pracy, warunki płacowe musiałyby być o wiele bardziej atrakcyjne. Zwłaszcza, że zasadnicza część zarobków poszłaby na przeżycie. Na zupkach z paputka można jechać tydzień, ale nie cztery tygodnie non stop.
Widziałam takie auto. Ja bym do tej trumny na dachu, zamykanej klapą z boku nie weszła w życiu, nawet na chwilę, co dopiero położyć się tam spać! Wchodzi się tam pewnie wślizgiem, na szczupaka, i tak samo wychodzi. Dziękuję. Się na ten temat nie wypowiadałam. Ja to ja. W tym wieku wolno mi mieć szajbę jakąś.

Źle się porobiło. Moja koleżanka - pisarka odkryła w sobie złego. Przez jeden dzień biłam się z myślami, zanim do niej zadzwoniłam. Tchórz siedzi w człowieku, nie do końca zidentyfikowany.
W dodatku dudka ją kto może. Zadziwiające dla mnie są te dwa pedzie, żyjące w związku, które wzięły kasę z góry za pomoc. Same inne inaczej i żądające akceptacji pełnej dla swojej inności. A nie potrafiące zaakceptować innej inności i ją wyśmiewające. Powiem wprost: jeżeli beznadziejny pedziu żądasz tolerancji dla swojej inności seksualnej, dlaczego nie możesz z siebie wykrzesać akceptacji dla inności wynikającej z choroby lub kalectwa. Która to inność jest "normalniejsza" niż twoja inność seksualna.
No, niestety, pewne rodzaje inności powinny być utrzymywane w czterech ścianach własnego domu. Osobiście rażą mnie wszelkie zachowania amoryczne w miejscach publicznych, a już tego rodzaju zachowania jednopłciowe podnoszą mi niebezpiecznie zawartość żołądka.
I sądzę, że tolerancja, czy akceptacja dla tej "nie-normy", byłaby większa, gdyby nie pchano się nachalnie na oczy i nie demonstrowano tego jej, z zaangażowaniem w to mediów wszelakich.

Się narobiło po prawej stronie. I nie do końca jest to dla mnie jasne, o co w tym wszystkim chodzi. Nasi władcy i co niektórzy nawiedzeni zaczynają pomachiwać szabelką zdjętą spod portretu pra-pradzadka, wychowani na pana Adamowej wizji chrystusa narodów, przedmurza czegokolwiek. Zapominając, że ostatnio to chyba za Jagiellonów mieliśmy coś do powiedzenia w Europie . A teraz należałoby cicho siedzieć i się nie wychylać, bo znowu dostaniemy w dupę. Jakoś z lewej strony mapy nikt się nie wychyla w trosce o własne interesy ekonomiczne. A my ich tam po prawej nie mamy, że tak tą szabelką? Na razie wujek Sam gra o swoje i przysyła nam swoich mołojców w ich stalowych maszynach. Na zaproszenie przyjeżdżają. Bronić naszego nieba, coby na nie nikt nie wlatywał.
Najtrudniejsze do przeżycia, jest to, że Pan Starszy ma "własną" -ojcową wizję uruchomioną przez jedyną prawdziwą TV i jedyne prawdziwe radio. I co rano, a w ciągu dnia parę razy urządza wiec z przemowami, które się kończą podsumowaniem mojego politycznego debilizmu i komuszego światopoglądu.
Niedawni rzuciłam rondelkiem. Szkoda rondelka. Dobry był.

Napisałam Pumie, coby na wszelki wypadek szykowała stodołę w tych Ardenach.

PS. Napisałam "chrystusa" małą literą, bo nie o Tego Chrystusa przecież chodzi