niedziela, 31 sierpnia 2014

szkodniki takie i siakie

Komarom jest wszystko jedno. Czy zimno, czy gorąco żrą tak samo.Dość mam komarów. I innych latających, tudzież pełzających, biegających , skaczących itepe.
Na jabłkach pod jabłonią (gdzie dobre można znaleźć tylko, gdy pada. W pogodne dnie wygląda tak, jakby z drzewa spadały same zgniłki. Zazdroszczę ludziom porannej aktywności) roje rozsierdzonych pszczół i os. Psy lezą w te osy i boję się, że mi Księżniczkę coś użre, bo ona pechowa jest. Mnie już użarła jakaś osa, ni stąd ni zowąd. Dziurę mam na ręce jak po psim zębie.

Myszy czują zimno nadchodzące. Szykuję się do wysłania kotów na służbę do kóz, bo jakiś mysi zapaszek mnie tam doleciał. Że pozamykać szczelnie nie mogę na razie - w oknie założyłam siatkę metalową. Jeszcze koty dostaną spot-ona na robale wszelakie i hajda darmozjady, do roboty. Panna Kota już się wczoraj zasłużyła: wysmyknęła się na klatkę schodową pomiędzy czyimiś nogami. Jak wróciłam z wieczornej wizyty od kóz -zastałam ja kontemplującą mysie padło, upolowane w piwnicy zapewne. Kota poszła na salony, a mysz za ogon i w krzaki. Coby nie wdepnąć, jak Patrycja na dzień dobry. Sztywną mysz moje wnętrzności zniosą, natomiast rozdeptanej już nie. I kto by to miał sprzątać potem? lepiej było padło dyslokować.

Dziś Panna Kota, wiedziona zapewne chęcią powtórzenia wczorajszego sukcesu, znów spierniczyła między nogami. Ale drzwi na strych były otwarte i zamiast polowania, wybrała wycieczki po okolicy, via dach i wisteria. No i zaprowadziła mnie do stodoły. A tam ujrzałam oto coś takiego:

Siedział sobie skurczybyk na samej górze drabiny. Policzki wypchane zapasami, tak że aż mu się wyraz twarzy zmienił.
No to ja na to powiem tak: ja przepraszam i dziękuje bardzo, za takie towarzystwo. Nie dość, że w polu wpierniczył bób, co go na nasienie zostawiłam, kradnie buraczki, próbuje napoczynać dynie -to jeszcze przylazł do stodoły i rządzi się jak u siebie. Siedział na tej drabinie, zdjęcia mu robiłam, lampa błyskała. A on nic. Pewnie mu się spodobało, tak za modela robić. A jak mu się spodobało, to pewnie zechce przyjść jeszcze. Zwłaszcza, że tej pszenicy tam ze 20 ton leży. Tyle, że ja z chomikami się nie umawiałam na spółę.

(Aha, dawno nie padało. Nie bez powodu ten kogut darł dziób od rana....)

Z wizyt niezapowiedzianych w polu, zagrodzie i ogrodzie są jeszcze jeleniowate w sadzie i na grządkach. Na grządkach na razie wielkiej pustoty nie poczynił. Tylko im truskawkowe liście, podobnie jak kozom posmakowały i pędzlują. Niby pożytek jakiś, bo nie będę musiała ścinać na zimę. Ale jednak jutro to kołkami plastykowymi od pastucha i sznurkiem zwykłym ogrodzę, coby mi nie powyszarpywały z ziemi tych truskawek i nie podziurawiły włókniny.

No i są oczywiście szkodniki dwunożne. Jabłek i śliwek dostatek mamy. I chętnie się podzielę. Ochoczo nawet, bym rzekła. Ale wolałabym jednak w sposób jakiś skoordynowany to wspólne korzystanie z naszych jabłek. Bo może ja tez bym czasami, później nieco niż o szóstej rano, miała ochotę jakieś jabłko pod jabłonią znaleźć, zdatne do zjedzenia? Antonówka w dziwny sposób jabłka zrzuciła (częściowo) : na tych gałęziach, które się ugięły i dotykają ziemi,pusto się zrobiło w zasięgu rąk stojącego chłopa. Ja rozumiem, że tam nie zbierają, bo trawa i pokrzywy. Ale w piśmie świętym powiedziane, że pod cudzym drzewem podniesiesz i zjesz, ale do domu nie zabierzesz. A co dopiero Z drzewa....

To w sumie i tak bajka, naprzeciw tego co spotkało Renię. Szczyt chamstwa i sk...syństwa, żeby tak przyjść, jak po swoje. Opędzlować do zera, a resztę zniszczyć. Przecież głodny tego nie zrobił. Głodny wziąłby, żeby głód zaspokoić. Chyba, że ma dziecek tyle co w plutonie wojska.. No, ale niech im w takim razie da w łapy motyki i niech sieją i sadzą na swoim. Bo nie ma takiej opcji, że jak jest dom, to się spłachetek nie znajdzie jakiś, który można by było obsiać i obsadzić. Tylko chcieć. A nie, jako ci ptaszęta niebiescy, co nie sieją, nie orzą, a zbierają... Albo chomiki....
Psiakrew...

W czwartek byłam w J. Spotkanie z kumplem Temidy. Pytam: czemu ta ślepa kurwa temida nie wzrokiem się kieruje a węchem. Pecunia non olet, więc wywącha natychmiast. I ci co mają, są wobec prawa równiejsi. Taki duży i równiejszy zrobił , w sposób ewidentny dla WIDZĄCEGO śmiertelnika, Brata na perłowo. Dla sądu i prokuratora czarne jest białe. Efekt taki, że chcą Brata zlicytować, wyceniwszy to, co ma na marniutkie grosiki. Zostanie bez środków do wykonywania pracy, a zatem i do życia. I jest klincz, bo będąc na czarnej liście, nie może wziąć kredytu, żeby spłacić, co ma do spłacenia. Nie mam pomysłu na ratunek....

A moje domowe szkodniki siedzą dziś po norach. Pewnie za chwile głód ich wywabi, więc muszę coś przygotować.



piątek, 22 sierpnia 2014

Jesien idzie...

A właściwie to zjawiła się już prawie, jak cichociemny.
Ludziska pisali, że w nocy 10 stopni mieli i dylemat, czy kozom juz na noc zamykać. A mój termometr, sam z siebie, obrócił sie do mnie zadem i byłam odcieta od informacji o temperaturze. Nawet się dziwiłam nieco, że Starszy na bieżąco nie informuje, aż go wczoraj zapytałam, jak stał przy oknie. I wtedy sie okazało, że "nie da się", bo termometr odwrócony. Wsadziłam łapę i go nawróciłam. I przekazał natychmiast przykra informację, że jest 13st (ok. 18-tej). Dziś natomiast dzionek mnie wygonił z łoża o 6-tej. Okna były zaparowane od zewnątrz. Po otwarciu okazało się, że to nie tylko okna - mgła jak mleko wetknięta wszędzie dokładnie. A na termometrze 6 stopni. Ja się nie zgadzam!

A bociany to jakby miały w dupie. Nie wiem skąd biorą informacje, czy maja jakiś stałych zwiadowców w powietrzu, ale jak tylko traktor z pługiem sie w polu pojawi, to już są. Za Dzieckiem łaziło ze 20 sztuk. Juz myślałam, że to sejmik i polecą sobie precz, ale jak się wczoraj nad wieczorem podkasało i ktoś tam orać zaczął, to dalej ich było stado całe.
Wczoraj lało od nocy do przedwieczora. Paskudnie było, ale deszcz spadł w odpowiednim momencie. Siać ten rzepak należy na gwałt, ze względu na to zimno, co przyszło z nagła.
Dziecko poorało i powłóczyło, jeszcze agregat i siewnik. Posieją we dwóch, na dwa traktory -jeden z agregatem, drugi z siewnikiem pojedzie.
Sąsiad, który uprawia pole po sąsiedzku robił chyba demonstrację siły, bo na spłachetek taki mały zajechali z synem na dwa traktory -te olbrzymie kejsy: jeden z rozsiewaczem do nawozów -funkiel nówka, aż lśnił nowością, a drugi z pługiem obrotowym -tez prosto z fabryki. Potem ten z rozsiewaczem pojechał i wrócił z drugim, takim samym pługiem. I sobie na tym polu przeszkadzali z dwoma takimi olbrzymimi pługami.
A moje Dziecko tą bidną sześćdziesiątką się tłucze z pługiem obrotowym, który sobie za tegoroczny rzepak nabyło i porzeźbiło nieco w gównie. Bo pług jest gebelsowski, starszy od Dziecka..
Wczoraj udało mu się wreszcie te wredne trójki sprzedać. Cenę wziął za nie gównianą, tylko ciut więcej niż na złomie. A już był taki na to zjeżony, ze miał zamiar, prosto z pola do skupu jechać.

W polach się rozpleniły chomiki. Strach w pole iść z psami, bo te skurczybyki bojowe są strasznie. Gdy Dziecko orało na "kowalowym" jeden taki kamikadze latał i najpierw straszył bociany, a potem zaczął atakować traktor. No, jak się menda traktora nie boi, to co o ludziu mówić. Już raz miałam bliskie spotkanie z takim jednym, przyjął postawę bojową, z nastawiona gardą. Na szczęście się rozmyślił i zwiał. Wiem, że sa u mnie w okolicy grządek. W ub. roku zniszczyły mi co najmniej połowę dyniek. Teraz, na razie nie widzę. Tylko cukinia jakaś pogryziona i ząbki odbite - chyba ich robota. I zapierniczyły mi połowę bobu, co sobie na nasienie zostawiłam. No, problem jest. Większy niż z kretami i nornicami, bo te przynajmniej ludzi nie atakują. Ciekawe, czy z tym jakoś można walczyć, w sensie - ograniczyć populację, bo za chwilę chomiki będą rządzić u mnie na grządkach.
Miałam zamiar posiać jeszcze szpinak , już sobie przygotowałam nawet miejsce. I może rzodkiewkę jakąś. Dziecko zaorało mi kawałek po dyniach jednych, gdzie dwie sztuki olbrzymie urosły. Dziś pewnie pojedzie tam agregatem i będę mogła zadziałać. Wiem, że z truskawkami się trochę spóźniłam, ale nie było jak i gdzie. Byle się zdążyły ukorzenić. No i we włókninę je trzeba od razu.

Moje Dziecię miastowe rekord niewolnictwa wczoraj pobiło: wyszło z pracy o 20.45. Jedzie jakby 2 etaty, bo zastępuje koleżankę, co poszła na dwa tygodnie na urlop. Dobrze, ze już piątek, bo zostaje jej jeszcze 5 dni.Ale przekazało hepi niusa, że firma jej chce wysponsorować szlifowanie francuskiego. Dali katalog, żeby wybrała sobie formę, nie patrząc na koszty. Spadło jej to z nieba, bo myślała o jakimś szlifowaniu pod kątem certyfikatu. No, to już ma z głowy.
W kontekście tego niewolnictwa siostrzanego, domowe Dziecię, przylazłszy na nocne pogaduchy u stóp matczynego łoża, połączone z wygłaskiwaniem piesów (które są wtedy very very hepi), stwierdziło, ze rolnik, to jest jednak zajebista fucha. Bo dochody dochodami, ale przynajmniej nikt ci na łbie nie wisi i nie ściga. No, póki co, to wisi dyrektor zarządzający - czyli Starszy. Ale Dziecko i tak podchodzi trochę na lajcie do tego jego zarządzania. A trochę się liczy, bo jest źródłem wiedzy z doświadczenia.
Było na spotkaniu rozpoznawczo-zaczepnym w związku z tym kursem rolniczym. I jest na tak. Tyle, że nie wiem jak pogodzi ten kurs ze studiami, które tez sa w soboty i niedziele. A pewnie trzeba będzie obecność zaznaczyć.

Ciota coś zaczęła modzić, że sobie grupę inwalidzka załatwi, żeby dziecko zasiłek opiekuńczy na nią mogło brać. Było modzić, wtedy, kiedy mówiłam. Parę miesięcy by brał te pieniądze, a teraz by dostał 5,5 tys w kupie. Zanim załatwi te grupę, to zdąży umrzeć, a i tak, w obecnej sytuacji Dziecko się nie łapie na opiekuna prawdopodobnie. Jeżeli się zarejestruje jako producent, co mu się zdaje się bardziej opłaci. A ciota chce uwiązać sobie znowu obiecankami. Może niech spada.
Ten ostatni busz, który ja atakował skosiła jej firma ogrodowa. (Dziecko się wybrało, ale go odesłała) Zabuliła, jak za woły 150 zł i została z  trawa na pokosie. Myślałam, że się trochę wyleczyła z permanentnego koszenia trawnika, a tu się okazuje, że siedzi w oknie i już jojczy, że trawa zielenieje i trzeba by kosić.
Niektórym ludziom na wsi popierdoliło się całkiem na poddaszu. Dawniej Wujo kosił ogród kosą dwa razy w roku i było OK. A teraz chciałaby co dwa tygodnie, "bo kosiarki w koło huczą, wszyscy koszą, tylko u niej stoi" No, faktycznie, koszą co chwilę. Bo polikwidowali wszelką żywinę, grządki i tp, a z nudów trzeba coś robić. A ja nie koszę. Przynajmniej kozy mogę wypuścić na ogród.
Małe Zuo nadejszło, skradajęcy się, jak puma jakaś. Hopneło na kolana, mruczy i wsadza pychol w klawiaturę. Od świtu ma loty, już zaliczyła wszystkie szafy i chyba coś zdążyła zdemolować, bo huki jakieś dochodziły. A teraz zabrała się za psie żarełko, bo ona ciągle głodna. Waży 3,5 kg, a wygląda, jakby jedzenie oglądała przez szybkę. Dostęp do chrupek jest permanentny i do woli. Natomiast kolacyjne saszetki opiernicza: własną, Łaciatki odrobinkę (bo Łaciatka nie je mokrego, ale dostaje odrobinkę, żeby jej przykro nie było i coś tam sobie troszkę poliże) i na koniec jeszcze odpędzi od miski Pana Kota. Małe Zuo jest menda wredna i psuj, ale to jedyny kocio, który przylezie na kolana i pomruczy. I to nawet psim sposobem się odbywa: klepię się po kolanach i ją wołam, a P.K. wskakuje i odwala swoja robotę. Pan Kot wzięty na ręce warczy i fuczy (on w ogóle wqrwiony głównie chodzi i rozdaje cepy pozostałym kotom bez zdania racji), natomiast Łaciatka -w pierwszej chwili wystraszona, potem mruknie parę razy, a potem juz wrzeszczy rozpaczliwie, żeby puścić. Wczoraj waga była pod ręką i Dziecko wsadziło Łaciatkę. Przycupnęła na wadze, wystraszona oczywiście. A my obawialiśmy się, że waga kota nie stwierdzi. Ale stwierdziła i, ku naszemu zaskoczeniu, wykazała 2,5kg kota. Natomiast Pana Kota było 4,5 kg. Ale Pan Kot, po ostatnich wędrówkach całodniowych ma jakieś problemy z przyswajaniem. Wygląda na bulimię: żre do napęcznienia i za moment zwraca wszystko co zjadł.

No, słoneczko daje radę, zgodnie z prognozami. Piesy sobie polegują jeszcze. O dziwo nie przylazły, jak pańcia śniadała! Będziemy budzić.

Miłego dzionka !



środa, 20 sierpnia 2014

Se siedze,

a właściwie padam na pysk. Ale nie mogę jeszcze paść właściwie, bo sokownik robi mi sok z malin, a ja muszę go pilnować. Maliny dotarły do mnie późno dość i jak tylko mogłam, to nastawiłam pierwszy wsad w ten sokownik. A sama poszłam sobie precz do innych zajęć. Na początku działalności sokownika nie wymaga on towarzystwa ludzkiego - robi, co ma do zrobienia niezależnie.
Ja też zrobiłam co miałam do zrobienia: kozi obrządek, psi spacer i mężowską kolację. A potem już były tylko takie beneluksy, ja nakarmienie domowej zwierzyny, ponowne wyjście Księżniczki w celu zrobienia balona z pańci. Zrobiłam jeszcze Dziecku kromki, zawczasu, bo potem mogę już nie być w stanie. I siedzę i czekam na ten sok. A zapałki wyszły i oczęta mi się zamykają.  Pewnie przez ten deszcz, co cichcem spadł był przed chwilą.

...........................................................

No i niestety, nie byłam już w stanie pisać dalej, bo musiałam całą uwagę skupić na braku zapałek...
Doczekałam do końca tego sokownika, odnotowałam ładny wynik -z ok 10l malin wyszło 7l soku (razem z kilogramem cukru te 7l). Ciąg dalszy został na dzisiaj.

Noc znowu przemęczyłam. Niebawem dojdę do fobii przed kładzeniem się do łóżka, bo perspektywa nocy ze 4-5 razy wstawanych jest mocno zniechęcająca przed zaleganiem w ogóle.

sobota, 16 sierpnia 2014

Som rankingi

Trzynastego wywiesili w internecie, przed północą. Starszy czyhał jak debilny na te rankingi i latał , jak kot z pęcherzem. Potem prześledził ok 10 tys nazwisk, żeby stwierdzić, że Dziecko się nie załapało. Jeszcze mi wisiał nad głową: no, szukaj, szukaj, patrz, nie obchodzi cię... Po czym poszedł Dziecku obwieścić tę radosną nowinę. Skończyło się trzaskaniem drzwiami, lataniem, itp. W rezultacie nie spałam do czwartej.
Miałam ochotę Starszego skopać tu i ówdzie...
Dziecko się wqrwiło (zapewne bardziej na latanie Starszego i obwieszczanie oraz całą , przez niego utworzoną sytuację ogólną) i powiedziało, że "pi...doli, nie orze" No i przesiedziało cały następny dzionek w swojej jamie, nosa wyściubiając tylko na siusiu i papu. Powoli dochodzimy do tego, że chyba jednak zaorze i zasieje....
No, bo jak innego źródła dochodu brak, to przynajmniej z tego będzie na drobne wydatki.

Upał wreszcie zelżał nieco. Spadło trochę deszczu,  ze środy na czwartek nawet burza jakaś była, ale u nas na szczęście nic specjalnego się nie działo. Poza tym, że Ciota prądu nie miała i afery były straszne, bo "ma śliwki w zamrażalniku. I, ojej, co to będzie" Nosz, qrwa, co najmniej, jakby miała tam płetwy rekina i kilogram kawioru. A kilo śliwek można wypieprzyć, jak by się koniecznie zechciały w zamkniętym zamrażalniku, w ciągu paru godzin, rozpłynąć. Oczywiście lataliśmy ze Starszym, z korkami i probówką. Po czym okazało się, po przybyciu na miejsce, że dzwoniła do elektrowni i jest awaria, i mają do 14.00 usunąć.
Po czym zadzwoniła, że są i jest zwarcie i szukają i nie mogą znaleźć. (I, ojoj, co to będzie..)
Po czym zadzwoniła, że znaleźli - u sąsiadki wiatr wplątał gałąź pomiędzy przewody. Informacji o śliwkach nie podała...
Myślę, że kiedyś coś jej powiem, albo co...

Zawracała Dziecku de, że koniecznie, już, natychmiast prawie, trzeba jej trawnik wykosić. Telefony szły do Nienajstarszej-ale-najważniejszej, że w buszu żyje i chodzić się po ogrodzie nie da. W końcu, jak Dziecko zakończyło swoje tematy, nieco jednak ważniejsze, niż jej trawa, to się obraziła i wzięła kogoś z firmy ogrodniczej. I ścięli jej tę trawę "na pokos"", a ona teraz chodzi i to grabi. A podobno wcale chodzić nie może. A na wyjściu z chałupy ma rynnę w poprzek chodnika. I jeszcze na niej nie wydzwoniła? Bo ja już zdążyłam. Nosz, grwa, rynna pod nogami!? Poza tym stwierdziłam, że jej nawet bejsbolem nie dobije, natomiast ona dobije parę osób - bez bejsbola.

Znowu była afera z telefonem. Świtem bladym dziewczyna ze sklepiku zadzwoniła, że Franio L. na nią napadł, że Ciota ma problem z telefonem i że mąż tej dziewczyny (pracuje w Timobajlu) ma iść i się zająć(Franio L. Ciotę od lat nawiedza.On jest dla niej jakimś guru. I teraz chciał latać za obrońcę uciśnionych i opiekuna samotnej wdowy, przez wszystkich opuszczonej). A Ciota ma wiecznie problemy z tym telefonem. Załatwiłam jej taki z przenośna słuchawką, no, bo jakby chora, w łóżku, to koło łóżka sobie położy...Powklepywałam numery najważniejsze, pokazałam pięć razy co i jak. Ale ona i tak wie lepiej. A potem jest telefon: "Co to tam z tą naszą Nienajstarszą-najważniejszą się dzieje?! - A bo dlaczego?, -No, bo dzwonię i dzwonię, a tam ciągle poczta mi się zgłasza". No, jak się zgłasza poczta, jak Nienajstarsza, ma pocztę wyłączoną? Dzwonie do Nienajstarszej...Dowiaduję się, że żyje i ma się dobrze, telefon jej żadnego połączenia nieodebranego nie pokazał. Sprawdzam, że faktycznie pocztę ma wyłączoną.
Dzwonię do Cioty: " A ty, jak do tej Nienajstarszej dzwonisz? Z tego numeru co ja ci wklepałam? - Nie, bo ja to do niej numer na pamięć z nam. -Na pewno dobry kręcisz? - NA PEEEWNO!"
Po czym dzwoni do niej Nienajstarsza i okazuje się, po zapewnieniach, że numer zna na pamięć, że jednak nie.
Pozostałe ma zapisane na świstkach i trzyma w kopercie na stole. Chcę jeszcze raz pokazać, jak wybrać numer zapisany w kontaktach. Nie trzeba, bo ona wie, ale woli wklepać z paputka....
No i potem odbieram telefony, "że coś z tym telefonem jest nie tak, bo dzwoni do tego-a-tego, a tam zgłasza się ktoś inny, albo "nie ma takiego numeru" albo poczta. A ostatnio telefon co chwila woła papu. Nie wiem jak ona go ładuje i co z nim robi. Podejrzewam, że styk jest rozchwierutany, bo przez inna bazę ładował. Oddałam do naprawy i przyniosłam zastępczy. Zapodałam,że jak bateria nie będzie trzymać, to ma go wetknąć do gniazdka i niech tak stoi. To nie bojler, z torbami za prąd nie pójdzie.
Zobaczymy. Dzisiaj była cisza w eterze. Świętowała zapewne...
Znowu mam jakieś rachunki do zapłacenia. Nienawidzę stać w ogonkach, latać po okienkach.Płaciłam jej te rachunki przez jakiś czas przez internet, ze swojego konta. Ale wydruk potwierdzenia zapłaty jej nie wystarczał. Ona musi mieć na właściwym druczku właściwy stempelek. I nic to, że ja stoję po ogonkach, a ona do każdego rachunku dopłaca dwa pięćdziesiąt (Przez internet nie dopłacała nic, bo jej tych 70 groszy od przelewu nie doliczałam)
Zastanawiam się, czy jak dożyję starości to tez będę taka upierdliwa dla otoczenia.

Wychodzę na wredną mendę, bez serca.. Baba ma 86 lat, schorowana, samotna, a ja tu takie coś..
Ale... Pracowała na to przez cały czas trwania naszego ze Starszym małżeństwa, a jeszcze wcześniej nawet.. Ma na swoim koncie takie wyczyny w stosunku do  mojej Matki, do mnie i do mnie poprzez moje dzieci, że w zasadzie nie należy jej się ode mnie nawet "dzień dobry". I niech mi nikt nie plecie o wybaczaniu.. Ja jej być może wybaczyłam. Chyba tak.. Tyle, że nie zapomniałam. No, bo się nie da.

Koty mi zawzięcie zmniejszają populację insektów latających.Bardzo pięknie im wychodzi. Właśnie Panna Kotta zszamała kolejną ciemkę. Wcześniej Pan Kot załapał się na taką, która wstępnie Panna Kotta już uziemiła. Szkoda, że komarów nie eliminują, bo nalazło mi tego dziadostwa tyle, że mnie pewnie niebawem zeżre żywcem. Panna Kotta właśnie kręci bączki na stole, bo kolejna ciemka krąży pod abażurem lampy. (Ten abażur to ewenement wśród lamp kuchennych. Wygląda jak wielki plażowy kapelusz, z ogromnym rondem i maleńka główką. Był jednym, jedynym egzemplarzem w sklepie z lampami, nie kosztował kto-wie-ile, a wyróżniał się spośród innych lamp kuchennych tym, że jest SZKLANY! Uwielbiam go, chociaż jest upierdliwy strasznie, bo ma na sobie promieniste ryski, w związku z czym musi być myty szczotką, bo gąbka sprawy nie załatwi - kuchenny brud zalepia te ryski stanowczo. Przy każdym myciu trzęsę się, żeby nie rozbić. No i myję na wisząco, bo zdejmowanie jest niebezpieczne). Ciemka wylądowała na obrazie (który od zawsze wisi w tym samym miejscu. Tylko pewnego lata się zawzięłam i odczyściłam mu ramę z warstw idiotycznej farby i brudu nią zamalowanego. Po czym pomalowałam akrylem. Po czym okazało się, że ta rama jest nawet taka więcej ładna.) I tak patrzę, czy wariatka aby nie skoczy na ten obraz, bo ona ma pomysły różne. A Pan Kot posiedział sobie w charakterze sfinksa na środku podłogi, po czym zaczął właśnie zjadać własną łapę. Reszta skitrała się po kątach i nie istnieje.

Przez ostatnich parę dni, zamiast porannego pasjansa do porannej kawy i wieczornych paru pasjansów oddawałam się lekturze - kryminałków z komisarzem Montalbano. Przeczytałam z 6, bo tyle zdołałam nabyć w internecie. Czytało się fajnie, rozwiązania były czasem zaskakujące. Ciekawa byłaby seria z tym komisarzem na ekranie. Swoją drogą - wszyscy raczej powieściowi, czy serialowi komisarze/detektywi, to swego rodzaju dziwolągi. I większość jest raczej stanu wolnego. Czyżby pozostawanie w stanie "niewolnym" wpływało ujemnie na zdolności śledcze komisarzy?
A ten, poza tym, że tropi skutecznie, to pływa w morzu, spaceruje plażą. I konsumuje. jak nie w zaprzyjaźnionej knajpce, to we własnym domu, koniecznie na werandzie. Ogromne ilości konsumuje. A potem z pełnym żołądkiem idzie pływać. O tym konsumowaniu jest trochę, ale powiem, że Mayle jest lepszy w opisywaniu konsumowania. Podchodzi do jedzenia (w sensie potraw) z niejakim nabożeństwem i oddaje to tak malowniczo, że  się to widzi i prawie zapach czuje. I nie dziwota, jak od paskudnego brytyjskiego żarcia przeniósł się do możliwości kuchni francuskiej. To się zachwycił. I w tym zachwycie pozostał.
I właśnie, jak by mi internet chodził, a nie pełzał, to bym sobie jeszcze na dobranoc "Dobry Rok" pooglądała po raz kolejny.
A tak, z braku komisarza Montalbano wezmę do poduszki kolejne "Gówno", na papierze, nadesłane mi niedawno przez moje wielkomiejskie Dziecię, napisane przez kolejnego mieszkańca bladych wysp, który zachwycił się Francją.

(Koci się ciemka nie przyjęła i wróciła wraz z całą kolacją. Posprzątałam. Dziwne, ale mniej mi przeszkadza sprzątanie kociego pawia, niż wiecznie upaćkanej umywalki, czy olanej deski. Kocia się bardzo nie przejęła i poluje nadal. Cóż, kocia natura polowaca...A Kot zjada drugą łapę...)

Zrobiłam sobie właśnie herbatkę i chyba już
nadeszła pora dolać do niej mleczka. Niestety, mój żołądek nie przyswaja już herbatki bez mleczka. A psu uczucia się skropliły i krąży od drzwi do moich kolan. Popierniczyło się coś psiskom. Kto widział łazić w środku nocy na sikanie.
No, to poszłam, Czarna załatwiła co trzeba, a za powrotem u drzwi stała Księżniczka. Poszła dokładnie w to samo miejsce. A potem ja wzięło na łażenie i sznupanie, czemu kres została położony natychmiast. Wieczorny spacer zaliczyła z wielkimi oporami, co chwila dając tyły. Za to teraz nabrała ochoty. Ale dobrze, że poszłam, bo okazało się, że u kóz się świeci. A byłam pewna , że gasiłam, bo jeszcze się zastanawiałam, jak sobie dojedzą te cukinie po ciemku. Tam jest wyłącznik do wymiany. Już kiedyś świeciłam sobie idąc do środka i się nie zaświeciło. A potem nagle -stała się jasność, która mnie bardziej zdziwiła, niż to, że świeciłam przecież , a nie ma.

Alt mnie wqrza - zawodzi i co chwila muszę poprawiać, tam gdzie wypadają ogonki.
Mysz mnie wqrza jeszcze bardziej. Dotąd wqrzała mnie swoją bateriożernością -potrafiła wpierniczyć kilka baterii za miesiąc (Za te pieniądze już by pewnie pozłacana była dukatowym złotem) A ostatnio coś jej odpierniczyło i działa lustrzanie - kursor w lewo idzie myszą w prawo. No, ale się przyzwyczajam. Spróbuje na pasjansie, ale pewnie mnie wqrzy zaraz na starcie...

Tak się zbieram do tego zalegania i zebrać nie mogę. Ostatnio się tak porobiło, że noc to najgorsza pora dnia.. Ale, pewnie pójdę zmagać się z nocą...

niedziela, 10 sierpnia 2014

Veni-vidi-vici

Veni
Byłam. W gnieździe, z któregom wyleciała. Tak na chwilę tylko i nie w celach ładowania akumulatorów, bo ani czasu, ani warunków nie było. Głównym celem było odwiedzenie jednego obiektu. Z przymusu, nie z woli własnej.
Vidi
Co zobaczyłam? Różne różności, miłe i niemiłe oku. Najpierw po drodze jakoś się rozglądałam szczególnie tym razem (może żeby nie myśleć o celu podróży, więc zająć myśl tym, co oko widziało) I ze zdziwieniem skonstatowałam np. że ostrożeń warzywny, który ja z trudem wielkim wyhodowałam w ilości roślin dziewięciu, występuje tam masowo. Masowo! W wielkich ilościach na przydrożnych i przyleśnych nieużytkach.
Pochmurno niby było, a jakiś taki piecowy żar wdzierał się, przez otwarte szyby, do auta. Coraz trudniej znoszę te wybuchy na Słońcu. Dojechaliśmy na miejsce z uruchomionymi wycieraczkami. Potem sobie trochę lunęło, akurat, gdy trzeba było pokonać drogę z parkingu do gmachu. A że oboje z Bratem jesteśmy anty parasolni, no to zmokliśmy nieco, ale nie aż tak, jak kury. Potem chyba te opady poszły w naszą stronę, bo jak wracaliśmy z Dzieciem nad wieczorem, to droga byłą mokra, a z łęgów unosił się opar, który miejscami wychodził na drogę. Trochę obawiałam się mgły, bo miejscami tę drogę potrafią owinąć tak gęste, że nawet Brat poruszał się po nich żółwim tempem swoją wielką ciężarówką, ze światłami wszelakimi.Ale nie dogoniły nas na szczęście. Dziecko dziwiło się osadnictwu pobocznemu. Bo urody wielkiej tereny te nie posiadają. To co wokół to takie góry nie góry, zachwytu brak, a tylko upierdliwość codzienna. Do cywilizacji daleko, a droga jak po ostrzale artyleryjskim. Dziecko jechało slalomem, omijając dziury, bo bało się, że przy niskim zawieszeniu poldolota, miskę urwie. Dodatkowo jeszcze jakieś dziury w ziemi tam grzebią i urobek wywożony jest prehistorycznymi ciężarówkami, które jeżdżą na ostatnim wydechu (czarnym i smrodnym zresztą), przeładowane ponad miarę i poruszające się w tempie zdychającej szkapy. Wyprzedzić to nijak, bo zakręt za zakrętem, droga wąziutka, więc wlec się trzeba w smudze czarnego dymu i prosić Boga,żeby to co przed nami miało miejsce docelowe jak najbliżej. Szczęśliwie (dzięki przestojom przy budowie autostrad) ustał ruch łódek wożących kruszywo ze żwirowiska, które należy minąć po drodze.
Dziecię zapowiedziało, że ostatni raz jedziemy tą trasą - następnym razem wybieramy drogę nieco dłuższą, ale wiodącą przez wojewódzka cywilizację, więc będącą w znacznie lepszym stanie.
Vici
Zwyciężyłam. W pewnym sensie. A właściwie w sensach kilku. Przede wszystkim w tym, że nie dałam się szajbie opanować i byłam w stanie sensownie się wypowiedzieć z miejsca, do którego mnie pan w todze zaprosił. Pan zresztą stworzył atmosferę, która to ułatwiała. Moje dwukrotne doświadczenia w tej materii były znacznie gorsze. (Kretyńska sędzina w P. prowadząca moją sprawę rozwodową, której w zasadzie należało dać w mordę, za chamskie pytania. Chamskie nie tylko jak na sędzinę, ale jak na babę, prowadząca sprawę innej baby. No i ten nadęty bucefał w KRK, z wyższością spoglądający na kmiotków z jakiejśtam prowincji, który nawet nie przeczytała dokładnie załączonych papierów). Wdowa stawiła się w towarzystwie córek, ufarbowana na ogniście rudo, z usteczkami w serduszko sięgającymi pod nos i nieco rozmazanymi, w jaskrawofioletowych szatkach, i ledwo kuśtykająca o lasce - bo "26 lat męża dźwigała i tym sobie zdrowie zrujnowała". Oczywiście nie powstrzymała się od pierniczenia maglowych głupot z dupy wziętych. Ale daliśmy radę. Nasza vicepapuga spisała się nad podziw, z czego jestem zadowolona bardzo. Obawiałam się bowiem, że aplikant wysłany przez główna papugę nie da rady. A tu okazuje się, że chłopak młody, bystry i jeszcze się stara - zależy mu by renomę zyskać.
Zaskoczeniem był fakt istnienia zapisu późniejszego niż ten, który wdowa przedstawiła, a uwzględniającego nas. I to jest pewnie to najważniejsze, które mi samopoczucie podniosło. Bo w tym wszystkim najbardziej mnie zdołowało to, że ojciec nas olał, jak wynikało z pierwotnej wersji. Tymczasem okazuje się, że kolejny raz w naszych z ojcem stosunkach (a teraz już o nim pamięci) namąciła szlachetna małżonka. Namąciła istotnie. Wywróciła kompletnie obraz ojca i skradła te resztki dobrej o nim pamięci. Ciągle mam nadzieję, że te wszystkie świństwa, które uczyniła nam (i własnym dzieciom również) jakoś do niej wrócą. Nie żebym byłą mściwa, ale to nie może być tak, by szlachetny i szubrawiec jednakowo się mieli na tym doczesnym dołku. Pieprzenie o tym, że potem odpowie przed obliczem mnie nie zadowala. Co komu z odpowiedzi przed obliczem. Istotna jest odpowiedź tu i teraz, jeżeli ma być miejsce na sprawiedliwość boską.

A po tym wszystkim siedliśmy sobie z Braciszkiem i pogadali. On, sam wiecznie, gadki spragniony, opowieści snuje barwne zwykle. Tym razem opowiadał o swym ostatnim pobycie we Fr. I przygodach, które mu wiecznie towarzyszą. Z tymi przygodami wracając nabytym dostawczakiem przytarabanił przecudnej urody kredens, za psie pieniądze nabyty.

Tak,że były plusy dodatnie.
A po powrocie trzeba było w błyskawicznym tempie ogarnąć istniejąca rzeczywistość domową, bo Starszy jedynie był na miejscu i pilnował całości.

piątek, 8 sierpnia 2014

Znowu swit blady

z łóżka mnie wypierniczył. W ogóle noc była w kratkę: spana-niespana. Głównie dzięki komarom. A dodatkowo pewnie podświadomość zasadniczej atrakcji dnia dzisiejszego. Komary w międzyczasie, a nad ranem deszcz. Lunęło sobie dość ostro. I czas najwyższy, bo w polu i w ogrodzie już się pieprz z solą robił.
Komary są bezczelne. Nie działa na nie już ani ocet, ani eukaliptus. (Poprzedniej nocy się ty eukaliptusem zlałam i po południu Dziecku jeszcze śmierdziałam. Komarom chyba na węch padło.) W ub. roku miałam w oknach, tych wąskich częściach, uchylanych, lepione na rzepie siatki. Ale Pan Kot się wycwanił i zaczął te siatki łapką łapką, przez szparę uchylonego okna odklejać. No to przyklejałam z powrotem. Część podziurawił przy tym odklejaniu - dałam nowe. W tym roku stwierdziłam, że nie będę walczyć z kotem i siatkami i nie kleiłam ich wcale, z wyjątkiem pokoju Dziecka, gdzie koty nie urzędują. Myślałam o założeniu takich na ramkach. Bywają z poliwęglanu. Ale pani w punkcie, gdzie wykonują takie ramki stwierdziła, że kocie pazury z poliwęglanem sobie tez poradzą. No to odpuściłam, bo byłaby trochę zbyt kosztowna zabawka dla kotów. I tym sposobem komary maja wstęp wolny. Są jeszcze płytki trujące. Ale trują te komary nie do końca. Zauważyłam w tym roku, że wszelkie owady w d...mają różne środki na owady.
Albo te środki są coraz gorsze, albo owady się już uodporniły. Kiedyś nie stosowałam żadnych siatek, tylko na początku muszo - komarowego sezonu smarowałam dwuskładnikiem tu i ówdzie i całe lato zmiatałam muszy trup z parapetów. I wyspać się można było, bo komar też się jakoś nie pchał za bardzo.

Wstawszy tym bladym świtem odcedziłam twaróg, który wieczorem ogrzałam. Twarogowi nie robi dobrze takie długie oczekiwanie na odcedzenie. Ale ja niestety nie doczekałam do ostygnięcia. Mi z kolei chyba nie zrobiło dobrze to wstanie bladym świtem, bo odcedziłam wszystka serwatkę do zlewu. A wieczorem kombinowałam, że będzie twaróg - będzie chleb. No i może będzie, ale nie na serwatce. I też nie wiadomo, czy będzie, bo nie wiadomo, o której wrócę z dzisiejszych wojaży. Na szczęście Dziecko kupiło wczoraj jakiś gruboziarnisty graham, który można zjeść z przyjemnością, w przeciwieństwie do reszty kupnych chlebów, gdzie kromkę wypada przydepnąć, by od skórki się odgryźć. Dziecko mego chleba nie konsumuje. Zapałało natomiast miłością do chleba pod tytułem graham (oprócz tytułu z grahamem nie ma nic wspólnego) sprzedawanego w lidlu. "Bo jest lekki". Darmo tłumaczę dorosłej osobie, że im bardziej lekki, tym bardziej chemiczny. Ale.. Ty se mów, a ja zdrów. A we wnątrzu szlag mnie trafia na idiotyzm, który każe zeżreć twarożek z pudełka, gdy się ma do wyboru twarożek od kozy.
Z tym z pudełka trafiła mi się historia taka, że mi się jeden ukrył w lodówce, do tego stopnia, że udało mu się prawie miesiąc przeterminować. Wyjęłam w końcu to pudełko, zerknęłam na datę, potem na kalendarz. Ponieważ pudełko wyglądało jak nowe, otworzyłam z nadzieją, że mnie nie zabije, to co się z niego uwolni. I nie zabiło. Zawartość na węch również wyglądała jak nowa. Więc wzięłam na smak. Także różnicy nie było. No to zjadłyśmy z psami na śniadanie. Trochę chemii raz! A Dziecku gadam, że kiedyś, jak zejdzie z tego świata, to zniczy mu na grobie palić nie trzeba będzie, bo blask będzie się nad nim unosił od całego tego  skonsumowanego mendelejewa.
Dziecko jest mięsożerne. Ale ostatnio są wrzaski przy obiedzie, że nie umiem mięsa przyrządzić odpowiednio i jest ohydne. No bo jest. I dlatego, naprzyrządzawszy się go, od dawna już mięsa nie jem. Wędlin tudzież. Ostatnio gulasz zrobiłam ze świńskiej szynki. Wiem, że szynka świńska nie jest najlepszym pomysłem na gulasz, ale bywało, że się robiło i jadalny z przyjemnością był. A przedwczorajsze mięso już przy krojeniu zachowywało się dziwnie - miałam wrażenie, że kroję gąbkę. I z takiej gąbki żadne cudo wyjść nie mogło. Domniemywam, że to mięso nie jest takie bezpośrednio po pozyskaniu ze świni ( chociaż, w dobie karmienia świń przemysłowymi paszami z GMO i innym sro, cudów się spodziewać nie należy). Jest dodatkowo uzdatniane, żeby ze 100 kg świniny uzyskać 150 kg produktu handlowego w postaci szynki, schabu, łopatki, karkówki itp. W naiwności swojej pojąć nie mogę pędu "producentów", do nachapania się. Przy istniejącej cenie skupu i tak mają przebicie cudowne. A co ciekawe bardzo - żywiec leci w dół na pysk, a w sklepie ceny martwe. Własna świnia odpada, bo nie ma chętnych na usuwanie gnoja. Pozostaje nabyć zamrażarkę  a potem z kimś do spółki sąsiedzką świnię i pół świńskiego zezwłoka w nią upchnąć. Albo zrobić z Dziecięcia roślinożercę.
Twarożek już przestał kapać. Pora przystąpić do sporządzania śniadania dla mnie i psic. Kromki z kozowym twarożkiem i grządkowym pomidorem. Codziennie niezmiennie. Poza sezonem grządkowych pomidorów, zamiast nich jest jakiś domowy wynalazek pomidorowy np czatnej, albo cebulowa konfitiura (pyszna była, sama zżarłam, coby nie rzucać pereł między wieprze), ostatecznie sklepowy koncentrat pomidorowy. Wcale mi ta monotonia nie przeszkadza. Wyczytałam ostatnio, że Jaruzelski od 50-ciu lat jadł na śniadanie to samo - twaróg z miodem. I też mu nie przeszkadzało. Z miodem nie lubię, ale z dżemem - może być. Zresztą, domowy pasztet z dżemem też bywa dobry. Ale jem, jak nie widzą, żeby nie było komentarzy, że jestem inna inaczej. Tak, że w tym  "riba z dziemem, Majijko - pychota", jednak coś jest. Riby z dziemem nie próbowałam. Ale sądzę, że takie zawijańce z łososia byłyby całkiem całkiem z odrobiną dżemu z czarnej porzeczki. Niestety nie sprawdzę, bo nie zrobiłam w tym roku ani jednego słoika. I z czego ja teraz zrobię świątecznego kamberlanda?




















czwartek, 7 sierpnia 2014

koniec sezonu

ogórkowego! hura! Wreszcie przestane być niewolnikiem ogórków! No, bo tak: ogórki, jak zaczynają owocować powodują przywiązanie właściciela do grządki. Trzeba doglądać toto z częstotliwością dwudniową, bo zaniechanie ogórkowej grzędy na dłużej powoduje, że wyrosną nam kabaczki  (nie wiem czy kozy można tym karmić. Ponieważ sama nie jestem fanem ogórków, zwłaszcza w postaci omdlałej mizerii z octem, które uważam za podstępne dla zdrowotności, nie próbowałam ich dawać kozom. Te skabaczkowane rzucam na sąsiednie ściernisko, potem zostaną przyorane. Żadnych pikli nie ćwiczę.) Zakisiłam 2 i pół wiadra.I złożyłam do słoików, po czym zapasteryzowałam. Następne 2 się kiszą. Doprowadzając mnie do wqrwu. Otóż zwlekłam z grządek 2 wiadra ogórów, po przerwie niejakiej, bo żniwa były i inne takie rozrywki. Sama zajęłam się towarzyszeniem Dziecięciu w peregrynacjach po urzędach, a Starszy dostał polecenie przesortowania. Po powrocie faktycznie zobaczyłam ogórki w 2 wiadrach, przy czym do jednego Starszy dorzucił niby coś co jest potrzebne do kiszenia. Ja miałam dodać sól i wodę. No to dodałam, nie rozczulając się nad zawartością. Nakryłam, przydusiłam. Dopiero gdy doszłam do siebie bo tych urzędowych przeżyciach, stwierdziłam,(na następny dzień po południu )że zakiszone zostało to, co ja zamierzałam zutylizować, czyli duże ogórki. Starszy usłyszał, co mu się należało, a ja się na pozostałe wypięłam i zapowiedziałam, że nie tykam. Po powrocie z kolejnej urzędowej wycieczki zastałam to drugie wiadro zalane i dodane.No to niech tam. Tylko problem w co to złożyć, bo te duże w słoiki mi się pomieszczą nieefektywnie.
Wczoraj przywlekłam jeszcze jakieś przedostatnie. Starszy poczuł potrzebę zrehabilitowania się po trzydniowych manewrach i obrał. Będą ogóreczki meksykańskie. Dojrzewają przez noc do złożenia.
A z pozostałymi roślinami już natura zrobiła swoje i nadają się do usunięcia.
Natomiast pomidory mnie zawodzą. Z pomidorami to było tak, że kupiłam wcześnie 10 sadzonek San Marzano, posadziłam i wymarzły. Lenistwo i brak czasu spowodowały, że tych zmarzniętych kikutów nie wyrwałam. Po czym okazało się, że ożyły. Więc część została. A resztę miałam dokupić. I wtedy nadeszła wieść, że szwagierka nienajstarsza-ale-najważniejsza  wyprodukowała dla mnie sadzonki, w obliczu czego, nawet wspomnienie o chęci zakupienia innych groziło obrazą osobistą jej i Starszego, oraz durnymi hasłami i komentarzami. No, to qrwa, dla świętego spokoju (czyjego?!) posadziłam. I teraz mam! Zamiast plennej i wspaniałej na przeciery Limy, jakieś wodniste gówno o owocach wielkości śliwki renklody. Smak taki sobie, przynajmniej nie maja piętki. Te uratowane San Marzano bardzo plenne, mają mnóstwo niedużych podłużnych owoców. Mam nadzieję na ususzenie ich.Zastanawiam się, czym się ciotuchna kierowała przy zakupie nasion. Podejrzewam, że jakieś wspomnienia młodości jej się włączyły bo nabyła Rumbę, Sambę, Bossa Novy tylko do kompletu zabrakło, za doszedł Janosik (no, Perepeczko zachwycający w tej roli był!).

Ale na przyszłość i tak dupa zbita, bo ze względu na zakocenie nie mam możliwości wyprodukowania sobie rozsady samodzielnie. jedyne wyjście, to zakupić nasiona i zapodać cioteczce do rozmnożenia. Choć i tu nie wiadomo czym się skończy, bo cioteczka ma na każdy temat własne zdanie nie do pobicia. Najczęściej jest tak, że robi co chce, kiedy chce i jak chce, a potem się dziwi, że ktoś nie zadowolony a ona pomogła. Nie rozumie, że POMÓC to zrobić CO trzeba, KIEDY trzeba i JAK trzeba.
Np. robi Dziecku miastowemu różne drogie prezenty, wymagające miejsca na przechowywanie i nie tylko. Typu zestaw sztućców (podczas, gdy Dziecko ma już 2). Serwis do kawy, tak ohydny, że chyba nie ujrzy światłą dziennego. Jakieś patery i inne takie, które są Dziecku  całkiem zbędne, bo życia towarzysko-gościnnego nie prowadzi. Natomiast przydałby jej się blender, ekspres do kawy czy tp, które za wydane na nieprzydasie pieniądze mogłyby zostać zakupione. Nawiasem mówiąc, owe przecudne filiżanki wraz z piękną cukierniczką i mlecznikiem stoją u Starszego w nadstawce. I zastanawiam się, czy nie mogłabym Dziecka od nich uwolnić poprzez wypluzgnięcie mi się pudła z ręki. Dojrzewam powoli.
A propos skorup: w domu na Górce był przepiękny serwis kawowo- herbaciany, 12 osobowy. Przecudna cieniutka porcelana, piękny kształt filiżanek i dzbanków ozdobionych u góry granatowym i złotym paseczkiem. Mama miała gust niepośledni i odpustowego chłamu do domu nie zwlekała. (Wbrew szerzonym aktualnie opiniom, w czasach peerelowskich istniały do nabycia rzeczy piękne i w bardzo dobrym gatunku, w cenach możliwych do zaakceptowania.I te rzeczy były wyprodukowane tak, że nadawały się do wielokrotnego i wieloletniego użytku, a nawet mogły przejść na następne pokolenia. takim przykładem,  z ostatnich dni zajęć rolniczo mechanicznych sa klucze - płaskie i oczkowe: istniejące 50-cio letnie sa w stanie udźwignąć ""straszną siłę" przykładana do nich przez Dziecię, natomiast te aktualne, po przyłożeniu zwykłej siły przyjmują kształt $, albo pękają)
Ale do filiżanek wracając: po rozpadzie i wybudowaniu swojego domu w U, Mama zabrała tam ten serwis. I niestety nabywca Maminego domu, sprzedanego po jej śmierci, otrzymał go jako gratis. Zresztą, wraz z biblioteką, która zajmowała całą ścianę, przecudnymi kryształowymi kieliszkami-wiwatówkami i różnymi innymi rzeczami, którymi nie miał się kto zająć. Ja z powodu uwiązania na miejscu, Brat - braku czasu i zainteresowania tego typu duperelami, no, a Siostra już nie mogła.

Niby rzeczy. Gromadzą się wokół nas, czasem ogarnięcie ich przerasta nasze możliwości i sprawia komuś uciążliwość, gdy odchodzimy. Ale one jakoś powodują ciągłość. Jak ten tulski samowar istniejący w domu na G. Należał do prababci, żyjącej na Kresach. Na Wołyń dotarł z Tuły. A potem (ciągle jest to dla mnie jakieś niewyobrażalne i zaskakujące) Dziadkowie umykając z Wołynia przed białymi niedźwiedziami sposobem przemyślnym acz ryzykownym, w całkiem obce i nieznane, wlekli go z sobą w walizach na rękach i na grzbiecie. Podczas gdy dziewczynki, upalnym latem, ciągnięte były w zimowych peliskach na sobie, by w tobołach jak najwięcej miejsca na inne rzeczy zostało. I ze "świnkami" ukrytymi w obcasach bucików i w kołnierzach futrzanych tych pelisek. Z tych czterech osób, została jeszcze jedna dziewczynka, starsza córka. I został tulski samowar. Świnki pozwoliły jakoś przeżyć okupację. Choć podobno część z nich tez okupację przeżyła. Ale to już zaopiekowała się nimi ta starsza córka.

Ha, ha. tak se siedzę i tak se myślę. A co wymyśle, to napiszę. I tym sposobem od ogórków doszłam do Tuły.

Po śmierci Mamy, starsza Bratanica powiedziała, że kiedyś napisze o Babci książkę. Na razie nic nie wskazuje, że miałaby. A historia naszej Mamy faktycznie się na książkę nadaje. Mama była niesamowita. Choćby to, że drugi w życiu dom wybudowała sama (no, nie własnoręcznie), rozpoczynając budowę w wieku 63 lat!


środa, 6 sierpnia 2014

Nocne dumania

dzisiaj były przez całą prawie noc. Jak się tylko rozjaśniać zaczęło zwlekłam dupsko z wyra, bo ileż można sie katować w pozycji horyzontalnej.
A wszystko wskazywało na to, że spać powinnam bykiem bladym i obojętnym. Tak się uzapierniczałam od poniedziałku, a przy tym wyeksploatowałam emocjonalnie, że wieczorem była padaka (wieczorem. O 23-ciej!)
Od poniedziałku zaistniał temat podorywki. Nawet Dziecina sobie w sobotę pługi przypięła i wstępnie ustawiła. Ale przed podorywką trzeba było ścierń opryskać. A przy zapięciu opryskiwacza matka niezbędna. No to Dziecko cofa, matka zapina, potem śruba rzymska -matka zapina do traktora. Na szczęście wałek przekaźnika mocy Dziecię zapina samo, składając się jak Victorinox i brzuch wciągając. Na nieszczęście, przy próbie rozciągania tego przekaźnika - matka trzymała, Dziecko rozciągało - wziął wypluzgnął się Dziecku z łapki i przypierniczył matkę w kość, najbardziej na przypierniczenia wrażliwą.
Potem byłą maniana zwyczajna, bo nie zdarzyło się, by sprzęt, który w danym momencie ma być użyty nie wykonał jakiejś akcji z ukrycia i nie zaskoczył użytkownika w najmniej odpowiednim momencie.
takoż i opryskiwacz, po częściowym napełnieniu substancja zasadniczą, nabyta za konkretna ilość złotówek, postanowił trysnąć z pompy w niewłaściwym miejscu i kierunku.
Odbył sie taniec indiański w wykonaniu Dziecięcia, z wydawaniem okrzyków zawierających słowa powszechnie uważane za wulgarne. Po czym ciecz została spuszczona do 3 wiader, pompa wymontowana i po oględzinach ocznych poddana spawaniu. (Dobrze, że Dziecię ma spawarkę do tworzyw sztucznych, bo w okolicy stówki kosztowałaby ta pompowa fanaberia). po czym pompa została ponownie zamontowana, oczywiście przy użyciu słów j.w, bo z tymi elementami maszyn i urządzeń nigdy nie jest tak, żeby je po prostu wziąć i zamontować.Zawsze trzeba przy tym nacudować, nakląć a wreszcie użyć narzędzi niestandardowych oraz "siły straszliwej". Po czym Dziecko pojechało po wodę mineralną, a ja pozostałam na opryskiwaczu z zadaniem rozpuszczania substancji zasadniczej. Substancje zasadniczą sypało się małym wiaderkiem na sito opryskiwacza, które jest mniej więcej pojemności tego wiaderka, a następnie prysznicowało z węża. A że jak inni stali w kolejce po wzrost, to ja stałam po rozum (a Dziecko dodaje, że w końcu i jednego i drugiego dla mnie brakło), więc musiałam rąsią sięgnąć, gdzie wzrok nie sięga, by ustalić, czy się rozpuściło i czy mogę sypnąć resztę.
Dziecko pojechało, opryskało. Przesiadło się na drugi traktor i pojechało skrudlić ("jeszcze raz tak przy mnie powiedz!") I znów były tańce indiańskie, połączone z groźbami typu "zaorzę ci te grządki", bo ja sobie w pełnym samozadowoleniu trawsko z grządek wyrywałam, gdzie mi akurat w tym roku wszystko rośnie piknie, a Dziecko nie dało rady tych pługów ustawić. Odnotowano stratę materialną w postaci słuchawek traktorowych, które nie przeżyły zetknięcia z buraczkami ćwikłowymi.
Żeby nie było, że miłe złego początki, to nadmienię, że początki miłe nie były. Bowiem przed przesiąściem się na drugi traktor Dziecię wlazło po coś do obórki. Zaaferowane akcja podorywkową, zapomniało, że nie wolno mu na progu stawać i wychodząc przypierniczyło czachą w nadproże, że mało na twarz nie padło. Dobrze, że miało capeckę, bo do chwilowego otumanienia, doszłaby jeszcze rana cięta na łysinie. Czyli: jak się zaczęło, tak się skończyło.
Tatunio natomiast, który wziął był Dziecię przykuł do tego pługa miał wyjebane i postanowił się na wszelki wypadek obrazić śmiertelnie.
Dziecko odreagowało przez chwilę wqrw przy ulubionym serialu w necie. Po czym rzuciło hasło "składamy obrotówki", na co matką jękła w duchu, ale cóż było czynić. Dostałam zezwolenie na wydojenie i nakarmienie kóz. No i zaraz po tym zabraliśmy się za pługa. Naszym zadaniem było przykręcenie do ramy takiego elementu zawierającego dwie odkładnice z lemieszami. Ciężar tego żelastwa jest taki, że Dziecię tego nie podnosi. Używaliśmy różnych przemyślnych sposobów, posługując się dźwigiem, który służy do wyciągania silników z samochodów. Sprytne urządzenie i proste jak sierp, jedyny mankament jest taki, że ma cholernie małe kółeczka i przepchnięcie tego po  nierównościach jest straszne. A jest 100% pewne, że jeżeli machina ta napotka na swej drodze jakikolwiek dołeczek, to na pewno któreś kółko weń wpadnie.
Do ciemności zamontowaliśmy jeden taki element i daliśmy spokój. Żeby móc dalej pracować należałoby uruchomić silnik traktora, by halogeny nie rozładowały akumulatora. A nie chcieliśmy być świnie w stosunku do sąsiadów, a zwłaszcza do siebie. W oczekiwaniu na lepsze czasy został koszyk cebuli do obcięcia, wiadro śliwek oraz wiadro ogórków z pomidorami na spółkę.
Od rana pan Starszy zabrał dupę w troki i pojechał asystować siostrzyczkom, dzięki czemu ulżył atmosferze, choć nie do końca, w obliczu tego, że te pełne pojemniki zostały czekać na czyjeś ręce, a moje znów były zajęte pomocą Dziecku przy składaniu pługa. Zostały do dokręcenia jeszcze dwa takie elementy ( 2 pary odkładnic z lemieszami), oraz 2 pręty gwintowane do wkręcenia i zablokowania. I to blokowanie jednego pręta zajęło główna ilość czasu. Pręta owego, istotnego dla działania ustrojstwa, pług w momencie zakupu, a przed rozłożeniem na elementy proste nie posiadał, więc nie wiadomo było, jak to w oryginale było blokowane. Dziecko musiało użyć inteligencji i "siły okrutnej", by wreszcie dokonać. Potem jeszcze wiele razy siła okrutna i narzędzia niestandardowe były używane w stosunku do śrub, które opór stawiały jak dziewica gwałcicielom. No, ale ostatecznie się udało. Zostało nasmarowane, przy czym jedna dziwka kalamitka nie chciała się dać wkręcić, bo gwint nie istniał, więc smar został nałożony ręcznie. Ustrojstwo zostało parę razy podniesione i obrócone, W trakcie wyskoczył brak zawleczki w jednym miejscu i znów podziw, jak to ktoś wymyślił, żeby tak skomplikować zakładanie tej zawleczki. Zaczęliśmy podejrzewać , że pług ma budowę modułową, jak francuskie samochody, choć francuski nie jest, a wręcz przeciwnie - niemiecki. Do momentu zetknięcia z tym pługiem, po doświadczeniach z remontami niemieckich aut, Dziecko pozostawało w zachwycie nad prostota niemieckich rozwiązań konstrukcyjnych. Przeszło mu.
Zakończyliśmy skompletowaniem lemieszy, które pójdą dziś do kowala do przekucia, coby ostre były i dobrze szły w glebę.
Raptem się godzina późna zrobiła, wydoiłam kozy ( w jakiś międzyczasach oprzątnęłam gówno, posłałam od nowa, nalałam świeżej wody, napchałam siana w bambetle, podczas gdy kozy były na wczasach w sadzie). I poszłam z psami na ostatni spacer już prawie po ciemku. Jak wracałam, jakiesik auto zajechało na podwórze. Psy rozdarły mordy, więc zostały upchnięte czym prędzej do domu.
Przybyszem okazał się kszesny ociec Dziecka, a Starszego cioteczny siostrzeniec, z córka i OMC zięciem, przybyli z zaproszeniami na wesele owej. W trakcie dzieweczka wyjawiła, że dziecko już posiadają. Czyli tradycja w rodzinie została podtrzymana.

W trakcie naszych zmagań z pługiem zadzwonił Pan od Diabła z przypomnieniem o monecie, które a priori powinien otrzymać. A priori otrzymał już tych monet wiele, w ramach których sporządził jedno pismo. Istnieje domniemanie, że zadanie Pana od Diabła sprowadza się do pomnażania własnych monet z nieszczególnym uwzględnieniem mojego interesu. Zobaczymy jak się wykaże już niebawem. Monetę przelałam, dzięki czemu na moim koncie zrobiło się przeraźliwie pusto. Wcześniej bowiem musiałam Dziecko zasilić kasą na ON, substancje rozpuszczalne i brakujące elementy pługa. Auto też trzeba było nakarmić, by można było w ub. tygodniu odbywać wojaże po urzędach i instytucjach.
Dodam, że po wielokrotnych weryfikacjach wniosku jeszcze wczoraj Dziecko otrzymało telefon, że jedno pole wymaga wypełnienia. Dobrze chociaż, że zaproponowali dosłanie poprawek meilem. I nie trzeba było odrywać się od pługa, żeby w trybie błyskawicznym dowieźć, a potem 2 godziny odsiedzieć w kolejce na dziennik podawczy.  Zdecydowanie należałoby złożyć reklamację w ODRze.
A dzisiaj dzionek wstał zdecydowanie naburmuszony. Straszy deszczem od poniedziałku, burzą nawet momentami, a jeszcze kropla nie spadła. No to dziś mogłaby, nawet parę tych kropel, bo sucho się robi okrutnie. Z odłożonej w poniedziałek skiby, we wtorek pies Czarny wzniósł tuman kurzu przebiegłszy tylko.
Śmieszna Panna Kotta przylazła na przytulki i pomruczki, mordkę mi wpycha pod rękę i pisania kuniec zatem

niedziela, 3 sierpnia 2014

rekord niebycia

pobiłam chyba.
Działo się na tyle dużo, pracochłonne, wyczerpująco fizycznie i wqrwiająco psychicznie, że dzień kończył mi się o 23.00 padnięciem na pysk.
Najpierw były żniwa, z obecnością, na szczęście krakowskiego dziecia. Dzięki temu coś z tych 10 przeszuflowanych ton pszenicy poszło na jej ręce. Ale na moich i tak zostało to całe "plandeczenie" przyczep przed wyjazdem w pole, plandeczenie zboża na przyczepie, spinanie itp. Przy czym Dziecię domowe jest w sytuacjach stresowych upierdliwe totalnie, świrnięte całkowicie i pod jego łysą czachą się nie mieści, że matka MOŻE nie mieć tyle siły co on. Potem była jeszcze słoma, która niestety zmokła.(Bo akurat żniwa były "kradzione" - tyle co przed deszczem udało się znowu pszenice wymłócić). W "wolnych" chwilach były jeszcze ogórki kiszone i marynowane oraz śliwki. Skorzystałam z obecności miastowego Dziecia i trochę wykorzystałam do tych śliwek wypestkowywania. Odrywając ja tym samym od FB, do którego jest migomatem przyspawana.
Kolejny tydzień był wędrowny. Od poniedziałku bujaliśmy się po instytucjach i urzędach, bo agencja stwierdziła braki w dokumentach. I to był tydzień totalnego wqrwu i zachłystu z powodu debilstwa, olewactwa i niekompetencji urzędasów. Np. z-ca wójta nie wie, co on by mógł stwierdzić na umowie, żeby ona nabrała mocy "umowy z data pewną". A jest zcą wójta już druga kadencję. Paniusia z ODR wzięła prawie 400zł za sporządzenie byznesplanu i totalnie go spieprzyła. Nawet rubryki "imię" i "nazwisko" nie były wypełnione właściwie. Nie mówiąc o innych, bardziej istotnych elementach. Szlag mnie chciał trafić, bo zrobiłabym go sama i 4 stówy zostałyby w kieszeni, a efekt byłby pewnie lepszy, bo instrukcje wyczytałabym dokładnie i wielokrotnie.  W dodatku wędrówki te odbywały się w afrykańskich upałach. Auto bez klimy, jazdy do województwa, wysiadywanie w kolejkach, bo w okienku jedna pani, która każda kartkę pieczętuje i parafuje. Masakra.
Z powodów powyższych siły nie starczało już potem na robienie czegokolwiek sensownego.
Mój cudowny sekatorek do rapetek diabeł ogonem przyłożył. Nie ma, przepadł, wyparował. Szukam analogicznego, a rapetki rosną. Nabyłam w odruchu rozpaczy jakieś chińskie gie w Oszą. Z trudem i bólem (bo pęcherz mi na palcu wyskoczył) załatwiłam Stefana. Do dziewczyn nawet z tym nie podchodziłam, bo one maja pazurki znacznie twardsze. Pozostaje mi nabyć te nożyce do racic....
Warzywa zarosły trawą po pachy, truskawki, mimo czarnej folii tudzież. A sucho jak piernik się zrobiło i upał nadal niemożebny. Na ten upał nie pójdę za chiny, a pod wieczór z kolei komary latają chmarami i żrą niemiłosiernie.
Nadmiar owocowy wypada jakoś zagospodarować. Bo w przyszłym roku nie będzie na pewno. Mam ochotę coś ususzyć, ale sprawa rozbija się o to "na czym". Problem nadal nie rozwiązany, choć już jakiś pomysł trywialny mam. I muszę się sprężyć z realizacją, bo "wawrzyńczówki" zaraz się skończą.

Pan Starszy dziś strzela fochy od rana, Wpierdzielił na śniadanie wszystkie istniejące pomidory (też metoda) oraz pyskuje, że piorę w niedzielę. No, pierze pralka. Ale z pralki urobek trzeba niestety włąsnymi ręcami i plecami na strych wynieść i porozwieszać. Chętnych do pomocy brak.
A tu moje "międzyczasowe" urobki:

Kapucha się ukisiła i poszła w słoiki.

Ogóry takoż...

Tu już wszystko zapasteryzowane. To są kolejne ogóry, z następnego rzutu. Śliwki w połówkach z cukrem oraz śliwkowy dżem.

Klementyna poluje na muchy, których, przez te wieczorne wietrzenia na oścież, nalazło od groma. Obsrane już wszystko, zastanawiam się, jak je wyprosić...

Ziołowy ogródek doszedł do takiego stanu. Zupełnie samodzielnie wyrosła w nim dynia, choć jej nikt nie zapraszał. W tej chwili ma już 2 długaśne pędy wyrzucone poza obręb murka ( w kier. świerka), a na nich z 8 owoców.

Zakwitło "czarcie ziobro". Wreszcie...
Nie było czasu na dbanie o estetykę otoczenia. Więc zainstalowane zostały koło domu podkaszarki. Tu "królowa matka" ze Stefanem.

Stara łupa wyniuchała coś pysznego ponad płotem. Ona jedna łazi luzem, jako że koza rozważna i poważna. Nie takie przygłupy poświrowane jak toto czarne.

No właśnie... Czarne ćwiczy na rogu domu.. Bęcki oczywiście....

A teraz sprawdzimy, która lepsza.... Jak widać, "królowa matka" patrzy z politowaniem na oszołoma.

Oszołom oszołomem, ale mleko do kawki, na twarożek i serek, to daje głównie oszołom, nie królowa matka.


Pozdrawiam tych, którzy się jeszcze nie zniechęcili i nadal tu zaglądają.