piątek, 28 sierpnia 2015

Oszustwa

dokonałam pewnego. Z całą świadomością, a jeszcze zmusiłam starowinkę do uczestnictwa.
Starowinka owa to jest tzw. Ciota, czyli szwagierka najstarsza-lecz-nie-najważniejsza. Ciota złapała 89 krzyżyk, waży tyle co wieloryb (i tak wygląda), jest wredna, fałszywa i upierdliwa. (Dziecko, jak tam kosi trawnik, który najlepiej jakby był koszony co tydzień, bo "wkoło kosiarki huczą", robi to na ciężkim wqrwie, bo toczy się za nim o tych dwóch laskach i pokazuje, laską oczywiście, gdzie skoszone źle. Złom wywoził od niej ostatnio, głównie puszki po kocim jadle śmierdzące jak cholera, to też łaziła i wybierała z tego złomu skarby, które nigdy się jej do niczego nie przydadzą. Zasłony ma jakoś poznaczone chyba i muszą być w ten a nie inny sposób wciągnięte na karnisz. Firanki wieszałam dwa razy dłużej niż to się robi normalnie, bo najpierw zawzięcie szukała, która strona prawa,  a która lewa - w zwykłej firance!.Oraz źle wykrochmaliłam, bo ługą , a nie mąką)

Ciota ma na sumieniu parę ciężkich grzechów wobec mnie (chociaż ona tak nie uważa) Niestety, jestem jedyną osobą, która może się nią zająć, jak coś się dzieje. Najczęściej dotyczy to zamawiania  domowych  wizyt  lekarza, zakupu leków, ale też doraźne interwencje ratunkowe, jak jej co dolega. Oraz robienie zakupów. Nie sprzątam u niej, bo  mój system nerwowy nie jest w stanie znieść łażenia i patrzenia na ręce co robię i w jaki sposób, odwracania chodnika w tę stronę, a nie w tamtą itp. Wysprzątałam jej chałupę jak byłą w szpitalu na błysk, ale i tak  coś było nie tak, chyba łóżko 5cm za daleko od ściany.Żąda moje pomocy, pyta o radę, a potem i tak zrobi po swojemu: spuchło jej oko, więc "co ona ma zrobić". Mówię: zaparz herbatę, przestudź, zamocz tampony, lekko wyciśnij, połóż się, przyłóż na oczy i tak leż. Pojadę kupić rumianek i zaraz przyjadę. Przyjeżdżam - Ciota siedzi na krześle, na oku ma tampon, na tamponie zwój jakiejś szmaty i wgniata sobie łapą gałkę w oczodół. Mówię, żeby zabrać łapy od oka, nie memlać go, oraz nie robić grzejących okładów, bo je ta opuchlizna nigdy nie zejdzie. Potem Dziecko tam jeździło i co zajechało, to Ciota siedziała na krześle z tą szmata i łapa w oku. Gały miała spuchnięte przez tydzień. Pewnie ten rumianek kupiłam jakiś kiepski, no i doktór żaden nie oglądał.

Otóż Ciota, jak już pisałam wcześniej, zapragnęła odwiedzić okulistę, głównie dlatego chyba, że jej "koleżanka", z braku innych zajęć biega od lekarza do lekarza, do okulisty także, no i czuła się trochę wyprzedzona przez tamtą w ilości chorób. Zaplanowała też odwiedzić swoja rodzinną, co zachowała na razie dla siebie, bo zapragnęła mieć zrobione EKG.
Wieczorem zaczęła dokonywać ablucji, ale zamiast wleźć do wanny jak człowiek, myła po jednej nodze w misce. I się przy tym przewróciła. Najważniejsza była u niej akurat, pomagała jej się pozbierać i na tym się skończyło. Ani jedna mądra, ani druga słowem się nie zająknęły o wypadku.
Ciota nażarła się tramadolu, obleciała doktorów jak młódka, na kozetki wskakiwała ochoczo i dopiero na drugi dzień zaczęła coś przebąkiwać. Potem Najważniejsza pojechała do siebie, a Ciota zaczęła jęczeć, że ją boli. Domniemanie było takie, że dostała maliny od sąsiada i jojczeniem o bólu chce zwabić Najważniejszą, żeby przyjechała i przy okazji, z nudów, ten sok z malin zrobiła. (A Najważniejsza jest kiepska, ma staw biodrowy do remontu. Ponieważ całe życie zajmowała się wyłącznie sobą, więc jest asertywna i przyjeżdża kiedy chce.) Ale w środę wieczorem Najważniejsza zadzwoniła, że Ciota jęczy, z bólu się wije, oddychać nie może i żebym pojechała i coś zrobiła. O 21-ej to ja wyłącznie mogłabym ją dobić, żeby się dłużej  nie męczyła. Ale zdarłam Dziecię od roboty i pojechaliśmy. Ciota obolała bardzo. Posmarowałam jej czym tam mogłam te żebra i zaczęłam rozkminiać, co tu właściwie z nią zrobić.
Wymyśliłam, że na następny dzień rano wezwę pogotowie, bo to wyjście najprostsze. W innym wypadku trzeba będzie Ciotę zapakować do "żaby" i obwozić od doktora do doktora. Na następny dzień Najważniejsza zadzwoniła już o 7.30, żeby jechać i coś robić. No to pojechaliśmy o jakiejś 8 z minutami.
Na miejscu okazało się, że póki co, to najpierw trzeba Ciotę umyć, przebrać i jeszcze kilka innych rzeczy zrobić (dobrze, że włosów kręcić nie kazała) Wykonałam co chciała, ale jak zaczęła marudzić, żeby łóżko przebierać, to powiedziałam, żeby mnie może raczej nie wqrwiała.
Dopiero po tym wszystkim  dostałam pozwolenie dzwonić. I zadzwoniałam. I skłamałam jak z nut, że fiknęła w tej łazience wczoraj po południu. Następnie Ciotce wbiłam w kalarepę, że wczoraj i tak ma mówić. (Ciota w kłamstwie bieglejsza, niejedno cięższego kalibru ma w CV, więc poszło jej jak z nut) Młodzi piękni chłopcy w czerwonych mundurkach przyjechali dość prędko, zajęli się Ciotą starannie nad podziw. ( Ostatnie wezwania pogotowia do mojego Starszego były jeszcze przed Falckiem, więc miałam gorszy obraz w pamięci) I pojechali na OR, a my za nimi "żabcią". Tam dotransportowali Ciotę na Izbę Przyjęć i na tym się zakończyła ich rola. A na IP Ciota musiała odsiedzieć swoje, bo na żebra, nawet złamane, raczej się nie umiera.
W końcu w okolicach za kwadrans dwunasta zostałam poproszona przez dyżurującego doktora i poinformowana o decyzji pozostawienia Cioty w szpitalu na obserwację i badania dalsze, bo rentgen nie był pewien, czy jest pęknięcie, czy go nie ma.Na geriatrii ma być położona. Na co Ciota w lament, jak się doktor nieco oddalił, że jak to, ona będzie tam ze starymi babkami leżeć. Więc zapytałam, dla proformy, czy na inny oddział nie można, bo Ciota ma złe skojarzenia z geriatrią. Na co doktór odrzekł, ze geriatria jest to oddział zajmujący się schorzeniami osób powyżej 60 lat (więc w razie W, ja już tez jestem geriatria) i , w skrócie, nie ma co wydziwiać. I jeszcze przyszła przemiła pani doktór, osobiście Ciotę pooglądać, więc ją już zostawiłam i pomknęłam do domu, żeby zająć się zwierzyną, która stała odłogiem i obżerała sobie własne ogony, oraz dostarczyć na godz. 13-tą wór ciotczynych leków, aby przemiła pani doktór mogła zobaczyć czym Ciotę karmić.
W ciągu tej godziny nastawiłam pralkę z Cioty szlafrokiem, załatwiłam zwierzynę, pojechałam do ciotczynej chałupy pozbierać prepitety potrzebne jej w szpitalu (oczywiście nie przyszedł mi do głowy grzebień, jako, że nie używam), a potem do szpitala na 13-tą. Ciota przekazała mi kolejne zapotrzebowanie, do dostarczenia na następny dzień.
Ten następny dzień był dzisiaj. Oczywiście pozbierałam u Cioty, co trzeba. Przy okazji spakowałam 2 toboły brudów zalegających po kątach i zabrałam do prania. Kontrowersyjną pościel takoż. Miałam tez wziąć szmpon i dobrze, że nie wzięłam, bo na miejscu okazało się, że wzięłabym nie ten co trzeba. Dostałam wytyczne, który szampon i odżywkę i rurki do włosów oraz gdzie są. I koniecznie świeżą koszulę, no bo ma ją już 2 dni (a ta, noszona w domu miała już kolor ścierkowaty, który jakoś zmienił się po wyjęciu z pralki).
Czyli jutrzejszy dzień mam zaplanowany.
Ciota jest pobożną osobą i przestrzega nakazu "chorych nawiedzać". Tylko nie wiem, po jaką cholerę, bo osobie na prawdę chorej najbardziej potrzebny jest święty spokój (co wiem po sobie, bo mi się zdarzyło być w szpitalu i w formie takiej, że nie miałam ochoty gęby otwierać do nikogo). Starszy się nabywał w szpitalach, więc ja, jako odwiedzająca żona również. Przebywał głównie na kardiologii, gdzie ludzie są na ogół w stanie wymagającym spokoju. A tam hordy odwiedzających, całymi rodzinami obsiadłych łóżka chorego, często z dziećmi, które z nudów urządzały sobie ślizgawkę po korytarzach, przy akompaniamencie wrzasków i chichów. No więc ciota nawiedzała wszelkich chorych z rodziny. Obowiązkowo z rosołkami, placuszkami, słodyczami itp. Aż w końcu powiedziałam, a gówno! :w szpitalu leży, nic nie robi, trzy razy jeść dadzą, więc głodny nie jest. A z placuszków, rosołków i cukiereczków będzie mu tylko sadła przybywać. I skończyłosię. Ciota  żadnych takich nie ujrzy, zaniosłam jej dzisiaj jabłka i śliwki, w ilości znikomej, do jednorazowego zjedzenia, coby się muszki nie zwlekły. Parę dni będzie na diecie. Pierdolnięta Maryna, jej sąsiadka i jakaś tam powinowata twierdzi, że Ciota cały czas żre a dupa jej rośnie. Ciota natomiast twierdzi, że skądże, ona jak wróbelek tylko dziubnie odrobinę, ale zawartość kieszeni jej domowych kiecek, które uprałam, wskazywała raczej na to, że ciasteczka były po kieszeniach noszone. Chyba, że ptaszki w ogrodzie karmiła.
Tak, że tak. Harmonogram mi się wzbogacił. Wczoraj byłam tak zmęczona tymi szpitalnymi akcjami, że zasnęłam na krześle o 22-iej (bo akurat wyczerpałam harmonogram i mogłam usiąść) Po czym się obudziłam spadając z tego krzesła, przeniosłam do łóżka i nie mogłam zasnąć bardzo długo.
Wobec powyższego także, na plan dalszy zeszły jakby inne powody do wqrwu.
Jedno jest tylko pewne - dzisiaj stwierdziłam, że mam kompletnie dość. Najchętniej bym się może zakopała w jakąś kupę zeschłych liści i przeczekała tę suszę, te pieprzone nornice, które mi w dwa dni opierdzieliły wszystką marchwe, tę uschnięta z owocami brzoskwinię, ten brak trawy dla kóz, brak pracy dla syna i jego beztroskę, tę laskę, którą zaczął nosić mój Starszy, ten zaciek na suficie. To palące pieprzone słońce, które wysysa z ziemi ostatnie resztki wilgoci. I parę innych jeszcze. O, np. to, że córusia miała kupić obrożę dla Arka, jakoś we wtorek, i jakby sobie zapomniała.
Licz tylko na siebie.....

wtorek, 25 sierpnia 2015

kocie rzyganko o poranku

z łóżka mnie wyciągnęło przed szóstą. Koteczek Areczek zjadł znowu zbyt obfite śniadanko. Koteczek Areczek jest kotem mocno problematycznym. Momentami wqrwiającym. Zupełnie nie pasującym do modelu kota, bo cóż to za kot, który ucieka prychając, gdy rękę do niego wyciągasz, by pogłaskać. Koteczek Areczek chodzi po domu podqrwiony, drze ryj i pierze pozostałe koty z lewej, z prawej lub z obu naraz, gdy mu się napatoczą. Koteczek Areczek jest kotem po przejściach. Nie dość, że w wieku ok. 4 miesięcy wylądował z drugiego piętra na betonie, po czym, w bólu złamanej łapy, został przytransportowany do P., bo w klinice w KRK nie uważali za stosowne dać kotu czegoś przeciwbólowego. A potem miał w związku z tą łapą 4 narkozy, bo tak go sumiennie pani weteryniorz Beatka składała i opatrywała. Ostatecznie, za 450zł, łapa zrosła się źle i Arek nią zamiata nieco.
Koteczek Areczek był dziwnym kotem od początku. Dziecię wielkomiejskie dzwoniło codziennie, że ją drapie i gryzie, oraz parska i prycha. Dziecię wielkomiejskie używa różnych kosmetyków i sądziłam, że to może być przyczyną niechęci kota do karesów. Bo pozostałe domowe koty wieją od niej szybko z rąk, gdy przyjeżdża.
Potem koteczek Areczek został pozbawiony męskości i myślałam, że to złagodzi nieco jego obyczaje. Ale niestety nie.
W dodatku koteczek Areczek je tak, jak gdyby był głodzony - całą mordką, nie gryząc chrupek i szybko-szybko. Efekt jest taki, że zwykle zjada za dużo i po chwili zwraca wszystko. Jeżeli jestem w kuchni kiedy je - pilnuję, żeby nie zjadł tylko troszeczkę i go po prostu odpędzam. Koteczek Areczek jest inteligentnym kotem i rozumie, co to znaczy "Areczek, wystarczy"
Byłam z Areczkiem u uśmiechniętego pana weta i pan Uśmiechnięty stwierdził, że nie ma się czym przejmować. Ale jednak chyba jest, bo Areczek mocno schudł ostatnio. Aż nieprzyjemnie go pogłaskać, bo gnaty sterczą. Poza tym Areczek zdaje się mieć nerwicę. Wylizuje się kompulsywnie, co skutkuje tym, że potem wymiotuje kłakami. Pasty odkłaczającej oczywiście nie tknie. Dodaję do jedzenia mokrego, to wyjada wkoło, a pasta zostaje. Wyczesać go nie można, bo grozi otwarciem tętnic. Do innych zabiegów można kota wsadzić do rękawa. Ale czesać w rękawie się nie da.W ogóle staram się jak najmniej zabiegów na siłę, żeby go dodatkowo nie stresować. Szkoda mi go bardzo, bo jest jakiś nieszczęśliwy ten Areczek. Kupiłam nowy laserek, żeby go trochę zająć, ale Areczek laserek olewa, podczas gdy panienki mogłyby łowić światełko do upadłego.
Kupiłam środek zabezpieczający przed insektami w aerozolu, bo tak mi taniej wyszło i pani w sklepie polecała. Pozostałe 4 sztuki w domu zostały popsikane. Łatwiej lub trudniej z nimi poszło, ale poszło. Natomiast popsikanie Areczka groziło przegryzieniem tętnic i wydrapaniem oczu. Chyba mi znowu na mózg padło, bo mogłam to przewidzieć, skoro sztuką jest podanie Areczkowi tabletki czy obcięcie pazurów - zawsze wychodzę z tego nieco uszkodzona, mimo rękawa. Lada moment będziemy mieć dla Areczka obrożę feromonową. Stwierdziłam, że to lepsze wyjście niż feromony w elektroatomizerze, bo trzeba by ich wiadro chyba na nasza chałupę, żeby jakieś sensowne stężenie tego w powietrzu było. No i zobaczymy.
Przed chwilą drzemał sobie w koszyczku - taki mały - wielki, biedny koteczek Areczek.

To jest koteczek Areczek po którejś narkozie, ale chyba już tej ostatniej, sterylizacyjnej. Taki poprzykrywany kocim workiem, bo miał hipotermię i trzeba go było dogrzewać.

Ze złamaną łapką też gonił jak szalony i próbował zagryzać Księżniczkę. W przerwach, mimo żyrandola, wyskubywał sobie toto białe spod zielonego (to-to białe, to była zwykła lignina)

A poza tym mamy cholerna suszę. Nie pamiętam takiej suszy przez całe trzydzieści parę lat, odkąd tu jestem. Wyschnięta trawa szeleści pod nogami. Nawet drzewa są wyschnięte. Liście, jeszcze niby zielone, ale tę zieleń szarawą taką mają. I też szeleszczą, jakby na wpółsuche. Wierzby wczoraj nacięłam dla kóz - szczerze mówiąc, zimą ona wyglądała bardziej świeżo. W polach nic się nie dzieje, choć termin siewu rzepaku mija właśnie dzisiaj. Żadnego traktora z pługiem. Jeden eurorolnik stalerzował tylko rzepakową ścierń, a pszeniczną przeleciał gruberem. Co to będzie?
Dziecko miało jechać z mulczerem w nasze prywatne "bieszczady", ale zostało na parę dni unieczynnione. Wczoraj złom wywoziło i, zwalając go na składowisku, pechowo skaleczyło prawą dłoń. Złomowy mu zaopatrzył, ale przemokło i trzeba było opatrunek zmienić. A u mnie jak zwykle bandaża zero, plastra zero. I Starszy w dodatku u cioteczek. Na szczęście w którejś apteczce samochodowej znalazłam co trzeba, przyłożyłam mu aloes, bo skaleczenie brzydkie jakieś. Potem sprowadziłam Starszego, ale do niego nie dotarło, że jak bandaża w domu nie ma, to trzeba pojechać do apteki. Przyzwyczajona już jestem do bezmyślności facetów.
Młody tak łaził ładując ten złom, a ja patrzyłam na jego ręce i myślałam, że przecież powinien to robić w rękawiczkach. Młody większość prac wykonuje w rękawiczkach i nawet mnie dziwiło, że tym razem nie ubrał. Mogłam była pójść i mu te rękawiczki przynieść. Czasem to tak jakoś dziwnie wychodzi. Tak jak z zamrażarką, o której pomyślałam, że tyle lat ma a jeszcze działa niezawodnie. I już więcej nie zadziałała, jak ją uruchamiałam po rozmrożeniu. Coś w tym jest? Ściągamy nieszczęścia? Szkoda,że tylko nieszczęścia się tak ściągają - intensywne myślenie o wygranej w totka jakoś tej wygranej nie przyciąga.

Stół czyszczę. Od ponad tygodnia akcja trwa. Przy czym samego działania było parę godzin w pewną sobotę, a teraz stoi i czeka na ciąg dalszy. Lakier wreszcie zdarty. Cudo nie lakier - przy ściąganiu papierem ściernym, zachowywał się jak guma do żucia. Dziecko zadecydowało, że należy zlikwidować frezik wokół blatu. I miało rację, bo tylko brud się tam gromadził, trudny do usunięcia. Zostało zrobione, brzegi wyrobione na okrągło, bez frezika. Jeszcze mała poprawka szlifierką oraz tuning - przeniesiemy blat na nogi od starej maszyny. W tym celu trzeba grubsze klocki podłożyć, żeby stół nie był za niski. Wobec "kalectwa" Dziecka będę usprawiedliwiona prosząc sąsiada, żeby mi te klocki odpowiednio spreparował.

No, a tak poza tym Dziecko nabyło motór. Na razie więcej go rozkręca niż na nim jeździ. Ale z tym rozkręcaniem i ponownym skręcaniem jest w swoim żywiole. Cieszę się, że moje Dziecko jest takie lotne i w mig opanowuje każdą maszynę. Szkoda tylko, że jakiś pieniędzy na tym nie zarabia. Na razie wydaje, bo przy takim rozkręcaniu zawsze wychodzi, że coś trzeba wymienić: a to uszczelka, a to podkładka, a to olej. W dodatku Dziecko jest miszczem ukręcania śrub. Do tej pory czynił to zwykle przy dokręcaniu, aż w końcu do tych ważniejszych dokręcań kupił klucz dynamometryczny. Przy motórze ukręca przy odkręcaniu, co już raczej jego winą nie jest.

Korpo Dziecię wróciło z zagranicznego wywczasu u Pumy. W sprawozdaniach najojczało się na temat zadupia. No, jejku, świat się musi i z zadupi składać. I na zadupiach bywa pięknie - jak na tych zdjęciach, które Renia przywołała na FB wczoraj - taka wieś ja sen o wsi z dzieciństwa

O taki sen. Tak z Dzidkiem zwoziliśmy snopki jako dzieci (tu jest chyba siano). Tylko koń hołobli nie miał. Wracaliśmy z tymi snopkami już po zmroku i, leżąc na wozie, obserwowali gwiazdy. Droga była wybrukowana i inne gwiazdy wyskakiwały spod kopyt Gniadego. To zdjęcie ukradłam gdzieś w internecie. Zakochałam się w nim i po prostu ukradłam, a nie potrafię podać źródła. Myślę, że Autor mi wybaczy

Cieszę się, że mojej koleżance Pisarce udało się szybko opuścić zamknięcie. Martwię się tylko, że się nie odzywa, ale to może remonty?

Ucieszyła mnie bardzo Iwonka zza oceanu, kozią sesją zdjęciową, którą zadedykowała mi na swoim BLOGu o TU. Dziękuję, Iwonko.

Ucieszyło mnie bardzo, że poszewki, które wstawiłam na bazarek wspomagający pokrycie kosztów leczenia ukochanego piesa jednej z sieciowych znajomych, tak się spodobały nabywczyni, że przysłała mi fotki z aranżacją z ich udziałem. Miłe, bo nie musiała. Ale nie musiała też brać udziału w licytacji, a wzięła.Wzięło zresztą mnóstwo ludzi, z różnych miejsc w kraju. I o dziwo, cała akcja przebiegła bez idiotów hejterów!

No i jeszcze parę takich  drobiazgów mnie cieszy. No właśnie - życie składa się z drobiazgów.
Ale jak popatrzymy ponad tymi drobiazgami to: RANY JULEK!
RANY JULEK!

PS. Wróciłam właśnie z miasteczka i siadłam odetchnąć przy kompie. No i przeczytałam komentarz Reni, na który MUSIAŁAM odpowiedzieć. Przy tym zerknęłam na to-to od Waszej strony, znalazłam mnóstwo błędów, więc poprawiam.

I, wyobraźcie sobie: KROPI deszcz. Bo PADA, byłoby zbyt wiele powiedziane. Dobrze, że wcześniej ukosiłam tej półsuchej trawy, zabrała z grządek wysuszoną już cebulę i zerwałam usmażone pomidory.
O! I tak mi błysnęło właśnie: ponieważ pada tak, jakoby nie padało, a ja i tak muszę iść z psami, to może bym urwała i zrobiła "smażone zielone pomidory"? 
Aha, no i klęski suszy nie ogłoszono. Wiedziałam, że tak będzie. I teraz wystąpi Pomazaniec z krytyką, a kolejny hejter napisze, że dobrze tak tym wszystkim chłopkom, za to, ze wybrali Pomazańca i niech im resztę, co nie wyschła, myszy zjedzą. Bidak bezmózgi nie kojarzy, że jak chłopkom zjedzą, to zjedzą też i jemu.



piątek, 14 sierpnia 2015

nie ma jak to na wsi....

rankiem (jak mówi wierszyk) - pachnie gównem i rumiankiem. Okazuje się, że po południu też może być fajnie.
Dziś od 15 -tej, tak mniej więcej, mamy skażenie biologiczno-chemiczne. Jak twierdzi Danuśka, najlepiej poinformowana osoba w okolicy, pan krowi farmer K. wozi gnój. Podobno ze swojego drugiego rancza w S.
Ale wiecie co? W gnoju to ja robiłam: wmężyłam się w gospodarstwo, ja, baba z miasta, która co prawda różne zwierzęta gospodarskie oglądała z bliska, ale nigdy niczego przy nich nie robiła. Mój mąż chował dużo zwierzaków: 2 krowy i jałówka to był standard. Przez długi czas były dwie klacze. Trafiało się po 5 bukatów na opas.No i świnie. Po 20-30 tuczników na raz + 2 maciory. Zwykle zasadnicze akcje przy tym wykonywał Starszy. Ja mu najwyżej pomagałam w przygotowaniu paszy i doiłam krowy. Ale jak Starszy lądował w szpitalu, to cały ten kram zostawał na mojej głowie i rękach przede wszystkim. (A do szpitala trafiał dość często) Tak, że wszystkie stajenno-oborowo-chlewniane smrody, łącznie ze smrodem kiszonki z wysłodków buraczanych znam na wylot.
Ale ten smród długo namierzałam, co on zacz: pali kto co, jakiś oborowy kanał 10letni wywozi, czy ki pieron?! Po czym Starszy wychynął nieśmiało na dwór i orzekł - kurniki. No, to wiecie, zjadacze kurzych jajek fermowych i cycków drobiowych, co wy jecie? Nie wiecie. To gówno waliło chemią i dlatego było tak nierozpoznawalne.
W każdym razie, w domu jest cuchnące krematorium, bo nie zdążyłam przed smrodem okien dopaść i pozamykać. W dodatku jeszcze Dziecko, jak zwykle, zostawiło za sobą ogon i wali smrodem na klatce schodowej przez 3 kondygnacje, od piwnic po strych i w spiżarce, gdzie mam okno na stałe uchylone. No i Starszy pocieszył, że będzie tak walić ze 3 dni, nawet jakby zaraz przyorał, co nie sądzę. Ale jak jutro nie przyorze, to szukam numeru do PIORiN-u i ochrony środowiska oraz Agencji.
Ja dziś też walczyłam z gównem, na gnojniku tym razem. Polewałam ostro i równałam pryzmę. Starszy orzekł, że w tych temperaturach i suszy grozi samozapłonem. A suche to wszystko jak pieprz na wierzchu, od koziów są drewniane drzwiczki, więc lepiej, żeby się nie samozapalało. Jak dotąd nie ma żadnych zakazów odnośnie oszczędzania wody, więc lałam. Z przekonaniem, że to znacznie wyższa konieczność niż podlewanie pieprzonych trawników.

Z innych doniesień to tak:
W związku z tym, że są cholerne upały i że na noc się na szczęście ochładza, koty idą do piwnicy, a ja wszystko sru - na oścież. Skutek taki, że much w chałupie tyle, że mało oczu nie powybijają. (Ćmy i inne takie wyłapią koty, zanim pójdą na zesłanie) Tośmy z Dzieciem pomyśleli, żeby co, na szybkiego siatki w okna wkleić. Więc wkleiłam wczora z wieczora, w kuchni, a dziś już jej nie mam. Częściowo koteczek Areczek łapką-łapką, a częściowo  -  wczoraj naklejony rzep był uprzejmy spaść. Dziwne, że ubiegłoroczny odklejałam zawzięcie i z mozołem, aby ten nowy przylepić. (Analogiczna sytuacja nastąpiła z paskiem ledowym, który mi Dziecko wymieniało na nowy: stary zdarł się ze spodu kuchennej wiszącej szafki razem z tym białym, co na paździerzu widnieje. Natomiast nowy nie przylepił się w ogóle.Ani prośbą, ani groźbą. Pozostaje wziąć go na taśmę dwustronną, bo Dziecko już wlutowało)

Wspominałam chyba, że nawiedziłam swego czasu moją ulubioną lecznicę (chyba jednak się zastanowię, czy nadal) w celu zakupienia piguł na robale dla kotów a 17 zet sztuka. Przy okazji chciałam dać szansę uśmiechniętemu chłopczykowi na zarobienie paru groszy uczciwą pracą zawodową, a nie tylko sprzedawaniem piguł, usiłując go namówić na obcięcie pazurów mojej Księżniczce. (Księżniczka jest szpakami karmiona i doskonale wie, kogo może użreć - mnie owszem, ale weta żadnego nigdy, ani grumera, ani Dziecka). Uśmiechnięty chłopczyk nie jest jednak do uczciwej pracy stworzony i woli zagadywać zęby oraz sprzedawać piguły. Skończyło się na tym, że wcisnął mi w strzykawce centymetr jakiegoś środka uspokajającego. Nazwy oczywiście nie zdradził, bo po co mi ona. Kazał podać z pysznościami i po półgodzinie można strzyc i golić do woli. Tak się złożyło, że zlokalizowałam u Księżniczki wczoraj kleszcza w dolnej wardze. Pierdolec i panika rzuciły mi się na mózg i rozum odebrały, a ja rzuciłam się tego kleszcza usuwać. Natychmiast. Usunęłam. Księżniczka się rozdarła kwikiem straszliwym, a ja dostałam zjebkę od Dziecka, że się nad psem pastwię, bo mogłam dać to cudo od weta  i byłoby 2 w 1. Ponieważ usteczka Księżniczki wymagały dokładniejszej dezynfekcji i oględzin - zdecydowałam się zaaplikować. Naszpikowałam kilka kawałeczków kotlecika, które Księżniczka połknęła hurtem. Po czym spadła z ławki i zaczęła zarzucać dupskiem. Stwierdziłam, że już pewnie jest gotowa i zabrałam się za pazury. Jak tylko zobaczyła cążki od razu ożyła, wykrzesała z siebie resztki sił i mnie chapnęła paszczą. Ale za chwilę było jej już wszystko jedno. Dziecko trzymało na kolanach, ja cięłam. Prawdę mówiąc ucięłabym więcej, gdyby Dziecko nie panikowało, że za dużo. Po czym Księżniczka została położona na kocyku na podłodze. Po czym Dziecko stwierdziło, że teraz to ona się na bank zleje, więc wyniosłam ją na trawkę. No i zlała się prawie leżąc na twarzy. Potem jeszcze 2 razy była wynoszona. I w tym momencie to już nie jest śmieszne, bo nie było jej przynajmniej do momentu, gdy spadłam z krzesła i poszłam kontynuować spanie na łóżko, wyłączywszy uprzednio korniszony, które zapewne upasteryzowały się na miękko. Dlatego nie wiem, czy ten gabinet jest nadal moim ulubionym. W każdym razie na pewno nie uśmiechnięty chłopczyk, bo już wcześniej stwierdziłam u niego wdupiemanie. (Kotu sikającemu krwią pasuje chyba jakieś badania zrobić, a nie tylko dać zastrzyk i tabletki)

Ilość zwierząt się powiększa. Ostatnio o fruwające. Mamy własne szerszenie. Jeszcze nie wiem gdzie, ale założyłam, że się dowiem. Istnieje domniemanie, że gdzieś na strychu. Strych ci u nas wentylowany naturalnie, więc z wlataniem i wylataniem kłopotów nie mają. Najczęściej spotykane są pod żarówką nad wejściem oraz na klatce schodowej. Zdarzył się też jeden w moim pokoju i w kuchni, ale ten przywędrował z klatki schodowej.Strych został dziś, z dużym poświęceniem wstępnie spenetrowany (przy okazji zrzucania z balkonu pędów glicynii) ale nic nie stwierdzono.

Wieczorem u kóz była masakryczna masakra, więc znowu musiałam powalczyć z gównem. Po usunięciu posadzka była tak gorąca, że parzyła prawie przez służbowe obuwie (tzw. buty wysokognojne)To znowu podciągnęłam wąż i lałam. Koza też człowiek i się jej należy. Zwłaszcza jak jest łaskawa dawać takie fajne mleczko do kawusi i na serki.Kozunie w tym czasie spacerowały po podwórzu i uprzejmie napierniczały się z dyni.
A dziewczynki przysłały mi takie śliczne ciasteczko regionalne:


Regionalne, bo na tym czekoladowym krążku jest napis Ardennes oraz rysunek dzika, który jest symbolem Ardenów.


No i wpiernicza się te ciasteczka na łonie przyrody zurbanizowanej. A dooopa.... I nie wiem co na to Montignac, ale że to chyba Francuz, to pewnie by zezwolił....Wyjatkowo...


PS. Z tym szukaniem numeru to takie strachy na lachy. Jeszcze nigdy na nikogo nie nakablowałam. Choć bardzo by się należało takiemu jednemu, który sprzedaje "ruską" wódę z plastykowego kanistra na kieliszki i na krechę oraz za ostatnie pożyczone pieniądze. I go nie interesuje, że te pieniądze były pożyczone na lekarstwo dla dziecka.Dzisiaj natomiast wyżyłam się na panu dyspozytorze od prundu - mieli wyłączyć o 19-tej. O 17-tej ciasto na pizzę zaczęło mi wyłazić z gara i wtedy wyłączyli. I pan się/ mi tłumaczył, że wcześniej skończyli. Co mnie akurat guzik obchodzi. Jak skończyli, to niechby leżeli pod słupem i się opalali. Bo jak jest obwieszczenie że od tej-do tej, to każdy jakoś planuje.

środa, 12 sierpnia 2015

na szybkiego

tak tu piszę, bo mi trochę wezbrało, a czasu mam mało.
Czemu na szybkiego? Bo zaraz mnie znowu odetną. Od prądu. Wczoraj byliśmy odcięci cały dzionek, tj od 7.00 do 21.00. Niby remont sieci energetycznej. Ale w zw. z doniesieniami mediów tzw. o tym, że prądownie w kraju nie wyrabiają w te upały, domniemywam ukryte planowe wyłączenie.W końcu co tam wieśniakom przeszkadza, najważniejsze żeby w urzędach klimy mogły iść pełna parą.
Nieco jednak przeszkadzało, bo dla zamrażarki w ten upał 14 godzin to jednak trochę długo bez papu. Wieczorem lody były półpłynne.
A dziś i jutro ma ja być powtórki z rozrywki. Podobno jakieś słupy stawiają i podobno dźwig do tego słupa dotarł dopiero po 16-tej. No dobrze, będziemy mieli nowe słupy, co za radość w domu Gucia!
Tymczasem miejscowy markiecik wzbogacił asortyment - przed sklepem stoi agregat prądotwórczy. Prądownia miałaby pewnie jakiś problem, gdyby ten markiecik został odcięty na 14 godzin absolutnie, więc dostarczyła.
Przy okazji wywiązała się dyskusja o awaryjnych zabezpieczeniach szpitali np. I że agregaty mają mieć, które uciągną wszystko. I że niby mają, tyle, że w miejscowym szpitalu agregacik przy przeglądzie nie odpalił. Dobrze, że przy przeglądzie a nie podczas awarii z delikwentem na stole operacyjnym.

Dziś miałam pobudkę przed szóstą. Zgadnijcie! Nie zgadniecie! Obudził mnie przecudny dźwięk kosiarki! Kosiarka na prund, więc biedaki chciały świtem bladym ukosić sobie nieco tego wyschniętego trawnika.
Szlag! Wnoszę o wydanie ograniczenia czasu pracy kosiarek! Jak we Francji, tam gdzie Puma - po 18 już nie wolno. I zapewne przed szósta też nie. W końcu jakaś cisza nocna obowiązuje, na wsi też. Jedynie wyższa konieczność może ją przerwać. A taką są na wsi jedynie żniwa. No i zbiory wszelakie. (Wczoraj sumsiad palił białoruśkę o 4.30, bo cięli rumbarbarum, ale tu słowa nie mówię - upały sakramenckie, a on z tego żyje. Teraz już wyłącznie z gospodarstwa, bo ZNTK został rozpirzony i wszystkich pozwalniali. Dodam, że był to ostatni w okolicy zakład, istniejący jeszcze od peerelu i dający zatrudnienie pokaźnej liczbie osób. Teraz miejscowy byznesman, co spawa nierdzewki, zatrudnia spawaczy za min. krajową, bo i tak przyjdą do niego.)
Aura daje w palnik niemiłosiernie. W związku z czym nie robimy nic nad to, co zrobione być musi. Bo ten upał nie tylko nie pozwala na większy wysiłek fizyczny, ale rozmiękcza szare i niechciejstwo się rozwija.
Uporaliśmy się wreszcie z owsem. Przewialiśmy tyle ile zmieściło się do skrzyni sąsiecznej i zamrażarki. Reszta poszła na strych.Na koniec Dziecko stwierdziło, że papraliśmy się z tymi 3 tonami owsa dłużej niż z 20toma tonami pszenicy w ub roku. Niechciejstwo nas zgubiło - zamiast rurki (której nie chciało nam się przenosić, skręcać i ustawiać, zastosowaliśmy podajnik kubełkowy (Składa się z 2 wiader budowlanych i 2 ludzi - jedno na przyczepie pod zwodkiem, drugie na strychu. Kubełki w ruchu ciągłym - z lewej pełny postaw - z prawej pusty zabierz. A rurka to jest taka rurka właśnie, w której obraca się ślimak. Prądem 3 fazowym on się obraca i wykręca ziarko z przyczepy na strych, po czym oddaje, na z góry upatrzone miejsce. Do obsługi też 2 osoby potrzebne, z tym, że  przy rurce łopatologia odchodzi - na przyczepie na rurkę, a na strychu spod rurki się łopatuje. No i jest przy tym siwy dym, który wchodzi w oczy, uszy, płuca i za kołnierz. Oraz palenie zabronione w przerwach, bo dziecko twierdzi, że taki pył zbożowy wybuchowo się zapala.). I takim sposobem bawiliśmy się z tym przez 3 popołudnia. Już nam owies zaczął wychodzić uszami.

Dobrze, że choć noce stosunkowo chłodne. Koty idą na noc niestety ałt -do kuchni w suterynie. I otwieram na oścież wszystko co się otworzyć da, łącznie z drzwiami wejściowymi. Szczęście mamy takie, że żadni złodziej, bandyci ani gwałciciele po okolicy nie grasują i spokojnie chałupa może otworem zostać na noc.Najwyżej sumsiadów bezczelny kot by się przyplątał, ale on aż takim desperatem nie jest, żeby się moim psom pchać w paszcze.
Czarna wczoraj wykąpana została. Mus był, bo przypięta pod śliwką w czasie, gdy kosiłam trawę,wytarzała się w jakimś cudnym smrodku.
No i mamy siódmą, zaraz mnie odetną, więc na razie.
Ale zaznaczam, że dokończę potem.
I błędy poprawię potem.
Na razie się trzymajcie, nawadniajcie i nie szalejcie z robotą.

CD.
Prądy wróciły. Ja w międzyczasie tzw. ukosiłam trawy dlakóz. Sumsiad od rabarbaru mi kosę poostrzył i próbował kosić, alem mu ją przemocą wyrwała i wygoniła preczWalduś porządny chłopisko jest, pracowity i uprzejmy, ale żonkę ma heterę. Kobieta, która nie mówi, tylko wrzeszczy. I w dodatku wrzeszczy gardłem, nie przeponą, a wrzask gardłowy jest dla uszu niemiły strasznie. Jak tylko zobaczy, że Walduś ze mną rozmawia, zaraz pędzi i goni Waldusia do roboty. Ostatecznie nie kumam, o co jej chodzi, bo Walduś to mój były uczeń. Domniemywam, że chce pokazać "kto tu rządzi". Bo rządzi i Waldusiem i teściową. Na synusiów już jej czasu z tego wszystkiego brakło, bo dwa niewychowane harpagany latają po okolicy i drą paszcze wzorem mamuni. Ostatnio zaszłam do Waldusia umówić się na prasowanie słomy. Dzwonię do drzwi, a z wnętrza wydobywa się wrzask synusia: "Wejść!".
Nosz, jakby tam nikogo więcej nie było, to ja bym ci dała "wejść". Na razie miałam wewnętrzny opad szczęki, bo mi się czegoś takiego usłyszeć nie zdarzyło. Ludziska na wsi są na ogół uprzejmi, nawet do drzwi gościa odprowadzają. Jak się do drzwi dzwoni, to podchodzą i otwierają. A tu - "wejść!"

Mimo wszystko cos trzeba robić. Ogórki meksykańskie napoczęte, czekają na dokończenie. I pomidory zaczynają mnie osaczać, czyli zbliża się era przeciera. Oraz keczupa może, czy jakiegoś chutneja. W związku z czym muszę udać się do miasteczka i nabyć nakładkę z nożykiem do miksera, bo bez miksera nie ma przeciera.

A Klementyna właśnie zaczęła studiować mój kajet z przepisami.

Moje Korpo-Dziecię dotarło wreszcie do Pumy, z trzygodzinnym opóźnieniem, bo autokar się pewnie do asfaltu przylepiał
Nie wiem czemu strzeliło jej do głowy, że najlepiej przysłać mi zdjęcia przez widomość na FB. Jakby mejlem ze smartfona nie było prościej.
Tak więc korpo-gacie na tle dizajnerskich rękoczynów Pumy.



Dizajn obejmuje tę cud szafeczkę z duprelkami, półeczko-szufladko-wieszaczeczek, oraz dolne szafeczki, które ręcznie przemalowała.

Toto na wprost nabyła wczoraj z rana na pchlim targu w takiej postaci


A po południu wyglądało już tak:


Dziewczynki, w ramach diety odchudzającej poszły na lody.(Moje Dziecię, zdaje się, nabywszy za ciężkie pieniądze super szałową kiecę na wrześniowe wesele, zrezygnowało z odchudzania. Jakby zrzucenie kilogramów to była tylko kwestia estetyki. Ale się nie odzywam, bo znaczy, że dołuję Dziecię, jak wspomnę o kg). A tam stoją takie piękne fudtraki, które podjeżdżają na ten parking w porze obiadowej, żeby sobie ludziska, pracujący w pobliskich zakładach mogli coś przekąsić.







poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Sapie i dyszy, dyszy i dmucha...

No co? - lokomotywa. Ten wierszyk z dzieciństwa kojarzy mi się właśnie z takim żarem, jaki mamy aktualnie. Uff, jak gorąco! Puff, jak gorąco!
Tkwi mi w pamięci taki obrazek: upalny dzień i lokomotywa, w tym słonecznym żarze w dodatku. Czarna taka z czerwonym, gdzie dym z rozgrzanego jej brzucha bucha, a ona błyszczy, jakby spocona.

Zaczynamy prowadzić tryb życia hiszpański. W zasadzie w ciągu dnia cisza na wsi panuje jak na Piotra i Pawła. Gdzieniegdzie tylko pasjonaci koszenia i fani półtoracentymetrowego trawnika huczą kosiarkami. Na co Dziecko stwierdza ze wzruszeniem ramion, że trzeba mieć najebane na poddaszu...
Podobne dictum usłyszała Ciota, jak zapytała przez telefon czyby jej mój synek trawnika nie wykosił.
Trawnik był koszony 2 tygodnie temu, susza jest jak na Gobi i trawa prawie nie żyje, a ta z koszeniem trawnika się wyrywa. W żniwa!
Powiedziałam ze zgrzytnięciem zębami, że mu przekażę info, ale: po pierwsze, to mamy żniwa i to jest najpierwszy priorytet. A po drugie, w taki upał robi się tylko to, co koniecznie zrobione być musi. A do tych robót koszenie trawnika nie należy. Już nawet sąsiadka, która kosi sad traktorkiem co tydzień, ma trawę na 10cm. Tak w ogóle, to zapytałam kiedyś chamsko, czy mamy jakiś konkurs ogłoszony na najkrócej przystrzyżony trawnik. Bo koszą do samej gleby, co ponoć daje dłuższe wytchnienie kosiarce. Ale efekt jest taki, że sąsiadka na ogrodzie już trawy nie ma, tylko same zielsko, w tym głównie krwawnik.
U mnie trawa rośnie sobie jak chce, choć przeważnie nie chce. Przed wejściem Dziecko wykosiło żyłką pas wzdłuż chodnika i tam natychmiast zestepowiało. Zestepowiało też tam, gdzie 2 razy przejechał traktorem oraz przed domem, od południowej strony. Na wiosnę nawieźliśmy tam ziemi, potem posiali trawę, która nie wzeszła. W ogóle! Wzeszła natomiast bujnie chwastnica z rzepakiem. I to jest poniekąd korzystne, bo kozy uwielbiają chwastnicę, tyle, że nie bardzo estetyczne. A teraz w dodatku przysycha.
Kozy zostały wypuszczone wczoraj wieczorem na podwórze. Matołek poszedł na jabłku do psiej zagrody. Póki co, udało mu się wylać moją wodę z lodem i rozbić szklankę, gdy, zobaczywszy  jabłka na schodach z odległości 20m, rzucił się do nich biegiem. Potem już nie sposób było go od nich oderwać, szamał całą paszczą, sok ciekł po ryjaku i pryskał na wszystkie strony. Co zostało wykorzystane do doprowadzenia Matołka za bramkę. Niestety, musi mieć wolność ograniczoną, bo jak jest z kozami - robi sajgon. Skacze po nich, jakby nie wiedział, że nie ma z czym i po co. Kozy się bronią, odganiają matoła, jest jeden wielki młyn i ogólna kotłowanina. A nie o to chodzi z tym wypuszczaniem, żeby miały możliwość się poprać. Najśmieszniejsza z trójcy jest Wanda - Cycoliną zwana. (Wanda ma takie "nieprawidłowe" wymię - strzyki stercza jej na boki i jak biegnie - to strasznie pociesznie wygląda, jak jej tak te cycki śmajtają z boku na bok) Jak już sobie trochę trawki poskubała, to naszła ja ochota na "zabawę" ze mną. Staje wtedy przede mną i nóżką-nóżką grzebu-grzebu z nachylonym łebem. Zachęca mnie do walki. Potem próbuje skoczyć do mnie z tym łbem, ale nie do końca jest przekonana, że powinna. Więc zatrzymuje się wpół drogi, cofa i akcja riplej.

Z tego upału już mi się chyba mózg lasuje i jakieś pierdoły mi się piszą. Więc wrzucę na luz. Zwłaszcza, że nadszedł Starszy i snuje opowieści dziwnej treści.
Dodam tylko, że słomę zwieźliśmy w ten sobotni upał w samo południe. Dziecko zaleciło mi ubrać spodnie i koszulę z długim rękawem, bo miałam układać na przyczepie. No to ubrałam jakieś bawełniano-surówkowe szarawary i flanelową koszule, po czym stwierdziłam, że wcale nie jest mi w tym bardziej gorąco. Więc się nie dziwię, że Beduini na pustyni w tych kieckach z wielbłąda pomykają. W dodatku ma w co wsiąkać...
Starszy nawet uczestniczył w charakterze podjeżdżającego traktorem (w ub roku byliśmy we dwoje i Dziecko ustawiło traktor na terenowym, na malutkim gazie i puściło luzem. Przynajmniej jednakowo szedł, bo Starszy szarpał nieco i parę razy mnie posadził) Po akcji Dziecko potoczyło okiem wokół  i rzekło: "Ścierń owsiana to taka ładna jest". No i myślałby kto, że w moim Dziecku takie uczucia estetyczne pochowane siedzom...A ścierń owsiana faktycznie piękna jest. Ma taki wspaniały złocisty kolor, jak z obrazka. I nawet nie trzeba by "złotej godziny", żeby jej piękne zdjęcie zrobić.
Ze zdjęciami w dalszym ciągu kicha (jak mówiłam, mój telefon dla płetwonurka robi, nawet nie całkiem najgorsze, ale z oddawaniem jest problem. Wysyłam więc mejlem sobie z telefonu. Trwa to ruski rok i obawiam się, że może mnie z torbami puścić, więc ograniczam.)
Wobec powyższego tylko jedno żniwne zdjęcie:

Oczywiście to takie ponadwymiarowe, skulone stworzenie w kombajnie to moje Dziecko. Brody nie widać, ale już też jest ponadwymiarowa. Cieć w sądzie powiedział mu, że wygląda całkiem jak Fidel C##o - broda, czapka, wzrost. (Nawiasem mówiąc, Fidel był dość pięknym mężczyzną za młodu)
Na pierwszym planie moje jarzynki w stanie totalnej padaki - leżą pokotem już tak od 10tej rano. Z brzegu, od drogi posiane jeszcze fasolka i buraczki, które cudem jakimś pięknie wzeszły.

A to moje Korpo-Dziecię.  Lansuje się w cudnym stroiku tu i tam w czasie przerwy śniadaniowej.
Jak widać, nie w każdej korpo obowiązuje dresscode, bo portki mojego Dziecięcia raczej do lumpenkodu pasują. Ale jak się w korpo zaiwania na cały zegar, to przynajmniej w dziurawych portkach sobie można wygodnie posiedzieć. 

A ja się domagałam zdjęcia na przyczepie z wiązkami, ale Dziecko rzekło "Złaź! Złaź, bo cię zdejmę". No to zlazłam....



sobota, 8 sierpnia 2015

Jakby to

nazwać? no to tak: jest taka sakramencka lampa, że (jakby nie klaustrofobia) to najlepiej by teraz siedzieć parę metrów pod ziemią.
Ale siedziec pod ziemia nie można, bo żniwa. Ten gupi hektar owsa trzyma nas w pogotowiu bojowym od ubiegłego tygodnia.
Bo, najpierw, było rycie w brudzie i przygotowywanie miejsca pod ziarko i słomę. Wyczyszczona skrzynia sąsieczna, obita blachą i zrobione nowe wieko, wyczyszczony i wyzamiatany strych oraz usunięte resztki słomy z ub, roku z sąsieka stodoły. Brud, kurz, syf wszelaki, bo wiadomo, że futrzaki żerują w tym przeróżne.
W poniedziałek Dziecko zamówiło Mańka z kombajnem na wtorek. Wieczorem przyszło info, że padło łożysko i nici z wtorku, bo Maniek będzie robił. We wtorek Maniek cały dzień kombajnował, czym wywołał wqrw u Dziecka.W środę rano Maniek dostał zjebkę i zapowiedział się ok. 15-tej. Tymczasem spadł deszcz. Spadł to za dużo powiedziane. Pokapało z nieba, o! Nie podlało niczego, ale kombajny poszły odpoczywać.Taka pokropioną pszenicę jeszcze można żąć, ale owies musi być suchy jak pieprz, bo nie pójdzie. No to Maniek zapowiedział się we czwartek przed wieczorem. Ale mnie podkusiło popatrzeć w   interię a tam zapowiedzieli przelotne opady ok. 15.Więc Maniek został zawezwany w trybie pilnym. Przyjechał, objechał pole 2 razy dookoła i strzelił mu przegub od kosy. Dziecko poleciało ursusem i przywiozło. Przegub został wymieniony, Maniek ujechał 2 metry i złapał kawał żelastwa w heder.Nic innego tylko prezent jakowyś podrzucony przez nieśmiałego darczyńcę.
No to musiał zjechać do chałupy, ale pod wieczór przyjechał i skosił resztę.
Na dzisiaj sumsiad z prasą zamówiony, coby sprasował słomę. (I właśnie mi dzwoni, że już sprasowana, więc trza leciec zabrać z pola, coby nie pokropiło, jakby co)