środa, 30 października 2013

"DZIADY"

tuż, tuż. A ja obudziłam się nieco za późno. Niestety, grobów nam przybywa, na dziś już cztery. Dotąd grobem Dziadków i Alusi zajmowała się pani Pe. Od śmierci Ojca ogranicza się tylko do położenia chabazia i świeczki. Zresztą nie robi tego osobiście, a przez dziecko swoje któreś, dla którego te osoby są nikim. A ja mam 100km i uwiązanie. Jeszcze jest Mama i Gocha. A grobem Ojca to ona się chyba zajmie. (Zobaczymy, czy zmyje w tym roku tę plamę, która jeszcze przed pogrzebem była na środku płyty)Mi pozostaje tylko wiązanka. Braciul miał luz w poniedziałek, bo autko mu padło, więc pojechał pomyć. Chciał chryzantemy w doniczkach postawić, ale to pomysł średni, ze względu na możliwości bywania i sprzątania (zwłaszcza).
Wczoraj wybrałam się do mieściny, zakupiłam resztę kwiatów, wydałam kuuupęę pieniędzy, a kupiłam co dostępne, bo już przetrzebione mocno. Wieczorem stworzyłam wianek z sosny i thui, z chryzantemami, na Alusię. Jak na pierwszy w życiu wianek, wyszedł zadowalająco. Dziś będę tworzyć trzy stroiki. Nie kupiłam gąbki florystycznej, bo już cienko było w portfelu, a cholera droga. I miałam zgryz, w czym to ułozyć. Aż Starszy wymyślił -styropian, a może raczej styrodur. Plączą się tam w piwnicy jakieś opakowania z lodówki itp. I tak trzeba by czymś zalać, żeby nie zwiało.
Dziś leje, więc będę mogła tworzyć bez obciążeń, że co innego mam do roboty.

U mnie z tym świętem jest całe zamieszanie. Po pierwsze rodzina męża jest tu i tym się zajmuje szwagierka najważniejsza. Zwykle ma loty wielodniowe. W tym roku jakoś wyluzowała i w tym tygodniu jeszcze cmentarza nie zaliczyła. Ja mam 100km i dotaszczyć się muszę z wystrojem. A ostatnio jest jedno auto, więc problem. Na szczęście w czwartek Braciszek będzie z drewnem w Biłgoraju, to mnie podrzucą w odpowiednie miejsce z tym wystrojem, żeby mógł mnie zabrać. Gorzej będzie z wracaniem, bo ciężko dopasować autobus do pociągu. Wot, kretynizm taki w naszej ojczyźnie. (Jak podróżowałam dawniej, jeszcze za peerelu i u jego schyłku, to autobusy były dopasowane do pociągów, lub odwrotnie i nigdy nie miałam dłuższej przerwy jak 20 min. Teraz jest na ogół na styk, i nie daj boże z bagażem, trzeba gnać z PKS na PKP. A jak nie to 1,5 godziny czekania wśród żuli na dworcu. Po prostu kiedyś komunikacja była dla ludzi, teraz jest dla prezesów). A wrócić muszę na wieczór, bo cycków nikt nie tknie.
Dodatkowa komplikacja to ta, że 28.10 Starszy ma imieniny, a 31.10  Dziecko -  urodziny. No, tak się głupio złozyło, że doktory chciały sprawę załatwić przed świętem. No, a u nas to święto ma, jak większość świat, charakter patetyczno-żałobny i weselić się nie wypada. Niby takie to wszystko święcie w słowa proboszcza wierzące, a proboszcz od lat gada, że to "imieniny" wszystkich, którzy już świętymi zostali, a dni w kalendarzu na nich brakło. A święto zmarłych jest drugiego.No, ale,
Swoją drogą, ciekawa jestem, jak by wyglądało u nas takie Święto Dziękczynienia. Pewnie byłoby wspominanie tych, których Indianie ze skóry obdarli, lub zamarzli w wielkim marszu przez góry. Składanie wieńców, msze żałobne, flag wciąganie, długie i zawiłe mowy tych z prawa i tych z lewa. Marsze , pochody i kontrpochody,itp. Tak jak ze Świętem Niepodległości, że aż nieprzyjemnie je obchodzić. A nie tak się po prostu zebrać rodzinnie i zeżreć indyka oraz poweselić z przyjaciółmi.
No to idę tworzyć.

wtorek, 29 października 2013

czasu zmiana

dopadła mnie jak co roku. Im więcej wiosen na karku -tym bardziej uciążliwa jest. Nie znoszę krótkiego dnia. Po zapadnięciu ciemności jestem senna, nieprzytomna i nie nadaję się do twórczego działania. Tak było od zawsze. W studenckich czasach potrafiłam paść twarzą w podręcznik w pełnym rynsztunku i zbluzgać koleżankę, która próbowała mnie obudzić, bym położyła się jak człowiek. Inna rzecz, że w akademiku, w pokoju z jedną żarówką u sufitu, nauka była możliwa tylko na łóżku, w dodatku moje było pod piętrówką -idealne warunki do spania, a nie nauki.
Gdyby tej zmiany czasu nie było, dzień by się skracał systematycznie i człek by się pomału przyzwyczajał. A tak -szok: nagle znika godzina dnia. Listopad i grudzień to najtrudniejsze dla mnie miesiące. Od połowy listopada czekam na wigilię. Nie żebym uwielbiała święta. (Wręcz przeciwnie, bo święta to dość żałosna u mnie, obowiązkowa impreza, z gośćmi, których gościć muszę, a nie tymi, co bym chciała.) Po prostu od Wigilii mniej więcej dzień zaczyna rosnąć i patrzę, jak głupia, ile minut już przybyło.

Tymczasem, w mojej wiejskiej parafii, w ub. piątek zaczęły się misje. Starszy jakoś tam chodzi na te nauki i ze zgorszeniem patrzy, że ja i Dziecko nie. Oraz daje upust swoim, na nasz temat przemyśleniom, jak zwykle w sposób, po którym muszę mocno trzymać się za język, żeby nie było awantury. W niedziele poszliśmy wszyscy na sumę. Dodam, że program misji jest przebogaty. W niedzielę były msze 4, każda zajęła ok 2 godziny, z naukami. Na 7.00 dla kobiet, na 9.00 dla dzieci, na 11.00 dla mężczyzn i potem jeszcze na 15.00, z której wrócili o 17.00. W kościele byli prawie sami panowie, kobiet 5 i jedno śpiewające dziewczę. "Misjonarzem" był jakiś emeryt z Ostrowca. Kazanie , jak zwykle ze wstępami i odskokami w bok, zanim przeszedł do meritum. Mikrofon był nastawiony na ful, tak, że w uszach dzwoniło, jak się do niego darł. Oczywiście nie obyło się bez wqrwu, gdy usłyszałam, że w szkołach propaguje się ideologię gender oraz w szkołach i przedszkolach rozwija się prostytucja. Nie jestem w szkole od roku, ale wcześniej żadnej ideologii, oprócz tej "ucz się, bo wstyd być durniem" nie propagowałam. Nigdy i ŻADNEJ. Oprócz tego, że należy być uczciwym, pracować uczciwie i nie zakopywać talentów. O ideologi "gender" dowiedziałam się na kazaniu i tyle o niej wiem, że coś takiego jest. Podejrzewam, że ten ksiądz wie tyle samo, oraz , że "jest be". Mówiąc o "prostytucji w przedszkolach" powinien dodać, "a księża zaglądają ministrantom do rozporków". W pewnych sytuacjach ( jak w tej chwili głośny Gil i nuncjusz) powinno się pewne tematy ominąć z daleka, albo zająć wobec nich godne stanowisko. A nie robić zasłonę dymną wskazując, że ktoś inny jest upaprany. (Najśmieszniejszy dla mnie był pewien rodzimy księżulo, pozostający na przymusowym urlopie w rodzinnym domu za ekscesy damsko-męskie z licealistką, który w kazaniu, na zupełnie inny temat zresztą, rozwijał z przejęciem i świętym oburzeniem sprawy szóstego przykazania!)
Na koniec była śmiechawa, bo proboszcz odczytał, w ogłoszeniach duszpasterkich, "List poparcia dla arcybiskupa Michalika". W związku z "nagonką w mediach" na jego osobę, po wypowiedzi dla dziennikarza o molestowaniu nieletnich. I od 1.11. będą zbierane podpisy! Że arcy-biskup bełkocze, wypowiada się zdaniami budowanymi w typowy dla księży sposób (pół zdania na jeden temat, pół na inny, w innej formie czasownikowej, równoważniki zdań, imiesłowy nie na miejscu, ogólnie chaos, bełkot i słowotok), każdy wie, kto go słuchał, w dodatku na żywo i w dodatku w bezpośredniej rozmowie (a miałam tę okazję). Jest tam w kurii jeden taki biskup, nie arcy, który potrafi mówić po polsku i rozmawia z ludźmi normalnie, nie z pozycji arcy-paniska, na którą to wspiął się z wiochy dechami zabitej.
Ogólnie, na wszelakie nauki nie chodzę, bo mierzi mnie forma tych nauk. Bzdury, które opowiadają na naukach dla kobiet. Bez sensu i z żadnym związkiem z rzeczywistością. Niczemu nie służące, a często podane w sposób oburzający.
Syn wyszedł oburzony i wściekły. Powiedział, że najchętniej w ogóle by do kościoła nie chodził. Najciekawsze jest ciągle to, że Papież swoje, a nasi księżulkowie i hierarchowie -swoje. Papież mówi, że biskupi powinni się zastanowić, co mówią - a u nas list poparcia. Papież krytykuje długi kazania - a u nas kazanie 3 kwadranse o wszystkim i niczym.
W dodatku, wymyślono ostatnio budowę "domu przedpogrzebowego". Tuż obok kościoła. Moim zdaniem bez sensu, bo jeżeli już, to na cmentarzu. A jeżeli ma to służyć tylko na przechowanie ciała do momentu pogrzebu - to jest olbrzymi punkt katechetyczny, który stoi pustką. Nic się tam nie dzieje, ostatnio nawet przyjęcie nowych ministrantów było przy ognisku, nie w punkcie. Można zaadaptować. Będzie mniejszy koszt niż planowane 350 tysięcy. Zbiera sie po 50zł od rodziny co miesiąc. Biorąc pod uwagę, że we wsi jest na prawdę wiele rodzin, które mają poważne problemy z dochodami uważam, że jest to niemoralne.
No, i to by było na tyle w tej kwestii.

Zwierzyna nie ma zegarków, więc nie miała co przestawiać. Zatem ja musiałam się przestawić na chodzenie o godzinę wcześniej do nich. Zresztą, nie wiem, czy w związku z tym,że ciemności wcześniej, to ja wcześniej spać idę, czy w związku z bólem nogi oraz innych kończyn - spać nie mogę, więc wstaję tez dużo wcześniej w tym nowym czasie.

Wczoraj było pięknie i ciepło nadal. Nie było jakiś większych akcji, więc tak trochę się szwendałam. Tu pograbiłam, tam podmiotłam. Kozom zrobiłam manicure. Ostatnio było robione 19.08, a pazurki miały już haniebnie popodwijane. Co miesiąc ciąć?
Klementyna przylazła, pomruk z siebie wydając gromki. Podgryza mnie, a to po brodzie, a to po palcach, na klawiaturę się pakuje. Małe szkodniczysko, ale jakie przyjemne. Doniczkę kwiatka u mnie na oknie musiałam opatulić siatką, bo ziemię, po przesadzeniu, zawzięcie wydrapywała na parapet. Stoi w tej chwili na zlewie i kombinuje, jak by tu wskoczyć do szafki z suszarką na talerze. Rano, gdy stwierdzi, że już pańcia się naspała, włazi mi na klatę, traktorzy i podgryza po brodzie. Nie pośpi człek za długo. Psy ja ignorują, ale jedno ostrzeżenie od Czarnej już dostała, gdy się usiłował do jadła zdobycznego pierwsza dopchać.

Dziś dzionek wstał przepiękny. Wieczorne wichrzysko nie nawiało jednak deszczu, jak myślałam. Dziecko ma zaplanowane prace remontowe przy aucie, a ja będę musiała pojechać do mieściny, dokupić jeszcze jakieś pierdułki do kwiatków, z których mam zamiar własnoręcznie stroiki na groby wykonać. W tym roku juz na cztery. Bracisko będzie przejazdem w czwartek, to się z nim zabiorę, żeby ozdobić. Pani Pe. zaznaczyła swą "dbałość" ustawiając wiecheć i świeczki na Dziadkach i Alusi, ale poza tym palcem tknięte nie było. Bracisko wczoraj pomyło, jako, że auto mu padło i do lasu nie pojechało. Wsparł mnie tez groszem polskim, dzięki czemu będę mogła te stroiki wykonać.
A teraz do roboty.

sobota, 19 października 2013

Dubito ergo cogito, cogito ergo sum

Myślę, jeszcze myślę. Wątpię, ale pewnie coś w tym wszystkim jednak jest. Wiele rzeczy wydaje się niewytłumaczalnych, nierealnych, niemożliwych.
A jednak - coś w tym jest. Nie ma skutku bez przyczyny. Każde dziwne zjawisko ma swoje uzasadnienie.
Są fakty, o których dowiadujemy sie po latach. Ze zdziwieniem, przerażeniem, oburzeniem.
Są fakty, o których dowiadujemy się teraz. I nie przyjmujemy ich do świadomości, bo wydają się irracjonalne. Jak doniesienia o UFO.
Dziś sobie grzebałam po blogach. I tak, z jednego do drugiego, z drugiego do trzeciego, aż wreszcie trafiłam na coś takiego:zatruteniebo.wordpress.com
Już kiedyś wcześniej wpadł mi w ręce bodajże "Nasz Dziennik". (Zwykle nie czytam, bo język nienawiści z katolickim pismem jakoś mi się gryzie. Ogólnie omijam wszystko co tchnie hejtem, dla zdrowia psychicznego własnego) I tam był artykuł, o smugach kondensacyjnych, które de facto smugami kondensacyjnymi nie są. I oczywiście potraktowałam to jako teorię spiskową. Czyli poszłam śladem wielu osób, dzięki którym  utrzymywane są wielkie sekrety, z powodu niedowierzania, że coś takiego jest możliwe.
Złazi mi tu na politykę, której pragnę nie poruszać, ale trudno.
Rośnie moja niechęć do Wielkiego Brata zza kałuży, który próbuje "zbawiać świat" w imię własnych interesów i w/g własnego wzornika. Chlubiąc się przy tym własną HISTORIĄ, która w jednym tomie się mieści, a zaczyna się od hasła "zabić sąsiada, aby posiąść jego ziemię i chatę". Myślcie co chcecie, niekoniecznie mi to mówcie w komentarzach, bo i tak to mojego poglądu nie zmieni. Historia ta była budowana przez wyrzutków społecznych, zbiegłych rzezimieszków. Z ich mentalności wyrosło, że wszystko jest dozwolone dla osiągnięcia własnych celów, byle by to w odpowiednią kieckę ubrać i uszminkować.
Historia każdego narodu ma jakieś ciemne i niechlubne wydarzenia. W naszej też są, i nie wiem po co, skrzętnie się je ukrywa, dla jakiś celów robiąc bóstwa z pewnych postaci.

(Ogólnie mnie to wqrwia a czasem śmieszy. Tak jak wqrwia mnie informowanie uczniów w ramach poznawania biografii twórcy, że był alkoholikiem i strzelił sobie w łeb w pijanym widzie, albo homoseksualistą. Albo przez głupotę belfra, albo własną niechęć do autora. Taka informacja o Hemingwayu zniechęciła moje, inteligentne skądinąd i czytające, Dziecko, do przeczytania czegokolwiek z jego twórczości, nawet w sytuacji, gdy nic innego do czytania na drogę nie było. Wolał wziąć Twaina niż "Zielone Wzgórza..".  Dla ślepo wierzących w wielką miłość do nas państw tzw Zachodu/ przciwstawianą "Ruskim"
polecam Wańkowicza "Od Stołpców po Kair". Pisane wtedy, nie po czasie z zalecanym politycznie lookiem.)

Tym bardziej wqrwia mnie lizanie dupy Wielkiemu Bratu przez naszych najważniejszych. Wysyłanie naszych chłopaków na nie nasze wojny, kupowanie od nich złomu namaszczonego służeniem w ich armii i wszystkie te kretyńskie i czołobitne działania. W sytuacji, gdy maja nas głęboko w dupie, albo nawet już na zewnątrz. Bo taki pikuś jak my jest im potrzebny najwyżej jako składnica złomu lub mięsa armatniego, lub zasłony dymnej dla ich krzywych machlojek.

Zresztą. "Lizidupstwo" w stosunku do większego zgubiło nas w naszej historii już nie raz i gubi nadal. Dzięki temu lizidupstwu mamy w unii gorzej niż starzy uniści. Bo stoimy pokornie w kąciku i się nie wychylamy. Nasi unijni parlamentarzyści mają wy...bane na dbanie o moje i twoje interesy. Za europarlamentarne diety żyją luksusowo (jakiż skok materialny dla niektórych) i po co im się tam o coś użerać. A w dodatku, jak każdy nuworysz, jesteśmy bardziej papiescy jak sam papież i tworzymy (tzn. nasi najważniejsi) mnóstwo debilnych przepisów, które szarakowi utrudniają życie,  a służą tylko tworzeniu miejsc pracy dla "krewnych i znajomych" króliczka, by te przepisy wdrażać i kontrolować ich przestrzeganie.

No. I to by było na tyle w tej kwestii. Idę do kóz. Chmury się przecierają, może coś podziałamy dzisiaj z Dzieckiem w sprawie dokończenia, co zaczęte.

Co jest, do cholery z tymi proszkami!!? Kupiłam bryzę, sąsiadka zachwalała (bo persile i te inne mi się nie sprawdzały od dawna). 6zł za 380g. Wyjęłam pranie z gotowania. Prześcieradło szare. Nastawiłam jeszcze raz dosypując sody i boraksu. Jak to jest, że kupuję w szmateksie lniane prześcieradło, używane, śnieżnobiałe. I ono po dwóch praniach u mnie przyjmuje odcień frontowej onucy?! Debilem jestem? Czy ktoś usiłuje debila ze mnie robić, za moje, niemałe, pieniądze?

szaro-buro

Kundzia przylazła mi do łóżka, pomruk z siebie wydaje wielki i udeptuje kołdrę skrobiąc pazurkami.   Obwąchała dokładnie gryzione przeze mnie jabłko, przeskoczyła przez Księżniczkę, która śpi trochę dalej i zaczęła udeptywać mi stopy. Fajny bardzo ten ""MojegoDzieckaKot".

Dziś pogoda była fatalna. Co prawda rano świeciło przepięknie słońce i zdążyłam Córcię o tym poinformować podczas rozmowy tramwajowej (U niej lało i duło). Ale już niewielką chwile potem, miałam to samo. Może nie lało. Popadywało kapuśniaczkiem chwilami.
Prace ziemne zostały przerwane, bo nie wyobrażałam sobie pracy na tym wietrze.  W zasadzie przerwane już wcześniej, bo co innego wymagało pierwszeństwa. Załadowaliśmy ok 2 tony zboża, żeby opchnąć "od ręki", bo było terminowe parcie na kasę. Taką trochę większą. Po czym okazało się, że biorą od ręki, ale płacą za 2 tygodnie.Wszystko jedno, czy w kasie, czy na konto. No, to może, jak następnym razem pojedziemy do nich po nawozy, to też byśmy za 2 tygodnie zapłacili?? Ale dziecko wcześniej, zanim zadzwoniłam, by się wywiedzieć, pospinało traktor i zaczęło, jak zwykle, sprawdzać światła. I jak zwykle była lipa ze światłami w przyczepie. Więc, jak zwykle, zaczął kombinować. Starszy, jak zwykle, obserwował z okna. I, jak zwykle, było: "idź mu powiedz...", Skończyło się na tym, że Dziecko postanowiło wreszcie gniazdo do podłączania świateł przyczepy przełożyć, z idiotycznego miejsca, do którego nie ma prawie dostępu - na błotnik. W tym celu należało zakupić jakieś drobne elementy, czyli udać się do mieściny. Zapakowałam więc wyłuszczone orzechy i pojechaliśmy. Dziecko załatwiło, co potrzeba. Ja orzechy sprzedałam po nowej, wyższej cenie, która i tak jest więcej niż 2 razy niższa od ceny, po której można orzechy kupić. Po czym zaraz wydałam te pieniądze na jadło. I oczywiście, zapomniałam, że najważniejszym celem mojej wyprawy do mieściny, miało być odebranie okularów Córuni.
Dzisiejszą fatalną pogodę potraktowałam jako usprawiedliwienie dla byczenia się, czyli nicnierobienia. To nicnierobienie to takie nie dosłowne, bo się, psiakość, nie da nic nie robić, żeby nawet człowiek bardzo chciał. No, to najpierw było trochę pracy z opryskiwaczem. Dziecko napełniało wodą, jak zwykle odleciane lekko, nalało wody czubato prawie. Po czym podpompowało za mocno i opryskiwacz zaczął sikać obok wężyka. A że wężyk był skręcony nieco, to ruszyłam opryskiwaczem, żeby wyrównać. W tym momencie wężyk wyskoczył i otrzymałam chemiczną fontannę w twarz. I jeszcze zjebkę, że "dziękuję za taka pomoc". NO!
Potem zrobiłam obiad, potem byłam jeszcze dwa razy z psami. A potem poszłam do kóz. W sumie poszłam wcześniej. I dobrze, bo Stefan, na diecie, wyżarł wszystko siano i zaplątał się łapką w siatkę na siano, już prawie pustą.
 Stefan jest na diecie drugi dzień. To skutek psowatego towarzyszenia nam we wszystkich pracach. Kręcił się przy ziemi, kręcił się i przy zbożu. Trochę pszenicy wysypało się na ziemię w stodole i on tam sobie podjadał. Jakoś specjalnie go nie goniłam, bo nie wydawało mi się, żeby mógł zbyt wiele tej pszenicy wciągnąć. Okazało się, że jednak zbyt wiele, bo skończyło się sraczką, serwowaniem pectolitu i naparu z "tatarczucha".  Ale już jest lepiej. Pectolit wciąga łapczywie wręcz, gorzej z ziółkami
Ciemną nocą poszłam z siatkami po siano. Zawiesiłam sobie na strychu lampę garażową.  Koniecznie trzeba zamknąć czymś okienko w szczytowej ścianie od zachodu. U nas zwykle z zachodu wieje, a dzisiejszy wiatr pozamiatał strych na czysto. Dziecko mnie sztorcuje, że trzepię sianem po zbożu, jak łażę z tymi siatkami. Raczej nie ma opcji, bo z siatek się nie trzepie, to właśnie przeciąg ściąga te drobiny siana na pszenicę. Starszy zalecił poszukać desek i zbić tam coś. Veto! Nie będę witać dnia patrzeniem na kolejny rupieć!

Już bym chciała zakończyć te ciężkie prace i złapać trochę oddechu. Nie lubię, jak mi jakiś temat do wykonania wisi nad głową. Do tego stopnia, że kolację jem dopiero wtedy, jak już wszystkie prace domowe zakończę.
Jedzenie, z koniecznymi do wykonania zadaniami nad głową, wygląda tak, że podświadomie pochłaniam, byle szybciej, bez smaku, ze szkodą dla żołądka. Więc staram się, by śniadanie i kolację zjeść na spokojnie. Ze śniadaniem wychodzi różnie, bo czasem, po ciężko przespanej-nieprzespanej nocy, wstaję za późno. Wtedy jem dopiero po porannych zadaniach. I wtedy psy są poszkodowane, bo one jedzą śniadanie ze mną. Tak, dostają na śniadanie chlebek z czymś, pokrojony na kosteczki. I podawany z rączki. Księżniczka siedzi za mną na krześle w moim kątku, a Czarna przede mną.
Wiem doskonale, że jest to wbrew wszelkim zasadom żywienia i wychowania psów, ale tak nam dobrze. Więc będziemy grzeszyć nadal. A najlepsze w tym, jest to, że przed laty moja Mama identycznie traktowała Pacana. I byłam na tyle bezczelna, żeby się na temat wypowiedzieć. Cóż, wiele grzechów nie-do-naprawienia popełniamy w życiu. Potem, już do końca, "wyrzyna nas po gębie" na każde wspomnienie. Mama nie żyje już 12 lat. I nawet mi się nie śni. Zresztą Gocha tez mi się nie śni. Taka moja ułomność? Często różni ludzie opowiadają o swoich snach dotyczących zmarłej Matki, sennych podpowiedziach odnośnie trudnych spraw, które ich dręczą. A mi Mama nie przyśniła się ani razu przez te 12 lat. Choć bardzo często o niej myślę.

Musiałam ten wpis edytować, bo wyprodukowałam go na wpół śpiąco, nie dokończyłam i z błędami wypuściłam w wirtualny byt.                     

wtorek, 15 października 2013

Klementyna

jest bardzo fajnym kocięciem. Cały czas zajmuje się sobą sama i wynajduje sobie obiekty zainteresowania. Momentami staje się upierdliwa. Np. jak leże w łożu z lapkiem, a ta włazi na mnie i zaczyna mi przed nosem defilować w te i we wte, udeptywać i podgryzać - a to palce, a to brodę. Apetyt ma niesamowity. Zje swoje, odgoni Pana Kota od michy (tzn. jak mu zajrzy do michy, to Pan Kot urażony w swej kociej dumie spiernicza sam). Pewnie by i psy chciała odganiać od ich misek, ale tu trzymam rękę na pulsie i bacznie obserwuję, czy Klemencja od swojej michy nie wybiera się na niziny. Wtedy następuje ewakuacja do łazienki lub pokoju za zamknięte drzwi. Istnieje bowiem uzasadniona obawa,  że mogłaby z tego wyjść ze szwankiem. Pan Kot, na początku swego u nas pobytu, w swym kocim przekonaniu, że to my u niego mieszkamy, próbował. Niewiele brakło, by skończyło się powszechną psią jatką, bo Księżniczka wszystko bierze do siebie i na warknięcie Czarnej w kierunku kota, usiłowała natychmiast się odgryźć. Poszły obie w górę na obrożach. A Pan Kot wyciągnął wnioski i do psich misek się nie zbliża. Natomiast wiecznie głodna Klementyna nie miała na razie takiej nauczki i próbuje.
Zaczyna się z niej robić kluseczka. Mordę ma paskudną, ale nadrabia to przytulactwem, którego po Panu Kocie trudno oczekiwać.
Pan Kot coraz bardziej upodobał sobie kocie wędrówki i trudno go utrzymać w domu. Przyaresztowany, odmawia jedzenia, wrzeszczy pod drzwiami, warczy i jest ogólnie niemiły. Zresztą, on jest cały czas niemiły. jako mały kociak gryzł i drapał. Każde wyciągnięcie do niego ręki w celu pogłaskania kończyło się śladami jego pazurów na tejże. mruczando w jego wykonaniu, to rzadko doświadczany zaszczyt. Czasem, dla uśpienia czujności, gdy bardzo chce sobie pójść, pomruczy chwilę. Czasem, po powrocie z włóczęgostwa  -to samo.
Muszę gdzieś pogmyrać, jak to jest z kastratami. Na kozim forum dowiedziałam się, że wykastrowany kozioł może służyć jako wykrywacz rui u kóz. I obserwuję Stefana - parska i dziczy jak Andzia ma ruję. Poza tym, bez względu na ruje skacze po kozach.
Może kot kastrat ma to samo. I jak czuje gdzieś kotkę z rują to dostaje małpiego rozumu i pomyka w dal.
Po raz kolejny stwierdzam, że płeć żeńska górą. Z tymi 5 -ma sztukami płci żeńskiej nie ma i nie było żadnych problemów. Nawet jak suki nie były wysterylizowane, to jedyny problem był taki, że Czarna zachowywała się jak świnia i  znaczyła ścieżki za sobą. Księżniczka natomiast, jak przystało na księżniczkę, była czyściutka i nigdy ani kropelki nie było widać. Te dwie mlekodajne najwyżej drą twarze przez chwilę, jak wolę bożą czują. A Klementynka jeszcze dzieciak. A jak dzieciakiem być przestanie pójdzie w ślady suk. Żadnego rozmnażania psów i kotów.
Co innego z kozami, ale to jest dla mnie trudny orzech do zgryzienia, po pierwszych w tym zakresie doświadczeniach. Jeszcze na kózkę ewentualnie jakiś chętny się znajdzie. Z koziołkiem problem. A trauma dla mnie zbyt duża w stosunku do korzyści w postaci mięsa. Bo ilość żadna i jakość dla amatorów.
Pan Kot poszedł w sobie tylko wiadomym kierunku, patrząc najpierw na mnie z niedowierzaniem, gdy otwarłam mu drzwi, a potem, przez dłuższą chwilę badając okolicę.
Klementyna chodzi wierzchem polując na muchy, które pojawiły się ponownie w związku z nastaniem ciepłych dni.

Czytam tu, czytam tam - różne blogi i fora. I zastanawiająca ilość przyjętych kocich podrzutków - wyrzutków. Czy "nie bądź świnią" nie należałoby zastąpić "nie bądź człowiekiem"?

babie lato

Podobno było , ale nie zauważyłam. Pomocnikiem drwala byłam w środę, czwartek, piątek i sobotę. Oprócz tego robotnikiem od prac porządkowych. Znosiłam, a w czwartek zwoziłam taczkami, to drewno na przyczepę, Dziecko zawzięcie rąbało. W międzyczasie grabiłam liście i to co się naśmieciło przy wycince i wywoziłam taczkami. Dobrze, że wpadłam na pomysł zabrania taczek, bo uprzątając to przy pomocy kosza dwuusznego z jednym uchem i bez dna, padła bym na pysk jak norka.
W czwartek załadowałam przyczepę czubatą. Przywieźliśmy i została stać. Nie tyle z lenistwa, co stąd, że Dziecko było już tak zmęczone, że nie miało siły manewrować ciągnikiem z przyczepą, żeby cofnąć w odpowiednie miejsce. W piątek pojechaliśmy już tylko autem, dokończyć porządkowanie i ciotce pociąć drewno dla niej. Zeszło nam do piętnastej.
Starszy w międzyczasie zawiózł szwagierkę najważniejszą na cmentarz (wczesne loty przedwszystkoświąteczne)
Po powrocie do domu poszłam z psami i usiłowałam się do niego dodzwonić, żeby nastawił wodę na makaron, bo zjeść coś szybkiego by wypadało (a najszybsze są u nas "kluski z czymś"). No i się nie dodzwoniłam. Ponieważ telefon się nie odzywał, stwierdził, że albo go zgubił, albo ktoś mu ukradł. Jeszcze parę razy zadzwoniłam, wysyłając Dziecko do auta, by słuchało i zalecając szwagierce to samo, bo może u niej zostawił. A że nikt nie słyszał, więc zadzwoniłam, żeby zablokować kartę. Po czym zabrałam się za robienie jedzenia i w tym celu musiałam zrobić luz na blacie. Podniosłam jakąś ulotkę, którą przynieśli z Brico i przez chwilę nie kojarzyłam na co paczę. A paczałam na telefon Starszego, który tam sobie cały czas leżał spokojnie, głosu z siebie nie wydając, ani drgań żadnych. czyli po prostu moje dzwonienie do niego nie docierało. Bujania się z T-Mobile ciąg dalszy.
W piątek wieczorem przyjechało Dziecko Miastowe. Dziecko zawsze przyjeżdża z planami, że nas wyciągnie na przejażdżkę w okolicę bliższą lub dalszą. A u nas zawsze coś pilnego do zrobienia i nici z wojażowania. Tym razem tym pilnym do zrobienia było poskładanie drewna i wrzucenie węgla oraz zaworkowanie zrębków.
Udało jej się tylko wywalczyć wyjazd do najbliższe mieściny. I tak był konieczny w związku z deklaracją szwagierki najważniejszej, że nam sprezentuje na urodziny i imieniny, z których każde z nas ma jakieś w październiku/listopadzie, kabinę prysznicową. No i należało zdecydować która. Tymczasem na miejscu okazało się, że
po pierwsze - nie damy zarobić swoim, bo nie boją się konkurencji francuza i wszystkie kabiny w Majstrze, często nawet bez brodzika, mają w cenach dobrze czterocyfrowych.
po drugie -nie wiadomo, czy francuzowi damy zarobić, bo Dziecku przyszedł głupkowaty pomysł do głowy, żeby do kabiny WEJŚĆ. Okazało się, że w każdej z daszkiem podnosił daszek głową, w tych bez daszka stały prysznic sikałby mu ewentualnie na wyrostek kolczysty siódmego kręgu, a gdyby głowę chciał ręcznym spłukać, to i tak cała łazienka byłaby zalana, bo górna krawędź sięgała mu mniej więcej do brwi. Jedna była bardziej dopasowana do jego wzrostu, odpadała natomiast wobec gabarytów Starszego.
Dodatkowo problem zrobił się stąd, że , wyjątkowo, Dziecko posłuchało sugestii siostry, by nie kupować kabiny z panelem prysznicowym, albowiem panel ten to badziew, który bardzo szybko odmówi współpracy (w co uwierzyliśmy natychmiast, po doświadczeniach z chińską baterią wannową). A wtedy pozostanie płacz i zgrzytanie zębów, bo pasującego do danej kabiny panela nie kupi się luzem.
Tak więc, sprawa kabiny pozostaje nadal w zawieszeniu.
Plusem naszej wyprawy do mieściny było zakupienie przez Córunię okularów, w których wygląda cudnie (Dziecko stwierdziło, że jak Cruella de Mon, ale podobno o to chodziło) za dość atrakcyjną cenę, ze szkłami poliwęglanowymi. Ja, za ostatni grosz, kupiłam Dziecku zapasową parę soczewek + płyn. Akurat były w promocji, po 15zł. Szkoda, że z Johnsona im wyszły te z większą średnicą i skończyło się na Bausch &Lomb. Dziecko miało minę nieco krzywą, bo bauszailomba dotąd nie nosiło, ale sądzę, że nie będą gorsze od tego włoskiego szitu, który ma aktualnie, a który z 7,60 podrożał nagle na 17,60.
W związku z odejściem z pracy kolegi, Córunia ma zmieniony zakres obowiązków - już w zasadzie nie rekrutuje, a więc nie musi tez zajmować się brakiem papieru toaletowego i pilnowaniem, by jełopy się nie schlały i raczyły w poniedziałek pójść do pracy. Zajmuje się teraz bezpośrednio kontaktami z zagranicznymi klientami. I w związku z tym jedzie w grudniu, służbowo, na tydzień do Fr, głównie w Alpy. Się cieszę. Żeby jeszcze podwyżkę jej dali, bym się cieszyła bardziej. Ale na razie dają premie, tak, że jest do wytrzymania.
Finansują jej w dodatku połowę studiów podyplomowych, które zaczyna od soboty na UEKu. Najmądrzejsze osoby w rodzinie krzywią się, że "czemu znowu podyplomowe, a nie magisterium?"
No, bo nie ma ochoty wydawać ciężko zarobionych pieniędzy na byle jakie studia tylko po to, by mieć te trzy literki przed nazwiskiem.
Ja się nie odzywam, bo się nie znam. W czasie kiedy ja kończyłam studia, należało być magistrem. Teraz niekoniecznie.
A my, z Dzieckiem zaczęliśmy tydzień od usuwania "alpy', która już od roku szpeci nam krajobraz za kuchennym oknem. Przyczyna usuwania tej alpy jest raczej praktyczna niż estetyczna - jeżeli się jej nie usunie, nie będzie dojazdu do gnoja, którego trzeba wywieźć na grządki raczej jesienią.
Ale przy okazji ładniej się zrobi. Już jest trochę ładniej. Pracowaliśmy z Dzieckiem, każde w/g swoich możliwości. Obydwoje stwierdziliśmy, że jednak do łopaty się nie nadajemy. Dziecko za duże, sztyl łopaty za krótki, zaczęło boleć go biodro. A moja prawa ręka ciągnie ostatkami. Nie wiem  jak długo, ale tych prac z typu morderczych jeszcze nam parę zostało, sądzę, że dokładnie dwie: załadowanie obornika i załadowanie pszenicy, w celu zamienienia jej na złotówki.
We wczorajszych pracach towarzyszył nam wytrwale Stefan, który zachowuje się jak połączenie psa i kota, a nie jak koza. Łaził za nami, kręcił się pod rękami, obgryzał sznurki od dresówki i zawieszki od zamków. A jak na chwile poszłam do domu, to rozglądał się wkoło, po czym otworzył sobie drzwi i kopytkował po klatce schodowej. Na tyle kulturalnie, ze bąbelkowych śladów po sobie nie zostawił.
Zrobiłam Stefanowi uzdę, wg. wzorów znalezionych na amerykańskich stronach. Stefan zachwycony nie jest, ale pomalutku go oswajam z tym czymś na twarzy. Uzda jest super prosta, regulowana, zużyłam 2 m sznurka (mogłam kupić dłuższy, byłaby od razu dłuższa linka, a tak trzeba dać na końcu karabinek, żeby się podpinać) Jak się przyzwyczai i urośnie, wtedy zrobię taką z taśmy.

piątek, 11 października 2013

pomocnik drwala - kontynuacja

Niestety, dzisiaj był uprzątania ściętego drewna ciąg dalszy. Dziecko zawzięcie rąbało klocki, a ja wywoziłam na taczkach urobek (urąbek?) i ładowałam na przyczepę. Wyszła przyczepa czubata. W międzyczasie grabiłam i wywoziłam liście oraz wynosiłam patyki, które wczoraj nie dały się znieść do rębaka, bo np. były przygniecione klockami. Szwagierka starsza skwapliwie korzystała z taniej siły roboczej, która pojawiła sie u niej na podwórzu i cały czas wymyślała, co by tu jeszcze należało zrobić. I tak za darmo została ścięta śliwka, pocięta i załadowana, oraz uprzątnięte gałęzie. Ścięta i pocięta stara wiśnia, a raczej wiśniowy spróchniały pień, tudzież kawał drąga, na którym dawniej piernaty wietrzyła. Została także oczyszczona (Dzieckiem) rynna. Upierdliwie szwendała się pod nogami i wyrywała z kątów jakieś chwasty tudzież wyciągała inne szpeje, rzucając na ścieżkę, która jeździłam taczkami z drewnem. Oczywiście musiałam to wszystko wywieźć. Łaziła cały czas i coś tam na środek wynosiła, mamrząc, że musi wykorzystać to, że są taczki. No i jeszcze trzeba jej coś pociąć, co od wieków leży. 3 razy nadmieniała, że malarz, który malował okna przyniósł cegły i koło schodów je zostawił. Leżą tam szczęśliwie już na tyle długo, że mchem obrosły. Więc niech leżą dalej.
Rano leżała plackiem, tak była słaba i do niczego, że chyba tylko umierać. Potem nabrała wigoru.
Oczywiście jest 100 procentowo przeświadczona, że nam uczyniła wielką pomoc w przetrwaniu zimy i poratowała nas tymi dwiema przyczepami drewna w sposób cudowny.
A prawda jest taka, że juz od dawna smędziła, że te grusze trzeba wyciąć, bo co wiatr powieje, to ona się boi, że się jej na dom zawalą. Ten strach został powiększony jeszcze, gdy faktycznie wiatr zawalił jabłoń. Zwaloną jabłoń miało ciąć Dziecko, ale tak jej się spieszyło, żeby porządek zrobić na podwórzu, że najęła kogoś i zapłaciła 220 zł za pocięcie i porąbanie jednej jabłoni. Natomiast ścięcie tych grusz opłaciła szwagierka najważniejsza, a darmowa siłą robocza załatwiła resztę, bo jej drewno jest niepotrzebne. Pali w piecu kuchennym w pomieszczeniu gdzie śpi. No to ja osobiście wolałabym jednak w ten piec drewno wkładać. Nawet by można więcej nanieść i mogłoby sobie koło pieca leżeć. Ale jak nie, to nie.
Okazało się także, że drewno z tych grusz obiecała co najmniej 3 osobom. Jedna już jest na mnie obrazona. Tak, jakbym ja miała w tym jakiś udział. Oprócz tego, że się nazapierniczłam.
Jeszcze jutro musimy tam pojechać, bo zostało do pocięcia i porąbania dla niej drewno na rozpałkę. I trochę liści i drobnych patyków do uprzątnięcia.
Byliśmy w domu wcześniej dzisiaj. Dziecko miało kompletnie dość. Po całodziennym rąbaniu klocków w pozycji "strzelania do samolotu" bolały go uda od spodu i plecy.
Starszy został dziś w domu. Dostał zadanie bojowe nakroić jarzyny dla kóz. tak się przejął rolą, że marchew skroił w kostkę. Niestety, wymyślił sobie dosmażanie dżemu dyniowego. Co czynił na największym palniku kuchenki. Efekt łatwy do przewidzenia - przypalony dżem.
Wyprowadził dziewczynki raz. Ale dziewczynki są wstydliwe i rzadko się zdarza, żeby wszystkie potrzeby załatwiły, gdy wyprowadza je któryś chłop domowy. Tak więc, pierwszą czynnością po powrocie było ich wyprowadzenie. W międzyczasie raczył nas zaszczycić swoja obecnością Pan Kot. Skorzystał z kuwety, pojadł i zapragnął wyjść z powrotem.Ale mu drzwi nie otworzono.  Przyszedł spać na moje łóżko. On i Księżniczka. Czarna dostała zakaz, bo się za bardzo rozwala. Potem doszła jeszcze Kundzia, którą znalazłam w łazience śpiąca na pralce. Biedna Kundzia nie potrafi sobie otworzyć drzwi od wewnątrz, gdy jest za mała szparka. Pan Kot radzi sobie z tym świetnie. Kundzia najpierw pomruczała mi trochę w łokieć, pozaczepiała łapą moje palce na klawiaturze, po czym dostała eksmisję, bo bałam się, że pazury wylądują na matrycy. Polazła do Pana Kota i położyła sie na nim. I tak sobie spali jak kumple, dopóki się nie poruszyłam. Wtedy Pan Kot wydał z siebie wściekły pomruk i spierniczył obrażony. Dziś się cud stał pewnego razu i wzięty na kolana pomruczał przez chwilę, po czym warknął, łapą trzepnął i pomknął.

Kawy na noc nie piłam, ale nie śpię jak dotąd. A przydałoby się, coby jutro na pysk nie paść.
Córcia przyjeżdża wieczorem. Starszy już szczęśliwy cały.

środa, 9 października 2013

pomocnik drwala

faceci zamówieni do ścinki drzew u szwagierki starszej przesunęli termin przybycia z wtorku na dziś. W zasadzie Dziecko mogło zostać w KRK do wtorku. Mogłoby było, gdyby Marysia była uprzejma donieść, że nie będzie zawoził Oli do lekarza, bo przeziębiona (Marysia to Dziecka siostra cioteczna, tyle, że w moim wieku i żeby było dziwniej, Dziecko mówi do niej per pani. A Ola to jej córka, która choruje na SM. I Marysia sobie przypomniała o istnieniu mojego Dziecka i jego zaletach gabarytowych i pałerowych w sytuacjach, gdy Olę trzeba na jakieś badania dostarczyć. Bo, mimo dotacji z pefronu, nie zrobiła podjazdu, coby jej frontu nie szpecił  i za każdym razem Olę trzeba na ręcach w domu wytaszcyć i do auta włożyć. Podobno miała mieć schodołaz, ale pewnie gdzieś polazł. No, a temu mało kto daje radę. Bywają sytuacje, gdy pragna dalszego podwiezienia. I trudno im wtedy wytłumaczyć, że Żaba nie zmieści 3 osób i wózka inwalidzkiego)
A tak, Dziecko przyzwoicie wróciło w poniedziałek wieczorem. Po czym odbyło garażówkę z kolega i dziewczyna innego kolegi. Po czym wtorek wszyscyśmy spędzili na nicnierobieniu w stanie połowicznego uśpienia. To nicnierobienie nie dosłowne, bo zajęłam sie papierkoamnią agencyjna wypełniana za pomoca kompa. Bo pisać palcem nie lubię i krzywo mi wychodzi. Więc sobie parę IRZ-towych PDF-ów musiałam na Wordy przekonwertować. W dodatku dzieląc jeden dokument PDF, na kilka pojedynczostronicowych, bo darmowy program konwertuje tylko trzy pierwsze strony. Ale dało się. I podrukowałam piknie. Po czym poleciałam na ostatni moment do agencji, bo mi program do obsługi rejestracji zwierząt nie chciał współpracować. Za powrotem zwiedziliśmy z Dzieckiem Brico oraz Inter.
A na koniec w Centrum zakupiłam ćwiartkę pierwszej lepszej wódy (akurat to była ananasówka) bo zapałki mi z gał zaczęły wypadać, a jeszcze nie był wieczór. A nawet jak jest wieczór, to nie mogę mieć gała na zapałkach dopóki nie wypełnię harmonogramu.
Dziś natomiast o 8.00 zadzwoniła szwagierka najważniejsza, ze pilarze juz sa i cza przybyć, coby gałęzie odciągać. I że za 3 stówy tego nie zrobią i ostatecznie stanęło na 4 stówach. Co za ścięcie i pocięcie 3 niezbyt olbrzymich grusz wydaje mi się cena kosmiczną. W porównaniu w dodatku z ceną kubika drewna, które można mieć bez wysiłku żadnego. A tu poszła kasa, a dla mnie i Dziecka za....dol na 2 dni. Dziś dziecko porąbało klocki z jednej gruszy, ja to poznosiłam wszystko na przyczepę. Była pełna po burty. Następnie pożyczyliśmy od znajomego rębak podpinany do traktora. Zajechaliśmy tam dwoma traktorami. Ja znosiłam gałęzie ze wszystkich ściętych drzew, a Dziecko karmiło rębak. Żałowałam, że nie wzięliśmy siatki od kosy, bo przy tym twarz należało chronić, ponieważ zdarzało się, że kawałki drewna odskakiwały w drugą stronę, czyli w stronę podającego gałęzie. Gałęzie wycięliśmy wszystkie, jaeszcze jakieś miała w kącie zwalone z padniętej wiśni. I już się zrobiło ciemno. W domu byliśmy o 18.40.
Dziecko jeszcze pojechało oddać rębak, a ja nastawiłam kartofle, które zdążyłam obrac wcześniej, gdy pojechało po ON do 30-stki. Uklepałam kotlety i zrobiłam surówke z kiszonej kapuchy. W międzyczasie tez ugotowałam płatki dla psów, a nogi były wcześniej w szybkowarze i nastawiłam go zaraz po przekroczeniu progu.I było 10 po siódmej jak zjedli obiadokolację. A ja poszłam do koziów.
Akurat jak wróciłam to płatki wystygły, a nogi były ugotowane. Nakarmiłam psy. Potem je wyprowadziłam na trotuar. Potem się umyłam nieco, przebrałam, wrzuciłam do pralki brudne rzeczy. I wreszcie mogłam sobie zrobić coś do jedzenia i usiąść. Aaaa! W trakcie robienia różnych robót, typu mycie garów, cedzenie mleka, sprzątanie z lady, odbyłam rozmowę z Córunią. Córunia poopowiadała mi szczegółowo ile par butów zmierzyła i które, w jaki sposób były niedobre. Zadowolona bardzo, bo już nie rekrutuje, tylko bezpośrednio kontaktuje się z zagranicznymi klientami. Odpadło jej więc załatwianie papieru toaletowego i worków na śmiecie tumanom, którzy tam pojechali pracować. Oraz pilnowanie durniów, żeby do poniedziałku wytrzeźwieli i stawili się w pracy. W grudniu jedzie do Fr służbowo, z czego jest bardzo dumna. Ja też.

Dziecko mi zdaje się padło, bo po zjedzeniu kolacji nosa ze swego pokoju nie wyściubiło. Pójdę więc na paluchach, zgasić mu światło i sama w kimono także, bo jutro powtórka z rozrywki. Jeszcze to, wykiprowane pod oknem od kotłowni, drewno trzeba będzie zrzucić do kotłowni. A tam leżą jeszcze 2 tony węgla, które też czekają na dyslokację. I to tez zadanie dla mnie i dla Dziecka.

Miałam rację: Dziecko przycięło komara w pełnym rynsztunku, pozycji siedzącej, na fotelu, z nogami na brzegu łóżka. pomyziałam po łysinie i zaproponowałam zmianę pozycji na bardziej horyzontalną. Właśnie się zwlekło i dokonuje ablucji. A Klementyna skorzystała z okazji, że w łazience się świeci i zawzięcie gmyra w żwirku.
Dodam jeszcze,  że piorą się ostatnio z Panem Kotem, a Czarna interweniuje i rozpędza towarzystwo, obserwując następnie, czy każde kotowate oddaliło się we wskazanym kierunku. Teraz psowate porozwalały się na moim wyrku i wydaje im się, że są na swoim, a ja tu jestem intruzem co się rozpycha. W każdym razie, żadna nie ma ochoty się posunąć. Odpycham Księżniczkę "na chama", ale jej to nie przeszkadza i natychmiast wraca na poprzednia pozycję.
I jak tu się wyspać?

poniedziałek, 7 października 2013

wycieczki i konsekwencje

Dziecko pojechało w sobotę do KRK. Zawiadomiło mnie w piątek wieczorem o zamiarze wyjazdu w celu dokonania malowania ścian u siostry. Stwierdziłam, że pomysł niezbyt dobry, bo siostra jest przed Matką Boską Pieniężną i, o ile na michę ma, to na farby pewnie niespecjalnie. Ale w sobotę Dziecko wstało, dokonało pełnych ablucji, łącznie z goleniem czachy. Kazało się spakować (w słoiki i inne tam takie, co to się z domu do Wielkiego Miasta wywozi), po czym zostało odwiezione na dworzec.  Podejrzenia niejakie miałam, że cel podróży ujawniony nie celem rzeczywistym. Albowiem, np. siostra o przyjeździe planowanym zawiadomiona nie została.
Zawiadomiona natomiast została szwagierka najważniejsza, ponieważ zadzwoniła, akurat jak Dziecko odstawiliśmy. Po czym poczuła się w obowiązku natychmiastowego zadzwonienia do bratanicy, żeby ostrzec ją przed zbliżającą się plagą egipską w postaci brata owej bratanicy. Bratanica nie do końca wypoczęta była więc pewnie coś warkła. Co szwagierkę najważniejszą rozjuszyło i się do mnie ofiarowała z telefonem natychmiast zarzucając mi permanentne kłamstwa i kłamstwa raz jeszcze. Wkurzyła mnie totalnie, więc gębę do niej wydarłam, każąc się odpieprzyć raz wreszcie i skutecznie. Pech chciał, że te konwersacje nastąpiły podczas moich zakupów w Brico Marche (które akurat w mieścinie najbliższej otworzyli i przy okazji poszliśmy ze Starszym zwiedzić). Przedstawienie było pewnie ciekawe, bo darłam się w telefon jak idiotka.
Nie wiem czemu osoba rości sobie prawo do bycia informowaną w szczegółach o planach, zamierzeniach i czynnościach poszczególnych członków mojej rodziny. Jak braciszka chce kontrolować i naprowadzać - proszę bardzo, choć też mogłaby już 25 lat temu wrzucić na luz. Jeżeli uważam za stosowne z grubsza ja poinformować o czymś to tak robię. Tu akurat była taka konieczność, bo na wtorek była planowana wycinka drzew u szwagierki starszej, więc powiedziałam, że pojechał i w poniedziałek wraca. Tak jak powiedziałam, że ze studiami załatwił pozytywnie. I niech by jej do cholery wystarczyło. Bo nie jej broszka. Nie jej dzieci i nie jej odpowiedzialność. Ale ona wie lepiej, jakie studia Córka powinna wybrać, bo jej cioteczna siostrzenica, doktor prawa europejskiego, na uczelni asystentka powiedziała, że magisterium i już. A Dziecko I nie widzi sensu robienia za ciężkie pieniądze magisterium jeżeli nie może znaleźć kierunku, który jej odpowiada. Robi więc drugie studia podyplomowe, a ciotunię interesuje tylko czy drogie. Jakby za jej. Na szczęście firma połowę finansuje. Poucza też Córkę, do białej gorączki ją doprowadzając, że powinna przez internet szukać faceta i jak najprędzej urodzić dziecko. Baba, która sama nie potrafiła znaleźć faceta, a raczej żaden nie był odpowiedni, na przykład dlatego, że na randkę przyszedł w codziennym garniturze. Która nie ma pojęcia o życiu małżeńskim. Która nie jest w stanie wziąć na siebie odpowiedzialności za drugą istotę, albo nie chce by ją ktokolwiek/cokolwiek ograniczało nawet prze posiadanie psa czy kota.
Szwagierka starsza do pewnego momentu dzwoniła czasem, żeby jej to czy owo załatwić. Od pewnego momentu przestała, natomiast ta dzwoni ze zleceniami dotyczącymi starszej. Zaczęłam się zastanawiać co jest grane. A tu się okazało, że to najważniejsza sobie ubzdurała, misje poczuła, że ona lepiej załatwi, jak zadzwoni, najpierw do Starszego i go ustawi, a potem do mnie i mi zleci. W ten sposób będę miała zlecone podwójnie. Wała jagiellońskiego.
Starsza została poinformowana, że jak jej coś trzeba, to ma dzwonić bezpośrednio do mnie. I się pewnie przejęła, bo kto inny jej co za darmo załatwi. Zwłaszcza, że jest świadoma tego jakiego wała sobie obie na mnie ugrały.
W poniedziałek mistrzyni intryg ma przybyć, bo już wpadła w amok przedwszystkoświąteczny (jakoś prędko w tym roku nadzwyczaj). I lepiej, żeby tematów zasadniczych nie podejmowała, bo żżle się to skończy. Judzenie i intrygowanie dwudziestopięcioletnie może wreszcie zacząć wychodzić bokiem.

A Dziecko pojechało do KRK nie w celach remontowych i nie w celach towarzysko alkoholowych (jak sądziłam),  ale spotkać się z dziewczyną. Z którą się widział ostatnio jakieś 2 lata temu. I wtedy jakoś to nie do końca wyszło. Przy poprzedniej znajomości powiedziałam mu, że nawet obiad odgrzewany jest ciężko strawny, a co dopiero kontakty damsko-męskie. Niestety, wyszło na moje. Szkoda, bo był mocno zaangażowany. I na szczęście, bo dziewczę go zlewało. Ale teraz? Znowu?
A poza tym, mógł po prostu powiedzieć. Słowem bym się na temat nie wypowiedziała. A i tak będę wiedzieć o fakcie po fakcie. Ponieważ Córka powiedziała tez Starszemu, jego szanowna siostrzyczka już na pewno wie. I na pewno tez swoje zdanie w temacie wypowiedziała.
C'est la vie (albo inaczej это жизнь!)

niedziela, 6 października 2013

jesienne (moje) fotografowanie




Wczoraj udało mi się wstać przed siódmą. Po prawie przespanej nocy. Zrobiłam eksperyment i wieczorem zaparzyłam sobie zbożówkę. Dodam, że kawa naturalna nigdy na mnie nie działała tak, żeby mi sen odbierała. Mogłam sobie pić o dowolnej porze i nic. Pewnie jednak wszystko do czasu. herbaty, która dawniej uwielbiałam i to mocną, od pewnego czasu nie pijam, bo zjada mi żołądek. Chyba, że jest to herbata z mlekiem, której dawniej nie lubiłam. jeszcze jeden eksperyment, a właściwie radykalna decyzja - wywalenie aluminiowej kawiarki. Tylko najpierw muszę oblukać gdzieś stalową. Genetyczny alzhajmer karmi się parę razy dziennie tym aluminium.
 Tak więc, wyspałam się wreszcie i mogłam podziwiać przyrodę. No i utrwaliłam trochę, co uważałam za   utrwalenia godne.

Co prawda, nie akurat ta przyczepa, ale bez niej się nie dało. Przyczepa stoi pod lipą ponadstuletnią, która trzyma się siłą woli. Dla przechylonego ku południowi pnia tworzy sobie przeciwwagę z wyrastających ku północy gałęzi. Tam gdzie słoneczko już dotarło jest mokra, zielona trawa, a w cieniu - srebrzyście.


 Tak jak na ogrodzie, który cały prawie w cieniu rzucanym przez dom. 

Świerk srebrny na srebrnej trawce pod płotem od północy. U sąsiada w ogrodzie już słonko.

Z psami poszłam. A tu orzechy, które zrzuciły wszystkie liście jak na komendę.

Nasz sad jeszcze zielony, tylko z lewej dwa orzechy rozebrane. Rozebrane też kozie ogrodzenie. A w polach kolorystyka taka jak na pierwszym planie.


Za to w sadzie pod jabłonią takie grzybki rosną mi na kłopot. Bo Starszy już mlaska i marynować każe, a ubiegłoroczne zalegają spiżarnię.

I "jabłuszko pełne snów" w orzechowych liściach.

Jesiennego fotografowania na dzisiaj byłoby na tyle.Otoczenie mam takie sobie i trudno mi z niego coś ciekawego wydobyć. Może dlatego, że ten krajobraz siedzi mi na psychice i jakoś nie potrafię nic pozytywnego w nim znaleźć. Mówi się trudno... Już tego nie zmienię. Na pececie mam kilka ciekawych zdjęć i kiedyś je może wreszcie skopiuję. Wtedy wkleję.
A moje fotografowanie zaczęło się ze 100 lat temu. W czwartej klasie SP zapisałam się do kółka fotograficznego (w tamtych czasach szkołę stać było na takie fanaberie, jak wyposażenie ciemni, odczynniki, sprzęt fotograficzny). I się zaraziłam. Pierwszy aparat  to był Druh, robiło się nim zdjęcia na dużej kliszy i z takiej kliszy można było robić odbitki tzw. stykówki. Służyła do tego ramka z szybką, w którą się wkładało kliszę a pod nią papier fotograficzny. Podstawiało się pod żarówkę odpowiedniej mocy na odpowiedni czas liczony nie stoperem, a jedenaście-dwanaście-trzynaście itd. Potem wywoływacz i lukanie z pęsetą nad kuwetą, co wychodzi, żeby nie przedobrzyć, pod kran i do utrwalacza. Znów pod kran i do suszarki. Większe odbitki robiło się pod powiększalnikiem. W liceum już ciemni nie było, za to był kolega, który miał prywatna ciemnię. Przesiadywaliśmy w niej godzinami. Bo eksperymentowało się trochę. Można było uzyskać różne efekty wyginając papier pod powiększalnikiem. Nie do końca było tez wiadomo, jak dużo można powiększyć, żeby nie wyszło ziarno. Wtedy miałam już Smienę szóstkę, do której przychodził film małoobrazkowy, oczywiście czarno-biały. Czasem udawało się dorwać do czegoś lepszego, np. Zorki albo Practicy. Kolega miał Starta, który wyróżniał się tym, że lukało się do niego z góry.
Smieną dotrwała ze mną do studiów. Aż pewnego razu, po wizycie w domu nie zabrałam jej ze sobą. I Braciszek rozebrał na elementy proste. Szkoda mi jej było strasznie, bo robiła całkiem niezłe zdjęcia. A dostałam ją od Babci, za jabłka. Z tymi jabłkami to cała historia: były u nas dwie jabłonie (między wieloma innymi) tzw. dziczki. Bo Dziadzio sadził takie dziczki, a potem na nich szczepił. A tych nie zaszczepił i zostały. Miały te dziczki jabłek mnóstwo, ale nadawały się one chyba tylko na pektynę. Albo na ocet. I co roku trzęsło się te jabłka, zbierało na wóz, potem taki czubaty wóz jabłek Dziadzio zawoził do octowni. Robiło się to w zasadzie po to, żeby się dary boże nie marnowały i żeby te spady nie zatruwały, gnijąc, atmosfery. A Babcia zachęcała nas do pomocy w zbieraniu obietnicą, że za te pieniądze zostanie coś wymarzonego kupione. I to też był jakiś chwyt pedagogiczny, bo nie sądzę, żeby wóz jabłek zarobił na Smienę, choć te aparaty wtedy drogie nie były.
Potem na studiach kupiłam Vilię. Za jakieś pieniądze zarobione na korkach, albo na koloniach, gdzie jeździłam jako wychowawca. Długo ta Vilia była, bo jeszcze pierwsze zdjęcia mojej Córci, którą urodziłam mając już 36 lat, a potem Dziecka, były nią robione.
Jak dzieci miały już po parę lat i nastąpiła znana przemiana z komunistycznego reżimu na dziki kapitalizm, pojawiło się na targach, bazarach, ulicach, wielu "Ruskich", handlujących ichnimi towarami. I od takiego "Ruskiego" nabyłam Zenita. Za jakieś śmieszne pieniądze. Mogło to być 350 zł, albo 350.000zł, ale to było w czasach, kiedy słoik dżemu kosztował 19.200zł. No i tym Zenitem robiłam już zdjęcia na kolorowej kliszy. Przy kolorowej kliszy nie było już mowy o własnej obróbce, bo było to zbyt skomplikowane i było się zdanym na zakład fotograficzny. A zakład trzaskał z kliszy odbitki jak leci, wszystkie w tym samym powiększeniu, bez dodatkowego kadrowania itp. Zanosiło się kliszę i zamawiało po jednej z dobrych , a potem odbierało kopertę ze zdjęciami i czasem klęło w żywy kamień. Bo np, w zależności od marki użytego papieru kolorystyka wychodziła dziwna. A zakład strzelał odbitki na papierze jaki miał, niekoniecznie dostosowanym do filmu, jaki dostał. No, a najlepiej oczywiście odbitki z Kodaka wychodziły na papierze Kodaka, a nie Agfy. 
Wszystkie te aparaty były całkowicie manualne. Ręcznie dobierało się migawkę i przesłonę, ręcznie ustawiało ostrość. Dopiero w Zenicie był wbudowany światłomierz, który ułatwiał odpowiedni dobór parametrów do warunków oświetlenia i czułości filmu. Wcześniej robiło się to w oparciu o pewną wiedzę , na czuja.  Byli tacy oczywiście, którzy latali ze światłomierzami w łapie. Ale, jeżeli nie byli to profesjonaliści, którzy mieli obowiązek wykonywać jedynie dobre zdjęcia, spotykali się z pogardą, tych co ustawiali na czuja.
Najpierw zostałam odcięta od ciemni. jeszcze w akademiku była ciemnia, którą wytrwale okupowałam w każdym wolnym od nauki, korków i zbiórek kręgu instruktorskiego czasie. Znów z jakimś kolegą, ale kolega był w tym tak nieistotny, że nawet go nie pamiętam. Prywatnie nie było mnie nigdy stać na kupno całego tego wyposażenia. A marzyło mi się. łaziłam do sklepu fotograficznego, przy każdej wizycie w Dużym Mieście, już pracując tu, na wsi i podziwiałam powiększalniki itp. No ale ceny, w stosunku do nauczycielskich poborów były zaporowe.
Niewiele lat temu zostałam odcięta od fotografowania w ogóle. Odcięła mnie wada wzroku. Od baardzo wielu lat mam pomiędzy jednym a drugim okiem różnice ponad 3 dioptrie. Doszło kiedyś nawet do tego, że okulistka w najbliższej mieścinie nakrzyczała na mnie z tego powodu i zapowiedziała, że mi takich okularów nie przepisze, bo nie może być różnica większa niż 3 dioptrie. Podziękowałam jej pięknie za współpracę i poszłam kupić okulary na 100% (wtedy były jeszcze zniżki na okulary na receptę). No a teraz ta różnica już jest ponad 4 dioptrie. I był problem w ustawieniu ostrości ręcznie. Sprawę załatwiłby aparat z autofokusem. Tyle, że aparaty fotograficzne stały się w międzyczasie nieprzyzwoicie drogie i znowu nie było mnie stać. Ale się cały czas przymierzałam, obgadywałam temat na Skajpie z Siostrzyczką. I dostałam taki aparat na ostatnią spędzoną wspólnie Gwiazdkę. Kodak Easy Share. Nie jest to super gwiazda, ale można nim sensowne zdjęcia robić. I jestem przekonana, że moja Siostra już wtedy wiedziała, co w niej żyje własnym życiem. Nigdy nie robiła mi kosztownych prezentów, jeżeli to jakiś drobiazg. A wtedy, po Sylwestrze wróciła do siebie, zrobiła badania (cały czas bolała ją wątroba, ale składała to na kamienie) i okazało się, że ma tam piłeczkę tenisową. Moja głupota i naiwność jeszcze raz dały znać o sobie. Tyle tylko, że 1.04.2009 roku o szesnastej z minutami byłam w Paryżu i przez ostatnie godziny trzymałam ją za rękę. Zmarła w pierwszych godzinach drugiego kwietnia. Przywieźliśmy ją z Bratem w takim małym czerwonym pudełku i , w Wielki Piątek, schowali to pudełko do grobowca Naszej Mamy. One ciągle razem podróżowały po Europie i nadal podróżują razem. A ja się ciesze tylko z tego, że mój ośli upór na coś się choć raz przydał. Oparłam się kretyńskim sugestiom mojej idiotycznej szanownej szwagierki dla której najważniejsze było, żeby przewieźć moją Siostrę do Polski, "by zmarła w ojczyźnie". I w tym ojczyźnianym syfie, który panuje w szpitalach onkologicznych. Ciekawe u jak wielu ludzi ciągle jeszcze sentymenty biorą górę nad rozumem w zasadniczych sprawach.
Tak, moja Siostra wiedziała, że ten aparat to ostatni prezent od Niej. I że  zawsze, gdy biorę go do ręki, żeby coś pstryknąć to o niej pomyślę.

Wtedy w Paryżu czekaliśmy parę dni na pogrzeb. Trudno było siedzieć bezczynnie, Córka wyciągnęła mnie na spacer. Ale ja ustaliłam dokąd, ona tylko prowadziła. W pierwszych dniach pobytu Siostra odwiedziła Sacré Cœur, a tam jest figura Świętej Małgorzaty. Chciałam tam pójść w pierwszej kolejności.
Jak widać, słońce już zachodziło powoli, gdy doszłyśmy.

A potem popatrzyłyśmy, tak jak Ona, na panoramę Paryża.

Przeszłyśmy przez Montmartre i podreptałyśmy pod Notre Dame, a potem Hotel de Ville

Gdy wracałyśmy było już całkiem ciemno i tak wyglądała Sekwana.
A na następny dzień była kaplica w hopitale diaconesse,  kościół Notre-Dame-de-l'Assomption na rue Saint Honoré i cmentarz  Père-Lachaise. Na następny dzień cmentarz jeszcze raz, a potem podróż non stop samochodem z powrotem.


I tutaj są obie. Takie kwiatki im zrobiłam. Mam nadzieję, że Mama wybaczyła mi te lilie. Bo nigdy nie lubiła lilii, a ja oczywiście o tym zapomniałam.

Zdjęcia w Paryżu robione były telefonem komórkowym. Nie myślałam wtedy o zabieraniu aparatu.








piątek, 4 października 2013

srebrzyscie

O 7.00 było srebrzyście i o 10.00, tam, gdzie słońce nie zagląda jeszcze - też srebrzyście. W sumie, to mam gdzieś takie uroki przyrody pod tą data. termometr pokazywał -4. Liście spadały z łoskotem, gdy na tę szeleszcząca srebrzystość wyprowadziłam psy na poranne siku. Ciekawe, co zamarzło i przemarzło? Traktor nadal stoi z bronami i wodą w chłodnicy na środku podwórza. Dziecko kontuzjowane jakieś, plecy go bolą. Na każdą propozycję podjęcia jakichkolwiek działań odpowiada, że plecy go bolą. I zwala winę na ciotkę, że bo musiał kosiarkę spalinową do auta załadować, żeby wykosić jej wersalskie ogrody, bo trawa taka, że się wywraca (ciotka się wywraca). Bez trawy i tak by się przewracała, bo chodząc o dwóch laskach i dźwigając 100kg na spuchniętych nogach trudno kosz ze zgrabionymi liśćmi taszczyć. Nie wiem po jaką cholerę - jak spadły, niech leżą. No, ale jak wersal, to wersal. (Nie wytrzymała do naszego przyjazdu i sąsiadkę zgwałciła, coby jej ścieżkę od bramy do schodów wystrzygła do zera.) Wcale mi spadłe liście na trawniku nie przeszkadzają. Natomiast chusteczka higieniczna jak najbardziej.

Chleb upiekłam, zaraz z rana. Bo te moje dwa, jak wczoraj pojechały węgiel nabyć, to doznały szoku na widok ceny obecnej i przyszłej i już więcej nie były w stanie nic załatwić. Potem Dziecko pojechało do sklepiku, czyli Wiejskiego Centrum Rozrywki. Jakoś go już plecy nie bolały. Ale chleba tam już o takiej porze nie uświadczysz. Ciekawe czemu, skoro chleb jest sprzedawany w prezerwatywie i ma 5 dni przydatności. A jak nie pójdzie, to dostawca zabiera z powrotem. No, ale głównym źródłem dochodu sklepiku jest przecież nie chleb, lecz piwo. No, to upiekłam swój chleb powszedni, kuciany. Z pszenicą w całości zmieloną w śrutowniku maksymalnie skręconym, zamiast mąki razowej. No i serwatki akurat nie miałam, ale mi się pół kefiru poniewierało po lodówce to dodałam do wody. Dobry. Zjadłyśmy właśnie z psicami opóźnione śniadanie.
Mała kota włazi uparcie do zlewu. I albo tam siedzi obserwując kropelkę spadającą z kranu, albo defiluje przez szafkę, kuchenkę, po ladzie. Obawiam się, żeby ta defilada nie zakończyła się kulą ognia, bo jakoś kawiarka stojąca na zapalonym palniku jej nie przeszkadza. Nie wiem jak ją oduczyć. Może sporządzić grzechocące pierścienie, jak do oduczania psów od zbierania z gleby czegobądź? Bo wyjmowanie jej ze zlewu i zdejmowanie z lady nic nie daje - włazi zaraz ponownie. A danie po dupie w miejscu przestępstwa niekoniecznie musi się skojarzyć z miejscem przestępstwa, może z właścicielem karzącej ręki.
Koty mnie wczoraj do wqrwu lekkiego doprowadziły. W zasadzie Panek Koteczek. Swego czasu Córcia przywiozła mi była kłąb rajstop, czy za małych, czy za dużych, czy znudzonych. I te rajstopy w reklamówce leżały na dnie szafy i czekały na podjęcie wyznaczenie dalszej marszruty, albowiem rajstop używam w niewielkich ilościach - tylko od tzw wielkiego dzwonu, kiedy mus ubrać spódnicę, a temperatura nie pozwala zostać o bosych nogach. Szafa stoi z drzwiami lekko uchylonymi, bo bieszczadzka ci ona jest i lat przeżyła już wiele oraz parę przeprowadzek, które tym meblom nie służą zdecydowanie. Pan Koteczek był widywany, jak szafę opuszczał, ale wiadomo, że koty lubią się zaszyć. Córunia, bywszy ostatnio, zapodawała mi, że zapach się jakiś z tej szafy wydobywa, ale mój upośledzony nos niczego mi nie sygnalizował. Zresztą, Pan Koteczek? Taki porządny? Który, ledwo po narkozie ślipia otworzył, zaraz do kuwety polazł?
Tymczasem wczoraj marszruta rajstop została ustalona i udałam się, coby je z dna szafy wydobyć. No i niestety, przy bliższym spotkaniu z nosem, podejrzenia Córki okazały się słuszne. Rajstopy poszły do prania, szafa do mycia i odsmradzania jakimś lawendowym odsmradzaczem z Rossmana. A najgorsze, że pod tymi rajstopami leżała moja skórzana torebka z Ochnika - prezent od Córuni, za wykonane jej remonty, którą, coby się w codziennym użytkowaniu nie zniszczyła, na spód szafy w specjalnym worze wetknęłam. Wór poszedł aut, a co z torebką - nie sprawdzałam, żeby mnie szlag nie trafił. Na razie powiesiłam żeby się wietrzyła. A proponowałam Córuni, żeby sobie wzięła używać, bo ja z taką torebką nie mam ani w czym, ani gdzie szpanować. A ona -jak najbardziej. Może to chamstwo z mojej strony, bo dziecko się postarało i całą premię prawie na tę torebkę wydało. Ale tez dowód, że czasem drogi i elegancki prezent to tylko problem dla obdarowanego.

Moje chłopstwo jeszcze szczęśliwie zalega (Szczęśliwie? Q..wa, o tej porze?). Więc pójdę nieco doprowadzić do ładu łazienkę i z psami na dłużej, bo czekałyśmy, aż srebrzystość pójdzie skąd przyszła.


czwartek, 3 października 2013

picture story from maine klajne ZU



Jako uzupełnienie do poprzedniego posta moje zoo na fotach.
Historycznie.
Psowate były najpierw. Pierwsza była Księżniczka.

W czasach, gdy jeszcze szlajała się po szołach.

A tu już prosty kundel niestrzyżony. Podziwia okolicę.

Księżniczki stosunek do zagadnienia: kulturalnie mówiąc -jest ponad. Natomiast Czarna "pilnuje" kóz.

Czarna - kundel przydrożny, wyjęty pieruńską zimą z rowu.

Się lenimy na fotelu u Pana.

Co dwie wypatrzą, to nie jedna.







Potem pojawiły się kotowate. W sposób nieplanowany oczywiście. Pan Kot był najpierw tylko przejściowo.


Pan Kot jako małe kociątko z zadatkami.


A to już po lądowaniu.

Przez chwilę był nawet szpital. Księżniczka oczywiście na ziarnku grochu. Im więcej poduszek pod nią, tym lepiej.

Przecież ja do tej szafy wcale nie wchodziłem...

Właśnie posprzątaliśmy...

Jak się jest PANEM Kotem, to się siedzi, gdzie się ma ochotę.

Pani ma "miętkie" serce i Dziecko II odziedziczyło. Ciemną nocą przywlekło takiego lemura.

A Pan Kot jest wq..wiony, że na jego terytorium to coś się pojawiło. W dodatku przysiadło ledwie co napoczętą gazetę. Poszła won z mojej gazety. Ja tu czytam!

I jeszcze do mojej miski się wpycha, jak w swojej ma to samo! Paszła!

Paskudny lemur nazwany Klementyna-Kundzia-Pinda ma bardzo ciekawe umaszczenie, szaro-żółte ślepia i przepastny żołądek. Fryga tyle co Pan Kot i jakby jej było mało. Ale nie wybrzydza. Ziemniaczka tez frygnie.



 Jak  Szanowni Czytelnicy zauważyli, koty są karmione na oknie. Trudno uhaha, ale jest to jedyny sposób na to by coś zjadły. Może niedokładnie tak. Bo zauważyłam, że jak koty jedzą, nawet skradzionego kotlecika, to psy twarzy nie pchają. A koty, jak wiadomo, lubią sobie parę podejść do miski zrobić. Gdyby to nie stało na oknie, to koty chodziłyby głodne, a Czarna  - kwadratowa. Czarna bowiem jest psem ciągle głodnym, mogłaby jeść cały czas. W kuchni towarzyszy mi nieustannie, najchętniej znajdując się między moimi nogami a szafką kuchenną lub kuchenką. Co wkurza mnie totalnie, bo potykam się o nią ciągle, a w dodatku miałam już psa osobiście wrzątkiem oparzonego, czego nie chciałabym powtarzać.  Pozycja ta zapewnia  Czarnej  stałą kontrolę nad wszystkim, co mi spod ręki -noża wypadnie-skapnie. Natychmiast jest uprzątnięte, chyba, że powiem "nie rusz".

Jest teraz 3.25. Pospałam do 0.30. Byłam dzisiaj u szwagierki, bo słabowita i lekarza jej do domu zamówiłam. Trza było być, jak przyjedzie. Ta ciągle na pigułach nasennych. Całe życie. I lekarka jej bez mrugania przepisuje, jakieś różne  dwie.

No i tak się zastanawiam, czy nie trzeba będzie wzorem pójść. Bo zaczyna mnie to niespanie .... denerwować. Tyle, że... Myślę, że niespanie jest denerwowaniem spowodowane....

Przylazł Pan Kot. Po gonitwach , co z Pindą uskuteczniali. Próbuję go pogłaskać.. Ale gdzie tam. A lemur paskudny wskoczył na mnie i natychmiast pomruk z siebie wydał. Przemaszerował po desce łóżka omijając Księżniczkę, która, o dziwo, śpi pod kołdrą. Usadowiła się pinda na moich nogach, udeptuje i mruczy jak traktor, a Pan Kot łazi i drze twarz.