poniedziałek, 23 marca 2015

Zaniedbanie

straszne powstało, wobec moich Czytelników. To jest gnojstwa umysłowego ciąg dalszy. I w ciągu dalszym, gnojstwo to jest usprawiedliwiane czytactwem , permanentnym prawie i monotematycznym tj. Marinina na zmianę z Daszkową. Pozyskałam również następne pozycje z Brunettim oraz Hagena oraz Chmielewskiej coś (o dziwo!) nieznanego dotąd.
Natomiast, w związku z panoszeniem się dziwnym wiosny, czytactwo będzie musiało pewnie pójśc całkiem precz.
Do tej pory obraniało się trochę - było kontynuowane w ramach odpoczynku po pracy fizycznej.
No, bo jednak trochę tej pracy trzeba było wokoło wykonać. Po zimowym wycinaniu grusz zostało mnóstwo gałęzi, w dodatku leżących w miejscu nader nieodpowiednim, bo blokujących dostęp do maszyn rolniczych, które niebawem będą przypinane.
Duży traktor został częściowo przez Dziecko rozebrany, z moja pomocą, jako instrumentariuszki -  podawałam Dziecku leżącemu pod maszyną narzędzia oraz obcierałam olej chlastający po oczach. Potem ciągnęłam tłoki, zbierając zjebkę, że źle i nie tak, i że to moja wina, że nie chce wychodzić oraz moja wina, że wpadł w cholerę. Potem było trochę przerwy przed składaniem traktora z powrotem. Przy okazji wjeżdżania ze spuszczonym powietrzem do garażu, bo inaczej by czołem zawadził o nadproże, szlag trafił dętkę w dużym kole. Widmo zdejmowania koła wisiało nad Dzieckiem i potęgowało wqrw u niego. Toteż dla relaksu psychicznego wyciągnęło mały traktor, założyło mu taka specjalna przystawkę i podłączyło do tego traktora starą, przedwojenną jeszcze sieczkarnię. Która to sieczkarnia świetnie się spisała w roli rębaka. Wycięliśmy migiem wielką stertę gałęzi, potem zwieźli jeszcze z ogrodu gałęzie z drugiej gruszy. No i w końcu trafiła kosa na kamień - któraś gałązka okazała się za stara albo za gruba i tym sposobem sieczkarnia zakończyła żywot. A dla mnie została wielka sterta gruszkowych gałęzi do ciupania. Uporałam się z nią w dwa dni, budząc podziw nad tempem u Dziecka, które zajmowało się inteligentniejszymi czynnościami, przerastającymi moje możliwości.

Niestety, do składania traktora zostałam ponownie zaangażowana. I pech chciał, ż eten oporny tłok, który przedtem nie chciał wyleźć - teraz nie chciał wleźć. I zestresowane tym Dziecko zakręciło odwrotnie stopkę na korbowód. Potem długo nie mogło się uporać z odkręceniem, ponieważ zakręciło jak należy, używając strasznej siły przy zastosowaniu, wreszcie, klucza dynamometrycznego (który zakupiło w końcu, nauczone doświadczeniem, że nigdy nie wiadomo, jak straszna ma być siła użyta do zakręcania śrub. I że często ta siłą była zbyt straszna, co skutkowało urwaniem śruby lub zerwaniem gwintu. A potem wykręcenie takiej urwanej śruby jest tak czaso- i nerwo- chłonne, że należy się bronić przed tym ręcami i nogami a najlepiej kluczem dynamometrycznym właśnie. W końcu po to je wymyślili i nawet piszą jaki moment ma być zastosowany do których śrub)
W końcu Dziecko tę stopkę odkręciło (czego się przy tym sąsiedzi nasłuchali, to ich), ale zniechęciło się na teraz, co bardzo mi było na rękę, bo zimno się robić zaczynało i w dodatku, tak sprawna nie jestem, jakby moje Dziecko po mnie oczekiwało. Na szczęście znalazł się kolega, który nie miał nic lepszego do roboty, mechanicznie ogarnięty i zwabiony perspektywa browarka po.
A ja mogłam spokojnie zająć się narzędziem prostym jak siekiera. Potem grabiłam na tempo patyczane resztki z trawy na ogródku, żeby być szybsza niż trawa, która już miała ochotę rosnąć. Potem te patyczki pizgałyby mi po oczach spod kosiarki. Kosiarkę też uruchomiłam w końcu, nie bez sprzeciwu z jej strony. Dziecko musiało interweniować i wymienić świecę, bo się małpa zalewała, a iskry nie dawała. No i wykosiłam ślady jesiennego lenistwa na ogrodzie. Ślicznie jest teraz i nowa trawka może sobie już rosnąc bez przeszkód. Patyczki nawet bardzo nie latały, czyli wygrabiłam skutecznie.

W sobotę posiałam pomidory, bo pisali, że czas siewu owocowych roślin akurat w sobotę. Po dokonaniu zakupów z tym wysiewem związanych zastanowiłam się po raz kolejny, czy jest sens. Bo za te pieniądze miałabym gotowa rozsadę, bez żadnych z mojej strony ceregieli. Z tym, że pewnie kupiłabym to, co byłoby dostępne bardziej niż to, co pożądane. No i stoją dwie kuwety u mnie na oknie, kotom wstęp wzbroniony. Na razie udaje się upilnować, ale nie wiem, czy na zawsze, bo bywa, że Czarna sobie wymyśli spanie na moim łóżku i sama drzwi otworzy. Zamknąć za sobą się nie nauczyła, więc kocia banda wykorzystuje natychmiast okazję do penetrowania jeszcze jednego pomieszczenia.
Z pomidorami byłą znów afera, nazwijmy to "rodzinna" (nazwijmy, bo jest powiedzonko "koza nie bydlę, szwagier nie rodzina", no to szwagierka chyba też) Tatuś radośnie wparował do kuchni i oznajmił, że "ciocia Zosia posiała ci pomidory". Na co we mnie natychmiast szlag trafił, bo jej ubiegłoroczne wysiewy do qrwicy mnie doprowadziły, też nieproszone, a wysadzić musiałam, żeby afery z obrazą majestatu nie było, dwóch majestatów nawet zresztą. I bujałam się potem z gównem, z którego pożytku nie było wiele, bo późne, mało plenne, nieodporne i niesmaczne. A tu masz -wysiała MI. Nie przewidująco, a machinalne jakby, zapytałam "Po co? Prosił ją kto?". No i się zrobiła afera. Tzn. Tatuś idiota zrobił oczywiście, bo on mieszać uwielbia, a cioteczka jest w ogóle jego gwiazdą na niebie, przewodnią zresztą. Ja wiem, jędza ze mnie jakaś się tu objawia, ale nie mam zamiaru opisywać całokształtu działań cioteczki, które by oddawały kontekst objawiania się jędzą wredna z mojej strony. Nie byłoby to zbyt ciekawe i budujące dla czytających. W każdym razie nadziałała się krecio w przeszłości i zresztą jej pozostało na starość. Te krecie działania przyniosły efekty trwałe i negatywne. I pozostańmy na tym w tej kwestii. W tej chwili starcze przypadłości uniemożliwiają jej ciągłe i niezapowiedziane wizyty, natomiast linia do Tatusia jest gorąca od samego rana i każde wydarzenie domowe jest natychmiast szeroko omawiane, z przyjęciem wytycznych do dalszego działania i zajęciem stanowiska.

A ja już pewnie zaczynam świra gonić przed piątkiem. W piątek kolejne spotkanie z piękną Lucy w sądzie. W dodatku będę musiała sama stawić czoła, bo brat załapał się do pracy za kółkiem w obcym porcie i nie ma opcji, żeby mógł wyjechać później. W dodatku ma mi odstawić w czwartek psa na przechowanie i muszę odgrodzić dla tego psa część podwórza. W związku z czym ma przyjść dzisiaj Jacuś Szelma, coby pomóc to ogrodzeni stawiać. Potrzebne prepitety zakupiłam wcześniej, bo miało to być robione na inny termin, na szczęście nieaktualny, bo lało wtedy równo przez 3 dni.
W dodatku moje dziecko Miastowe jest jakoś nadmiernie zainteresowane sprawą, choć jakby nie do końca, bo od trzech tygodni dopytuje systematycznie "gdzie, jak i kiedy", po czym znów wraca do tematu i mylą jej się miejsca i terminy. Czym mnie oczywiście doprowadza do wqrwu nagłego. Nie wiem, czy moje dzieci maja taki wrodzony lub nabyty brak taktu oraz przekonanie, że matka jest skała psychiczna i fizyczna. I można na nią wszelkie smuty wylewać oraz do wszelkiej pomocy fizycznej ją wzywać a ona ani drgnie we wnętrzu i  zewnętrzu. Poza wszystkim zainteresowanie tematem sądowym ze strony młodzieży uważam za przesadzone, bo bez względu na tok sprawy, jej się nic nie zmienia na razie i potem też jeszcze chwilę. A dotychczasowy przebieg sugeruje, że  trochę czasu i pieniędzy upłynie do zakończenia.

Poranna rozmowa z Dzieckiem M. podążającym poniedziałkowo do "ukochanej" korpo odbyta, śniadanko zjedzone, kawunia wypita, koty nakarmione. Pozostaje psy budzić, bo coś im się popieprzyło i śpią jak zabite. W sumie dobrze, bo mogłam śniadanie zjeść bez żebrzących sępów, ale co za dużo, to niezdrowo. Pobudka!
Miłego, wiosennego i nie dajcie się zwariować. Zdążymy ze wszystkim ....Spoko...


poniedziałek, 9 marca 2015

Wiosna - akcja II

Po paru dniach namyśliła się i wróciła. Staram się ją na razie ignorować, chociaż popędziła mnie do nabycia nasion pomidorów. I teraz myślę intensywnie, jakim cudem zrobić z tego rozsadę. W mieszkaniu, w którym 3 koty chodzą wierzchem! (o, właśnie jedna drze się na drzwiach wejściowych do pokoju, następnie drzwi trzasną o szafę i Panna Kotta spadnie z takim hukiem, jakby była workiem cementu).
Zanim miałam koty -miałam piękne zielistki.(Niestety, nic więcej nie chciało u mnie rosnąć -tylko zielistki i filodendrony różne) Stały sobie na kwietniku od podłogi do sufitu. A potem koty zaczęły się plażować w doniczkach. Zielistki diabli wzięli, a kwietnik zdemontowałam. Błąd, bo miałyby po czym łazić i nie tłukły by się drzwiami oraz nie wyrzucały mi ubrań z nadstawek (włazi taka łajza na szafę, otwiera z góry drzwiczki od nadstawki i się tam pakuje. Jak potem zeskakuje na glebę, to zawsze coś za sobą wyciągnie).
Czekając w budynku publicznym na Dziecko załatwiające sprawy ukradłam kilka naszczepek zielistek. Że może jednak uda mi się mieć znowu. W końcu u mnie w pokoju stoi beniaminek na kluseczkach i aloes na zdrowie i dają radę. Z fikusa początkowo wygrzebywały ziemię, ale owiązałam doniczkę resztką siatki na komary i spokój. Raz tylko zrzucił z parapetu. Skończyło się pękniętą doniczką, ale fikusik przeżył. Aloesu nie ruszają, może kłujący albo co.
Przyniesione naszczepki wsadziłam chwilowo do szklanki z wodą i postawiłam w kuchni na ladzie. Jakoś mi się tak rzuciło w pewnym momencie na oczy, że dziwnie równe są u góry te listki, ale myślałam, że to skutek niedowidztwa. Później się okazało, że jednak aż tak źle z moim wzrokiem nie jest: przydybałam Łaciatkę jak sobie obżerała zielone wystające ponad szklankę. I miałaś babo kwiatek! Pewnie trzeba się zdecydować - albo koty, albo kwiatki. Zwłaszcza, że koty lubią żreć zielone, a duża część domowego zielonego jest dla kotów trująca.
W ub. roku usiłowałam w pokoju wyhodować jakąś rozsadę. Natychmiast koty zaczęły penetrować ustawione kuwety. Ale teraz mam chytry plan, tylko muszę namówić Dziecko, żeby pomogło.
Dziecko też czuje wiosnę i zabrało się za remont konia pociągowego. Ucieszone, bo zakupione opakowanie silnika Vectry Omegi ma dość miejsca na zapakowanie koła do wulkanizacji. No i tym opakowaniem wybrało się w sobotę na przegląd zasiewów. Nadmierne zaufanie do wiosny poczuło i usiłowało zawrócić na fragmencie pola, gdzie rzepak został do cna wyżarty. No i te półtora tony opakowania, wraz z silnikiem i całą resztą siadło w glebie po osie. Odebrałam telefon: "Matka, a ty byś dała radę wyjechać 30-tką ze stodoły?" No, to już wiedziałam, że gdzieś "siedzi", tylko jak daleko? Niestety, nie dałabym rady, bo po pierwsze-zdążyłam zapomnieć, niestety, jak odpala się trzydziestkę. A po drugie, nawet, gdybym odpaliła, to potrafię jechać tylko do przodu, skręcać mogę, dokładnie nawet, ale wstecznego nie wrzucałam w życiu i mogłoby się skończyć tym, że po odpaleniu wylądowałabym na przyczepie, która sobie stoi w stodole.
Dziecko zmuszone zostało do użycia nóg, pojechałam z nim, zostałam posadzona w opakowaniu i miałam za zadanie kręcić kierownicą odpowiednio. Nawet mi się udało tak pokręcić, że opakowanie, ciągnięte na linie za trzydziestką, ładnie wylądowało równo na drodze. Po czym zamieniliśmy się kierownicami i ja pojechałam do domu traktorkiem, a Dziecko opakowaniem. Ledwie zajechałam do stodoły - Dziecko już tam było, sprawdzając, czy jednak nie zatrzymałam się na tej przyczepie. I tu zaskoczyłam samą siebie, bo udało mi się zgasić traktor w zaplanowanym miejscu! Jeżeli opanuję jeszcze operowanie wstecznym to nie będę musiała się prosić o wywiezienie czegoś w pole, co przekracza moje moce pociągowe przy taczkach....

Dziś może nie będę tak do końca ignorować wiosny i pójdę popracować nad stosem gałęzi w ogródku, który działa mi na uczucia estetyczne. Siekierę Dziecko naostrzyło.Muszę się za to zabrać, zanim trawa zacznie rosnąć. Potem się tych okruchów nie da wydobyć i będą mi skakać po oczach podczas koszenia trawnika. Trawnik bowiem koszę jak kamikadze, bez kosza. Wtedy działa wyrzut boczny i do tyłu tez otwieram, bo boczny nie daje rady. W związku z czym ubieram siatkę od kosy. Twarz mam w całości, ale reszta narażona jest na zmięta trawę i wszystko co pod nóż kosiarki, razem z trawą, wpadło. Więc im mniej w trawie, tym mniej bęcków podczas koszenia.

Aha, no i w ogóle coś ta wiosna przedwczesna wali ludziom na mózgi. W sobotę usłyszałam petardy. Oczywiście psy latały z wrzaskiem po ścianach. Usiłowałam przeczekać w spokojności, ale po czwartym wybuchu ubrałam wysokognojne i udałam się w kierunku, czyli sąsiada z malowaną kostką i największymi we wsi łabądkami. I grzecznie zapytałam, czy mi się coś nie pomyliło, czy może rezurekcję mamy (o szesnastej, ale niech tam). "Wróble straszę". No tak, przecież wróbel żaden nie może srać po malowanej ręcznie kostce brukowej. Wypadało zaproponować rozciągnięcie siatki nad posesją. Ale, może przez siatkę też by srały w locie?

Pan Starszy umiera na nogę. Ma nawrót tego umierania. Jojczy, kwęczy, budzi mnie po nocy i każe się ratować. Afery robi ze straszeniem, że do domu starców pójdzie, bo tam będzie miał dopiero opiekę cudowną. Jak jest z opieką w domu starców, to ja wiem, a on nie wie, niestety. A poza tym nie stać go na dom starców, więc musi ten domowy brak opieki znosić. Pan jest tak zapatrzony i zasłuchany we własne bóle i choroby (całe życie zresztą prawie), że nikt nigdy nie jest bardziej chory od niego i nikomu się, nigdy żadna uwaga z jego strony nie należała. A ponieważ ja czuję się "świetnie", czyli -chodzę siłą woli, więc nie mam zamiaru latać jak zajączek. A on, jakby tak zechciał pomyśleć nieco, to zamiast mnie przywoływać po imieniu, w celu poinformowania na miejscu, że chce herbaty. mógłby tą herbatą wrzasnąć od razu. Miałabym jedna trasę mniej. Ale myślenie pewnie tez boli, przynajmniej w pewnym kierunku...

Nastawiłam buraczki, bo gotowania długiego wymagają, a Pan sobie zażyczył na obiad.
Dzisiaj Marinina poleży. Faktyczniej mniej cudów niż u Doncowej. Z tym, że ta druga bardziej humorystyczna taka. Ale momentami śmieszna za śmiesznie. Nie ma jak Chmielewska w tej dziedzinie...

Na razie lecę szukać wiosny z psami. Rabarbar u sąsiada już wyłazi, podlany w piątek świńskim sikiem, w związku z czym musiałam piesy trzymać krótko, bo miły nosu smrodek nadmiernie je wabił i istniała możliwość, że Czarna by się z przyjemnością wytarzała.

środa, 4 marca 2015

co blogger

złączył, tego użytkownik nie rozłączy! Mam na liście czytelniczej kilka blogów, do których nie zaglądam od dawna: dodało mi się ot-tak, albo mi z parady wyszło. Chciałam usunąć, bo po co mi tam mają wisieć. Ale, sorry, nic z tego. Blogger łączy na wieki wieków amen. W dodatku przy każdym wejściu pojawia się kod błędu. Może przeglądarkę mam rachityczną, ale jestem do niej przywiązana uczuciowo, bo pozwala mi jednocześnie obsługiwać pocztę, bez każdorazowego logowania się na skrzynkę. Poza tym powinno toto działać pod wszelkimi przeglądarkami, nie pod jedynie słusznym chromem, który zresztą gówniany jest.

Wiosnę lutową szlag trafił, co było do przewidzenia. Lepiej wcześniej niż później, zanim przyroda zdążyła na dobre ożyć. I tak już ożyła conieco.U Koleżanki Pisarki Nadmorskiej przebiśniegi przebiły się przez piach w połowie lutego, u mnie później nieco i nie musiały się przebijać. Pigwowiec był uprzejmy wydać pączki kwiatowe, forsycja podąża za nim. Sąsiadka posiała rzodkiewkę. Kozy zrzucają podszerstek na gwałt. Trawa się zieleni idiotycznie. A wieczorem był mrozik lekki i szelepała pod butami wysokognojnymi z pianki EVA.

Dziecko się wzięło za remont 60-tki. Wymyśliło, że wjedzie do garażu, bo akurat z góry leciała woda w postaci wielorakiej. Ale żeby traktor się zmieścił w dziurze wjazdowej musiało sztuk dokonać kilku. Podkop w grę nie wchodził bo beton, a młota pneumatycznego pod ręka nie było. Więc spuścił powietrze w dużych kołach i zdjął dach. I tu się objawiło chamstwo przedmiotów martwych oraz pech mojego Dziecięcia, albowiem koło po wykonaniu 1,5 obrotu bez powietrza było uprzejme stracić wentyl w dętce. Po zajechaniu do garażu koła zostały napompowane z powrotem, silnik częściowo zdemontowany i głowica zawieziona do planowania. A na następny dzień z rana okazało się, że traktor stoi na podwójnym flaku z lewej strony. Flak w przednim kole był wiadomy, stało na windzie. Natomiast tył sobie siadł ładnie i dokładnie. Została wyjęta 30-tka, pozakładane jakieś tam paski klinowe do sprężarki, które normalnie nie istnieją, bo 30-tka się zwykle kół żadnych nie pompuje. I odbyła się próba pompowania, która nie przyniosła zamierzonego efektu. Po oględzinach okazało się, że wyrwało wentyl. Dziecko było tak wściekłe, że jak weszło do domu, to psy pochowały się po kątach od razu. Nie chciało ani jeść, ani pić, a ja wolałam się nie naprzykrzać, choć obiad stał na stole i lodowaciał.  Zresztą jedzenie w stanie wqrwu prowadzi do wrzodów żołądka, więc lepiej żeby odtajał najpierw, a ja najwyżej podgrzeję potem.

Przed wieczorem trafiła mi się fucha korepetytora matematycznego. Przy czym stwierdziłam, że to wszystko na psy schodzi - to nie matematyka, tylko rachunki. Jakieś dziwne sposoby zapisu obliczeń, nowomodne symbole. A w dodatku wszystko wokół sprawdzianu się odbywa i on jest celem głównym. Mieli już dwa próbne oficjalne a na lekcjach jeszcze pani robi co chwila. A klasówka jest testem na prawda/fałsz. Wystarczy mieć szczęście. W sumie, dobrze, że już w tym nie uczestniczę...

Właśnie się rozległo brrr-bul-bul-pszszsz-psz-pszsz-prych i kawiarka była uprzejma spluć pół kuchenki. Uwielbiam kawę z kawiarki, ale dlaczego kuchenka musi być wiecznie spluta? Dziecko jęło mnie krytykować, że za dużo wody leję. No to dzisiaj nalałam dużo mniej. Kuchenka spluta tak samo, jak zwykle. Czy istnieją nieplujące kawiarki?

Jutro Dziecko stanie się posiadaczem ziemskim, albowiem ma nabyć 0,3ha gruntu na własność. Zapewne będę zmuszona udać się wraz z nim do rejenta, po czym odwiedzę gminę i zrobię grandę w sprawie przepisania podatku na niego, jako na dzierżawcę. W mieście ten podatek przepisali automatycznie jakby, natomiast gmina twierdzi, że tylko w sytuacji, gdy właściciel poszedł na emeryturę KRUSowską. Właściciel jest już w takim wieku, że nawet dodatek opiekuńczy do emerytury pobiera od paru lat, a gmina jakby przepisy osobne miała. Niekompetencja urzędników nie znikła ze zmianą wójta, niestety. Jedynie oszczędności nastały, które rozpoczęły się od likwidacji etatów konserwatora w szkołach. Znowu będzie dyrektor ze śrubokrętem latał, jak to ja robiłam, gdy klamka odpadnie oraz biegał do kotła C.O. i włączał oświetlenie wieczorem. Dobrze, że ten miejscowy akurat mieszka 2 kroki od szkoły. Gorzej z takimi, co kilkanaście kilometrów mają.

Dobrze jest, okazuje się, czasem dupę z domu ruszyć i udać się do ludzi bywałych tu i ówdzie. Czasem się nabędzie przydatną wiedzę. Tym razem dowiedziałam się od Elusi, która jest ciotką korepetytowanego dzieciątka, oprócz tego położną w wojewódzkim szpitalu i chrzestną matką mojej Córuni, że można uzyskać dofinansowanie z NFZ do okularów w wysokości 70% kosztów. Trzeba jakiś papier wziąć od okulisty, a potem złożyć go w NFZ. Co zamierzam uczynić, bo moje okulary są stanowczo za drogie, jak na moje możliwości, a kretem chodzić nie będę. Zresztą, w końcu to są moje pieniądze. Z mojej osobistej emerytury ściągnięte. I latami nie wykorzystywane, bo u doktórki byłam ostatnio w lutym po skierowanie do okulisty, a wcześniej - przed dwoma laty.

Panowie pojechali do miasta, odwiedzić bank a ja mam tym sposobem chwilę luzu. Myślę nad obiadem, a w międzyczasie poczytam trochę tę ruską Chmielewską. Choć, prawdę mówiąc, zaczyna mnie wqrzać nieco nadmierną obfitością "cudów", które trafiają się jej bohaterom. Chmielewska była jednak bardziej powściągliwa...

poniedziałek, 2 marca 2015

nie piszem, bo czytam

W ten oto sposób gnojstwo fizyczno umysłowe zostało, dla własnego usprawiedliwienia, zastąpione jakąś aktywnością. O ile oczywiście siedzenie na dupie i przesuwanie strony rolką można nazwać aktywnością.
Czytam oczywiście literaturę lekką, łatwą i przyjemną, wielką prozę z filozoficznymi problemami egzystencjalnymi, pisaną przez autorów, którzy sami takie problemy posiadają w nadmiarze, zostawiając na lepsze czasy. Które, jak sądzę, nieprędko nastąpią, bo tyle różności się dzieje wokół, że szukanie ich dodatkowo w literaturze byłoby niejakim masochizmem.
Przeczytałam wszystko, co miałam z komisarzem Brunettim, potem z rodzimym Nemhauserem, a teraz mam na tapecie Chmielewską z Moskwy. Poza wszystkim, czyli fabułą, interesujący opis dnia codziennego po przemianach. Zresztą nie tylko tam. Czasem, czytając, odnosi się wrażenie niejakie, że rodzime "kukułcze gniazdo" jest nieco normalniejsze...

Wiosna nas zaatakowała dziwnie i niektórzy dali się ponieść. Jeszcze rozumiem, że podwórkowe porządki, sprzątanie późnojesiennych pozostałości i tego, co dziwna zima przywlekła. Ale grządki, to jednak lekka przesada.Tak trochę to wiosenne szaleństwo wymuszają na nieodpornych też markety. Byłam ostatnio za potrzebą dwukrotnie w Brico - tam wiosna i Wielkanoc pełną gębą -stosy ziemi w workach, doniczki, nasiona, kwiatki itp, pomieszane z  jajami, zającami i barwnikami do jaj.
A zagoniła mnie do Brico szczota ulicznica dla Andzi. Albowiem aktualna została wyjedzona do kilku kłaczków zaledwie. Natychmiast po zakupie zamontowałam i natychmiast została zaatakowana przez Andzię. Tak, że aż cała ścianka pomiędzy nią a Stefanem zaczęła się ruszać. Nie pomyślałam, że po zdjęciu tych dziesięciu ton ziarka ze stropu był on uprzejmy się rozprostować i nie leży już całym sobą na słupach. Zatem słupy należy podklinować, coby ścianka nie straciła pionu przy intensywnym atakownaiu szczoty przez Andzię.
Z tą wiosną jest coś na rzeczy, bowiem kozy zaczynają wyglądać jak obraz nędzy i rozpaczy. Zwłaszcza czarne, które mają podszerstek szary. I ten szary podszerstek zaczyna im w strąkach zwisać tu i ówdzie. Szczota ulicznica nie da rady wszędzie, trzeba będzie ingerować ręcznie.
Żeby nie było całkiem cacy, w piątek koteczek Areczek siknął krwią dwa razy w dziwnych miejscach. Natychmiast został zapakowany w kontenerek i zawieziony do kociego wracza. I tu jestem rozczarowana nieco. Pan wracz ograniczył się, w ramach rozpoznania, do zmierzenia temperatury, co dało mu podstawy do wyeliminowania jednego otworu, z którego mogłaby być krew.Areczek dostał 2 zastrzyki, które zniósł z dziwna obojętnością - nie drgnął nawet, a ja się obawiałam, że  będzie usiłował wydrapać komuś oczy. Oprócz tego dostaliśmy piguły i saszetki na 5 dni. Od soboty zaczęłam opracowywać sposoby zaaplikowania zawartości saszetek, klnąc w głos idiotyzm producenta. Ogólniej zresztą: jakiej cholery specyfiki dla zwierząt maja idiotyczne, bez sensu i pomyślunku żadnego wybrane, zapachy. Jakiej nagłej cholery witaminy dla kóz pachną wanilią lub karmelem. Czy normalna zwykła koza pasie się na waniliowych polach?! Czy nie mogłoby to pachnieć np. jabłkiem?! A lekarstwo dla kota, zamiast zapachu żurawiny, nie mogło by mieć zapachu wątróbki np? I tak te cholerne zapachy są sztuczne, więc czemu nie moga być adekwatne do zwierza? W dodatku saszetka zawiera 30gram proszku, czyli 3 dag. Jak taka ilość przemycić jednorazowo w karmie? Wiadomo, że tam oprócz zasadniczego leku jest wypełniacz. Więc po jaką jasna cholerę tyle tego wypełniacza? Albo tabletka dla kota wielkości 50groszówki. Chyba dla lwa...
No, w każdym razie prawą rękę mam podziobana wielokrotnie pazurami Areczka, któremu za każdym razem udało się przynajmniej jeden w moją rękę wbić. I tak dobrze, że nie pociągnął tą łapą, bo miałabym ręce pięknie porysowane. W końcu zrezygnowałam z dostarczania leku bezpośrednio, bo cała ręka mi na razie się przydaje do różnych czynności, zwłaszcza prawa. Spróbowałam z szyneczką, a potem z inna puszeczką niż zwykle. No i jednak się udało. Co nie zmienia mojego poglądu na kretynizm producentów leków i suplementów dla zwierząt (olbrzymie piguły z dolfosu, zakupione dla staruszki sznaucerki się właśnie przeterminowują, z powodu trudności z podawaniem) Dodatkowo utwierdzam się w swojej opinii na temat osobników płci męskiej, gatunek obojętny - zawsze z nimi problemy.
Takiego jednego, umierającego na nogę, w gatunku homo sapiens, mam też. Od tygodnia umiera. Dzięki czemu nic nie może i nic nie musi. Leży i jęczy, bo chodzić nie może. Ale w niedzielę siadł za kierownicą i pojechał do kościółka. Więc jednak może, zwłaszcza, że do prowadzenia samochodu nogi jakoś bardziej sprawne potrzebne. W każdym razie, nie czuję się zobligowana do latania wokół, co ze zgorszeniem odbiera ukochana siostrunia ("Wysmarowałaś go? -A co, sam nie może?"), albowiem sama łażę z trudnością niejaką. Tyle, że nie leżę i nie jęczę zatruwając wszystko wokół. Czyli, że nic mi nie jest. Jak zwykle zresztą.

A poza tym nic na działkach się nie dzieje. Istotnego bardzo. Oprócz paru numerów z głupotą urzędników itd, którą muszę osobiście zaatakować. Dziecko próbuje przebijać się przez mury urzędnicze...