wtorek, 28 października 2014

Mleko i cukier

Wczoraj nie zdążyłam (!).
Zbudziłam się rannym rankiem, wcześnie jak na mnie ostatnio (może teoretycznie, bo znów zawracanie głowy z zegarem było). I jak wyjrzałam przez okno, to zobaczyłam świat w mlecznych oparach.
Psy się na zegarze nie znają, więc już o ósmej mnie wyprowadziły. Więc poszłam z nimi w to mleko.
Mgła była tak gęsta, że wydawało się, że wszystko jest nią spowite, otulone i wygłuszone. Ku zaskoczeniu (pozytywnemu bardzo) nie drgnął ani listek - zero wiatru. I cisza... Nie było słychać odgłosów z szosy. Ptaszyska spały chyba w tej mgle pochowane w gniazdkach i dziuplach, bo żaden się nie odezwał.
Dawno nie słyszałam takiej ciszy. Cudownie. Choć niestety -3 stopnie mrozu. Niby co to za mróz. Ale o tej porze?! Kto to widział.
Psy wykonały plan poranka, zostały odprowadzone do domu, a ja wybrałam się jeszcze raz z aparatem.

Krwawnik

Pokrzywa

Koper

Opóźnione lwie paszcze

Jesienne róże, co prawda nie herbaciane

"Modra" kapusta. Właściwie sąsiadka może ją od razu do zamrażarki wrzucić...

Jabłoń w mleku.

A pod jabłonią cukrzone jabłuszka w cukrzonej trawie

Stepy Akermanu? Nie, to tylko pole rzepaku, a z przodu szczaw koński w roli burzanu

A to tylko ogród sąsiada, nie żadna puszcza..

Choć drzewo leży, jak w Białowieży...

Jesion zrzucał takie pocukrzone liście, jak by się ich chciał pozbyć czym prędzej i trzepał mi tym cukrem za kołnierz. I w dodatku one,te liście, w tej ciszy, spadały Z HUKIEM..

A brzoza nie. Widać polubiła te listki z cukrowymi obwódkami...

I na deser cukrzony "Cesarz Wilhelm" w cukrzonych pokrzywach.

Zmarzłam w paluchy okropnie przy tym fotograficznym zajęciu!
Cisza trwała cały czas. Dopiero, jak wracałam, jakiś bażant krzyknął w kukurydzy.
Mgła utrzymywała się gęsta cały dzień, choć ok 13-tej jakieś nieśmiałe promyczki słońca zdołały się przez nią przebić. A ku zachodowi zgęstniała w jeszcze bardziej mleczne mleko. Psi spacer po trotuarze odbył się tak więcej na czuja - trochę w tę , trochę we wtę. Samochody se jeździły pomalutku, na podwójnych światłach i Czarna nie miała się czym podniecać. Nadal cisza ogólna. Tylko sąsiadka dostała jakiegoś nocnego zrywu i w tym czarnym mleku uprzątała swoje monsturalne łabądki, przy pełnym oświetleniu wszystkich ruchomych i nieruchomych lamp
A potem, nagle, ok 23-ciej, w ciągu 10 minut, mgła spadła dosłownie na pysk. I nastał rześki bezmglisty mrozik. -5!.

A dziś poranek słoneczny cudownie. Więc pójdę z piesami, ale cudów dziś nie zobaczę, bo słonko już chwilę operuje i stopiło co się dało.

Dziś imieniny Starszego. Pewnie dostanie ode mnie w prezencie płyn do chłodnicy, żebym nie musiała co wieczór oglądać tego latania do termometru i stękania: Oj, co to będzie, Oj, co to będzie. Weźmie i zamarznie! Oczywiście woda w chłodnicy. Właściwie nie wiem, qrwa dlaczego tam jest woda! Jak zwykle Starszy chciał szkłem dupę utrzeć. W traktorze - rozumiem -  po pęknięciu węża cała zawartość płynu chłodniczego poszła w glebę, a potem już raczej patrzyło się, żeby traktorowi papu dać, a nie płyn chłodniczy.
Oczywiście szw-n-i-n.  "zmuszona była" musem wewnętrznym zadzwonić wczoraj i przypomnieć mi o imieninach jej ukochanego braciszka. I tym samym wqrwić mnie z rana. Ma   UPIEC PLACEK!  i przyjechać jutro. Niech piecze. Ona piecze najwspanialsze gówniane placki na świecie, to co ja się będę wysilać. W dodatku mi się nie chce, a w dodatku placek, to jest to co tygrysy z wielkim brzuchem potrzebują najbardziej

Miłego dnia i niech jeszcze będzie troszkę ciepło!

PS. No, ja nie wiem, kto mi porobił zmiany w szablonie bloga i zrobił taki misz masz, że teraz mam co najmniej 3 różne czcionki. A to jest wbrew wszelkim zasadom i godzi w moje uczucia estetyczne!
Jeżeli w Wasze też, to informuję, że to nie ja za ten kicz odpowiadam i jak znajdę trochę spokoju, to spróbuję zmienić (na szczęście, ja oglądam na ogół swego bloga od zaplecza, więc tego nie widzę, co Wy)

Ps.II Byłam, wróciłam i przyniosłam. Zgrywając na komputer zorientowałam się, że trzasnęłam 34 fotki. Cała rolka kliszy dawniej! No, zdecydowanie bardziej z rozmysłem się kiedyś "trzaskało". Ponad połowa poszła do kosza zresztą.

Dzisiejsza jabłonka...

Dzisiejszy cesarz w pokrzywach..

I dzisiejszy koper..
Które ciekawsze?

A oprócz tego:

Czarne ptaszyska żerowały wszędzie gdzie mogły..

Na skalniaku zakwitły fiołki (Chyba zgłupiały)

I Czarna chciała portret.

No i otrzymałam instrukcje. Ciekawa jestem tylko, po jaką cholerę pyta mnie, czy byliśmy wczoraj pozdejmować te garnki, jeżeli za chwile mówi, że właśnie rozmawiała z braciszkiem. Ubeckie metody, czy pieprzy jej się na dynię?


sobota, 25 października 2014

Zima za rogiem

A ja bym najchętniej, jak niedźwiedź stary, zapadła w sen zimowy i obudziła się wiosną. Nie znoszę, nie cierpię, nie nadaję się, nie jestem przystosowana do zimy. Najgorsze są dla mnie te krótkie dni. Jak się ciemno robi o czwartej, to ja się już do niczego nie nadaję. A wyjście z domu to wyczyn olimpijski prawie. Samo zebranie dupy w troki, żeby wyjść. Bo potem już jest jako-tako. Chyba, że duje jak w kieleckim i rzuca czymś z góry.Ale, niestety, mam takie dwie, które wymagają wyprowadzenia bez względu na pogodę, kilka razy dziennie. Dzięki temu nie zamieram zupełnie i te parę razy na dzień muszę się przespacerować - w dzień w pola, a po zmroku na trotuar .Rano udaje się wypuszczenie samopas, pojedynczo, ze względu na brak płota od strony zasadniczej. Ale i tak muszę wyjść i trzymać rękę na pulsie. Ostatecznie - dobrze, że mam psy, bo inaczej bym przez zimę spleśniała, umarła na siedząco na krześle i spadła pod, po czym harcowałyby po mnie koty.

No właśnie. Koty. Siedzą sobie w mieszkaniu (o ile można to siedzeniem nazwać) a po chałupie myszy harcują. Zostało postanowione, że koniec gnojstwa, psujstwa i darmozjadztwa: koty do roboty. Na co koty, owszem, owszem, czemu nie. Mają zmiany, bo jakby wszystkie poszły na raz, to marnowałyby czas na głupie przepychanki.
A po powrocie wyglądamy tak:

Oczywiście najgorzej wygląda Tośka. Kto wymyślił białe koty z różowym noskiem (chyba widać, że różowy!) Bure są zdecydowanie bardziej praktyczne. Przynajmniej nie widać różnicy po wytrzepaniu.

Spracowany kot musi ugasić pragnienie. Tośka nie umie  / nie chce pić ze wspólnej miski, musi podłączyć się do kranu.

Nieopatrznie zostawiłam drzwi do spiżarki otwarte. Koty urządziły pogoń po półkach ze słoikami, oczywiście, czemu nie, jak to tak fajnie polatać po półkach. Efekt: 2 słoiki z wiśniową dżemianką wylądowały na podłodze, z czego jeden nie nadawał się już do powtórnego ustawienia na półce. Działanie przez zaniechanie zwykle jest na niekorzyść własną. Nie tylko w zakresie niezamykania drzwi do spiżarki.

Ostatnio bujamy się właśnie ze skutkami działania przez zaniechanie. Zaniechanie nadzoru nad własną działką przez sz.-n-i-n. poskutkowało tym, że sobie mieszkańcy z podrugiejstrony zrobili utwardzoną autostradę na szer 3m z długości całej działki, co daje ok. 3a powierzchni. W przeliczeniu na pieniądze ok 35 tys. Owo zaniechanie będzie teraz kosztowało dużo więcej niż słoik dżemu, bo geodetę i mnóstwo pracy, żeby ten kamień usunąć. Bo urząd ma w d. i nie usunie, choć urząd sypał.

A propos sypania: po mojej interwencji u sz.p. dyr. na nasza napoczętą autostradę poddomową zajechał we wtorek sprzęt, w postaci koparko-spycharki i ciężarówki z tłuczniem. Najpierw spych wyrównał, usuwając przy tym gruz, którym w pocie czoła utwardzaliśmy teren. A potem rozwiózł 2 przyczepy tłucznia i nieco łyżką uklepał.

Się sypie...

Się rozsypało. Dziecko zbiera z łyżki resztki kamienia.

I mamy autostradę.. Ciekawe, jak długo będzie przejezdna..

Obiecali jeszcze przywieźć kliniec. No i przywieźli. W piątek świtem bladym, o siódmej rano. I rozsypali na zasadzie przejazdu z podniesioną przyczepą, przy otwartej tylnej burcie. I cześć pieśni. A że powstały góry i doliny, to kogo to. Sąsiad Be. przepatrzyć nie mógł. W dodatku, po pożegnaniu kolegi emeryta,  odczuwał potrzebę leczenia kaca ciężką pracą i złapał łopatę oraz taczki. I wziął się za równanie. Dziecko początkowo olało temat, ale w końcu mu sumienie nie dało patrzeć,jak sąsiad Be. w pojedynkę z kamieniem walczy. Pożyczyło znów od Mańka spycho-płytę zawieszaną na podnośniku traktora i wyrównało profesjonalnie. Nie wiem tylko, jak to się stało, że urząd postanowił utwardzić ten właśnie odcinek naszej prywatnej autostrady, skoro moje monity u władz wszelakich dotyczyły odcinka poprzedniego, od głównego asfaltu, który ma większą liczbę użytkowników. Albo znów zwyciężył szemrany byznes, albo urzędowi tak było wygodniej, ponieważ wykonany odcinek autostrady jest znacznie krótszy niż poprzedni (ok. 30m) i tego kamienia by im za chiny nie wystarczyło. A tu coś widać przynajmniej. I znów wilk syty  i owca cała, tylko juhasa wioska nie widziała.

A w ostatnich dniach zimno się zrobiło syberyjskie (kto to widział, o tej porze! -  ubiegłoroczna dłuuga jesień nas rozpuściła chyba trochę). Duje gorzej niż w kieleckim na moście. Tym razem ze wschodu. Czyli jak idę, to mam prosto w twarz. Za to - jak wracam- w plecy. Na ogół jest odwrotnie, bo u nas zwykle wieje z zachodu. Ale tak, czy siak, zawsze przemieszczam się z psami w kierunku wsch. - zach., czyli - nie uniknę.

Kozom na noc przymykam. Nie zamykam całkiem, niech się hartują, bo w zimie będzie tam na minusie. Z oknem kicha, z drzwiami -druga. Napycham siatki z sianem codziennie - co prawda nie na ful. Połowa siana jest pod nogami. A siano cudne w tym roku. W ub roku miałam ze słomiastej starej trawy, a tak nie wyciągały. Podejrzewam, że one lepiej wiedzą od nas o nadchodzących chłodach i po prostu sobie ścielą. Ale niestety, dywanika  jeszcze zakładać nie będziemy, bo do wiosny stałyby pod sufitem. W tym tygodniu tylko dościelałam, ale podobno ma się ocieplić po niedzieli, to powalczymy z gównem  i zrobimy porządek.
Dziś w ramach rekreacji (własnej - jak już wylezę wreszcie, to lepiej czuję się na dworze) wypuściłam dziadostwo parzystokopytne coby sobie poszalało. No i poszalało, nawet trochę trawy poskubało, ale szajba wzięła górę nad łakomstwem. Pakując siano zdjęłam im jedną wiązkę gałązek. Jakoś niespecjalnie im poszły - najpierw się rzuciły ochoczo, a potem znów szajba wygrała. Wieczorem Stefan napuszony na pysiu jak chomik - znaczy zimno. Na noc dziś zamknęłam jednak - Starszy sumiennie pilnuje termometru i zaanonsował -1 o 19.30. No to zamknęłam, niech Stefcio nie marznie.

Po czym poszłam z psami na trotuar. Domniemywam, że jeszcze mnie nocne krążenie wokół chałupy czeka, bo panienki tylko popodsikiwały trawki co 10 cm, dla poinformowania, że one też tu były.A drogę powrotną odbyły w Poldolocie - Czarna na przednim siedzeniu. Otóż w połowie tej powrotnej drogi, w przydrożnym rowie pokazał nam się pies. Trochę za duży, by go można było zlekceważyć.Czarna zaczęła się podniecać i ciągnąć na sznurku, w milczeniu przynajmniej, natomiast Księżniczka rozdarła twarz. A ponieważ dziabanie Księżniczki może umarłego z grobu wygonić, kazałam jej się zamknąć. Co oczywiście zlekceważyła. No i dostała klapsa na dupę ( pewnie jakiś drugi raz w swoim 9 letnim życiu, ale było zbyt poważnie, żeby się certolić z przekonywaniem jej słowem). I się postanowiła obrazić a z tej obrazy ani kroku w żadną stronę. Stanęła sobie i patrzyła na mnie z wyrzutem. W międzyczasie zadzwoniłam do Dziecka po ratunek i Dziecko przyjechało wozem. Księżniczka dalej trwała w postanowieniu, że nie idzie, tu zostaje i koniec, natomiast Czarna, jak tylko zobaczyła, że jej ukochany pan No.2 zatrzymał się -próbowała wyrywać naprzód. Nadmienię, że należało przejść przez jezdnię. No, ale przeszłyśmy, wpakowały się na tylne siedzenie, co Czarnej nie odpowiadało, bo ona musiała być tuż tuż, koło Dziecka. I wróciliśmy. Wozem.

Chyba będę musiała znowu za wiejska wiedźmę pobiegać i udać się do właścicieli, żeby trochę ich postraszyć. Moja eks-współpracownica zapłaciła 500zł grzywny za to, że jej pies przez chwilę był na ulicy i komuś to się nie podobało. Wykorzystam, jako przykład dydaktyczny. Tego psa spotykam już po raz trzeci, z tym, że wcześniej majaczył mi na horyzoncie i się do tego horyzontu nie zbliżałam, a raczej -robiłyśmy w odpowiednim momencie w tył zwrot i spierniczały w przeciwnym kierunku. Ale ja muszę zimą chodzić z psami po trotuarze i nie będę szła z duszą na ramieniu, że mi znowu coś wylezie i odetnie powrót.

czwartek, 16 października 2014

zniszczone drzwi i gowno

Tak, zniszczyliśmy z Dzieckiem drzwi do łazienki.
Wszystkiemu winna Czarna. Czarna jest obrzydliwym gównojadem. Między innymi dlatego na spacerze chodzi na sznurku - każdy napotkany na glebie śmierdziel, to dla niej super przysmak. I żadnym "głosem" nie spowoduję, by z niego zrezygnowała: jakieś padliny rozmemłane, kocie, kurze, a kozie, to dla niej, jak dla mnie kiedyś "kawka likworowa" (kto pamięta "kawkę likworową"?) Jak mam ją w pilnym zasięgu wzroku, to mocnym szarpnięciem sznurka spowoduję odstąpienie od konsumpcji. Patrzy na mnie wtedy wzrokiem przestępcy..
Od kiedy w domu pojawiły się koty, musiała się tez pojawić kuweta. I stanęła oczywiście w łazience. W związku z czym, drzwi do łazienki, wbrew powszechnie obowiązującym zasadom, zawsze były uchylone.
Czarna czasem zagląda do łazienki, ale nigdy nie zdarzyło mi się widzieć, żeby pchała nos, gdzie nie trzeba (a na pewno by się przy mnie nie krepowała). Z tym, że b. długo używałam żwirku bentonitowego, tego najzwyklejszego, i jego chamski zapach być może ją zniechęcał.
Aż tu wczoraj zastałam Czarną z kocia czekoladką. Dostała w pysk natychmiast (niestety, w takich razach tłumaczenie nie jest najlepszym rozwiązaniem) i spowodowała błyskawiczne dojrzenie we mnie decyzji zepsucia drzwi. Prawdę mówiąc, to o tym psuciu myślałam od początku występowania w domu kotów, ale tak się trochę wahałam, nie będąc pewna, jak drzwi to przeżyją. Albowiem drzwi mają już trochę lat, ok. 45, i deska od strony zamka i klamki jest na tyle niepewna, że miałam zamiar wymienić je na nowe, kiedy tylko będą jakieś pieniądze, które nie będą musiały być na nic innego wydane.
W każdym razie wrzasłam natychmiast na Dziecko, które z braku innych zajęć okupowało kompa w swojej norze.  Dziecko przyleciało natychmiast i zaskoczyło mnie absolutnie, tym, że zamiast jak zwykle burknąć coś i zniknąć, złapało i zdjęło drzwi.(Widać brak zajęć już mu nieco dokuczył, albo perspektywa destrukcji okazała się miła) Ułożyło je z pomocą mą na kuchennym stole, po czym poleciało do warsztatu po zestaw potrzebnych narzędzi, po czym wyrżnęło otwór. I tu nastąpiło kolejne zaskoczenie, bo rżnięte drzwi zaczęły wydawać z siebie cudowny zapach drewna i żywicy. Naprawdę się tego po nich nie spodziewałam, przerabiawszy wielokrotnie szpachlowanie tej jednej wrednej deski. Po czym drzwi zostały zawieszone przy współpracy mojej i Dziecka - za pierwszym razem udało nam się na wszystkie zawiasy trafić i nikt nie przyciął palców przy tym. Po czym Dziecko zabrało dupę w troki i wróciło do swojej nory, zostawiwszy mi do uprzątnięcia cały pozostały pierdolnik.
Po czym wrócił Starszy,który w tym czasie składał kurtuazyjną wizytę imieninową najstarszej siostrze w towarzystwie szwagierki najstarszej-ale-nie-najważniejszej. (Owa siostra jest faktycznie najstarsza, ale z nią nie utrzymujemy kontaktów częstych, więc nie jest traktowana jako szwagierka. A Starszy zapewne dostał instrukcje telefoniczne od szwagierki nienajstarszej-ale najważniejszej, pod tytułem, że "to mogą być ostatnie imieniny"). I pierwsze słowa po wejściu do kuchni były "Zepsuliście moje drzwi!". Ale oprócz tego nie wypowiedział się więcej w sprawie. A ja mu dałam do powąchania kawałek drewna z tych drzwi. I znowu był dumny i blady, jakie to on porządne drzwi, z porządnego drewna obstalować kazał.
Koty miały lekcje wchodzenia i wychodzenia dziurą, przy użyciu niezdrowej i niezdatnej dla kotów, ale jakże pożądanej przez nie, kiełbasy. Obawiałam się trochę, czy Arkadiusz da radę i zechce, bo on jest wielkim kotem i wielkim indywidualistą - ale się zmieścił.Co prawda nie widziałam go potem włażącego, ale mam nadzieję, że włazi jednak, bo na razie nic mi po kątach nie śmierdzi. Natomiast dwie kocie wariatki śmigają wte i wewte, jakby ta dziura była od zawsze. No i wygląda, że stała się dla nich pewną atrakcją.
A poza zniszczeniem drzwi odbyło się wcześniej koszenie sadu i orzechowej łączki sąsiada. Przy totalnym wqrwie Dziecka i akompaniamencie słów powszechnie uważanych za wulgarne, a nawet obelżywe, podczas slalomu z rotacyjną między drzewami i pniakami pozostałymi po wycięciu drzew, a z trawy niewidocznymi.
Ogólnie - Dziecko jest podłamane i ma , qrwa, dość. Liczyło na dochód jakiś z kukurydzy, a tu się okazuje, że zostanie tylko dopłata. Która i tak by była, przy nicnierobieniu. Ceny skupu wszystkiego, co w polu, w sadzie i warzywniku urosło, są w tym roku tak marne, że rozpacz ogarnia. I faktycznie  - robić się odechciewa..
Podczas porannego wysikawania psów usłyszałam z obórki wrzaski jakoweś. Czyżby któraś z dziewczynek poczuła wolę bożą? I znów problem, bo nie stwierdzam kawalera żadnego w okolicy, który mógłby być brany pod uwage...
Napomknęłam coś o trzeciej kozie.. Na co Dziecko: "Kupuj, kupuj, ja uwielbiam gnój ładować". Oczywiście z ukrytym wqrwem w głosie. I sprawa załatwiona...
Ale, ostatecznie, jak się okazuje, na gówno chętni się znajdą,  nawet sami sobie naładują. Biorąc pod uwagę, że ostatnio na wsi głównymi producentami gnoju są kury i to występujące sporadycznie. A za chwilę, aby trzymać zwierzęta gospodarskie trzeba będzie mieć specjalne zezwolenie, popartem brakiem sprzeciwu ze strony sąsiadów. Co, patrząc na "miastowe" zadęcie niektórych, może być trudne czasami.
Ale: miasto ma spaliny, wieś ma/miała gówno. Ostatecznie wolę gówno..


sobota, 11 października 2014

odpowiem Ewie

Moja Droga Wirtualna Przyjaciółko, spotkana przed kopą lat w realu, na Twe usilne prośby nie przystanę.
 Niech zostanie jak jest. Nie będę się cenzurować, bardziej niż się cenzuruję. A cenzuruję się już, bo czyta mnie parę osób znajomych z realu. Nie zawsze mogę POWIEDZIEĆ, co myślę, żeby nie było małej lub dużej grandy. No to tu mogę NAPISAĆ.  Gdybym zaczęła pisać, myśląc o czytelnikach, to byłaby to powieść, a nie blog. I jakoś musiałabym fałszować rzeczywistość. I tak ją w pewnym sensie fałszuję, bo jak twierdza niektórzy "część prawdy, to całe kłamstwo" Więc piszę tylko część prawdy. Z zasady którą przyjęłam.
A przyjęłam zasadę : nie narzekać, bo to dodatkowo zużywa wątrobę.I nic przyjemnego czytać czyjeś jojczenie i przelewane smuty. Jak te smuty przelewamy, to one się od nas nie oddalają, ale osaczają nas jakby bardziej.
I nie HEJTOWAĆ. Hejt jest mi obcy z natury, więc i tak, gdybym chciała, musiałabym postąpić wbrew.Raczej lubię ludzi i staram się widzieć ich "tak jak Księżyc, z tej lepszej, słonecznej strony". Czasem są tacy, których żadnym sposobem się lubić nie da. Więc pozostaje ich tylko jakoś od siebie odsunąć. Przesunąć w niemyślenie, obojętność. Niestety, czasem TU wylezą, jeżeli zbytnio nadeptują na psychikę i ona sobie sama z tym poradzić nie może. Wiem, z doświadczenia, że takie przesunięcie poza świadomość, pomaga bardzo. Ale jak mówię, czasem wyłażą i "kotlecik, wujaszku"
Jeżeli ktoś to czyta z przyjemnością - jest mi miło. Znam parę osób, które to czytają, komunikuję się z nimi tak, czy siak. Ale gdybym zaczęła pisać pod czytających, to byłby jeszcze większy fałsz.
Tyle zła, nieszczęścia głupoty i bezhołowia nas otacza, że jak by tak się chciało to rozpamiętywać, to właściwie należałoby się położyć, zamknąć oczy i czekać na śmierć. (Która i tak nie przychodzi do tych, co na nią czekają, tylko całkiem gdzie indziej)
Więc wracam do mojej małej, wyimaginowanej może, rzeczywistości, bo Kota upierdliwa łazi i mrrał, aaa mrał i kto wie o co jej chodzi. najpierw robiła za "drzemkę" , na toaletce w przedpokoju, pod drzwiami Dziecka. Potem przylazła na ladę kuchenną i próbowała robić toaletę poranną, a teraz wlazła do szafki z kubłem na śmiecie i wreszcie jej nie ma. Ogólnie jest pokrzywdzona, bo zaczęłam na noc zamykać drzwi do mojego pokoju i przestrzeń jej się zmniejszyła.Choć z drugiej strony, ona lubi właśnie takie małe bardzo, zamknięte przestrzenie: potrafi wleźć na półkę do małej szafeczki, gdzie stoi karma w pojemnikach i nie przeszkadza jej, gdy jej przymknę drzwiczki. Przesiaduje w nadstawkach, między moimi swetrami czy bluzkami. Kot Arkadiusz natomiast uwielbia spanie w pojemniku wersalki. Czasem szukam go po całym domu, wreszcie , kilkakrotnie zawołany po imieniu, wyłazi z wersalki, zaspany strasznie i milutki. Przez chwilę, zanim się ostatecznie nie obudzi, nawet daje się głaskać i nie prycha. On jest bardzo niezadowolony z obecności dwóch pozostałych kotów. Zwłaszcza przeszkadza mu Klementyna. I to wyraźnie. Jak jej przez dwa dni nie było (bo uwięzła w stodółce sąsiada) to Arek był zupełnie innym kotem. Łaciatka jakoś mu nie przeszkadza. Najwyżej ją trzepnie czasem mimochodem. A Łaciatka staje się przymilastym kotem. Ale oczywiście, kiedy ma na to ochotę - przyłazi i ociera się o nogi, z pomrukiem i ogonkiem do góry. A poza tym się rozzuchwaliła i zaczęła łazić po zwyżkach. Już zaliczyła meblościankę w "salonie", szafki kuchenne, szafę u mnie, oraz lodówkę, gdzie ma swoja miejscówkę Arkadiusz. Siada sobie w kocie kucki na tych wysokościach i spogląda w dół wyzywająco. Pod tytułem "co mi zrobisz, jak mnie złapiesz"? Ale najpierw mnie złap.
Sesja zdjęciowa kotowa się odbyła.

Dopóki nie kładę się spać, drzwi do mojego pokoju są otwarte. Spiwór leży na stole, coby się psie tałatajstwo po nim nie wylegiwało. Tu jest właśnie w stanie oczekującym na poszwę. I kocie towarzystwo się byczy. Banda Burego, nad podziw blisko i nad podziw zgodnie.. 

Areczek padł na pysk...

To nie jest wqrwiony tygrys. To jest ziewająca Klementyna..

Tośka patroluje okolicę z wysokości kuchennej szafki...

A Klementyna przeszła na samoobsługę. Do miski dali za mało. Zjadła swoje, zjadła Tośki, odpędziła Arka i zjadła jego resztkę, a teraz jeszcze uzupełnia z puszki, bo pańcia nie zdążyła sprzątnąć.

Psy przeszły natomiast na nową karmę. Smakuje im bardzo, ale sęp jest całodzienny, więc może zbyt "głodna". Księżniczka musi schudnąć, no to trudno. Sępienie odpędzam, a tam gdzie mus daje po parę chrupek. Musiałam kocie miski przenieść na parapet do mnie - Czarna waruje na oknie w kuchni. I jak się ją tylko zostawi na chwilę samą -opędzlowuje do cna kocie chrupki. Źle podwójnie -bo Czarna ożarta, a kociego wychodzi mi mnóstwo. Tym sposobem liczba permanentnie upaćkanych szyb wzrośnie..

Dziecko, świtem bladym, o siódmej , wstawszy pojechało zawody zdobywać. Dwa dzisiaj, w różnych kierunkach - rolnika i eksperta od silników samochodowych. Jakoś tak samo w końcu się ogarnęło z tym kursem. Co miałam przekonywać, jak stwierdziło, że na gówno mu kurs. Jak na gówno, to na gówno. Jaki może być argument kontra. Jak w dodatku stwierdziło, że ja głupia jakaś, tylko te studia robić, takie siakie i owakie i szkolenia - dla papierka? Ano, nie tylko dla papierka. Czasem dla własnej satysfakcji..

A dzień wstał pięknawy znowu. I niech piękny będzie dla Was wszystkich, którzy tu zaglądacie.

Bunia, to, że ja się bezpośrednio nie odzywam, nie ważne. Jestem z Tobą. Trzymaj się..

czwartek, 9 października 2014

babie lato

Od kilku dni jest cudowne babie lato. Nitki zbieram na twarz łażąc z psami po polach. Tylko łażenie nieco problematyczne, bo Księżniczka coraz bardziej fanaberyjna. To nie jest starość, to nie jest  niemoc - to są fanaberie. Dolezie z trudem za róg sąsiada i chce wracać. Ale jak rzucę patyk, to leci jak strzała. No, i w drodze powrotnej, na trotuar ciągnie. Trotuar ciekawszy pewnie, wciąż nowe zapachy, a w polach nihil novi. Najwyżej gnój się komuś rozsypał, ale to jej akurat nie interesuje. Natomiast bardzo interesuje Czarną i trzeba na nią cały czas uważać.

Słoneczko świeci piknie, a moja szyba jeszcze brudniejsza od zewnątrz. Nie było mocy przerobowych.
Natomiast zakończona, na dwa podejścia, akcja GIE. Podejść było dwa, bo jak mówi przysłowie - "z cudzego konia, choć na środku drogi, zsiadaj". Pożyczoną dwukółkę trzeba było w międzyczasie zwrócić, na chwilę. Ale żeby ją zwrócić, to trzeba było ją najpierw umyć. Po czym została wzięta  ponownie, załadowana, rozładowana i znów umyta. Na środku podwórza, gdzie trawy niet i gdzie się nie stąpa ciągle.
Drugą przyczepkę Dziecko załadowało w większości, znalazłszy za małe ojcowe gumofilce i przełamawszy swój gównowstręt. Całe szczęście, bo takie piękne gówienko wyprowadziłam, że sama nie dałabym rady tego naładować. Udeptywanie, polewanie i mikroby zrobiły robotę i się pięknie przekompostowało. Niestety, dwie trzecie zostało i szuka ujścia. Wczoraj dogadałam się z somsiadem Staszkiem, że weźmie, samym sobom. W jakieś inne miejsce trzeba by załadować i zawieźć. A rąsie mnie bolą do dzisiaj. Więc odpada. Potem Dziecko jeszcze przypięło pług i zaorało. A potem musiałam ten pług i traktor umyć z ziemi i gówna ulepionego do kół. Karszer to jest super sprawa!
 Wczoraj mieliśmy jechać do młyna. Ale Dziecko zostało wezwane do cioty, bo przyjechała ekipa prądy u niej robić, więc Dziecko musiało być obecne. Po co? Na co? Nie wiadomo. Goście mają zmienić przyłącz oraz przenieść bezpieczniki i licznik na zewnętrzną ścianę.Stała tam cały dzień i patrzyła jak wiercą i przymocowują rurki do ściany i pierniczyła głupoty, że nie tak to miało być. I na co jej to, a po co jej to.I że na strych nie mieli wchodzić, a wejdą, a tam nie posprzątane. Puściłam mimo uszu (bo w końcu i ja się tam znalazłam, ponieważ Dziecko samo z siebie już tego pierniczenia znieść nie mogło i chciało trochę na mnie zrzucić) Jak tak się przyglądała, to znalazła złamaną dachówkę na gzymsie. Gzyms jest zrobiony z deski. I zapragnęła tę dachówkę mieć tam z powrotem, sugerując cementowanie. Stanęło jednak na kawałku blachy i Dziecko chciało mnie zabić, że to niby ja tę blachę wymyśliłam. No i Dziecko znowu musiało pokonać swoje fobie i wylazło strasznie wysoko na chwierutającą się drabinę i założyło ten kawałek blachy.

Ponieważ z mąki wyszły nici, więc wykorzystałam czas i zdecydowałam zapełnić powstałą dziurę z tyłu obórki. Na okoliczność sprzątania kozy poszły luzem precz. Najpierw tylko dwie dziewczyny. Tumana pci niby męskiej zostawiłam sobie do towarzystwa. I dla większej pewności, że się nie pozabijają i na trotuar mi nie spierniczą. Potem i Stefan musiał być wydalony z boksu, bo inaczej się nie dało. Na podwórku zrobił się tumult, jak na rykowisku. A pańcia, zamiast porządku w tłumie pilnować, latała z aparatem. Potem jeszcze malinowe patyki od sąsiadki im doniosłam, ale zainteresowanie było krótkotrwałe. Chwilę
zgodnie skubały, potem znów przeszły do napierniczania się. Wandzi spodobała się dynia, i to ta największa, około 30-to kilowa. Nawet jej się udało  się zrzucić ją z palety, po czym wyżarła dziurę, wsadziła łeb do środka i wyjadała pesteczki z miękkim miąższem.

Rodzinna dyskusja przy stole

I koniec dyskusji.. Zupa była za słona, albo widelec źle odłożony...

Młodzież załatwia swoje porachunki, a matka usiłuje przemówić im do rozsądku..

Leci Wanda, rozjuszona jak byk na corridzie..

I Królowej Matce się dostało.. Zero szacunku..

I Stefanowi....

To nie są przytulanki. Wanda w natarciu..

A Księżniczka przygląda się temu z politowaniem.

Kozy szaleją jak dzikusy, ale mimo to przyjemnie na nie patrzeć. Dla sąsiadów wciąż stanowią małą sensację - każdy, kto przechodzi drogą, zatrzymuje się na chwilę i je podziwia. Choć kozy, jak kozy, zwykłe kundle. Andzia ostatnio w dodatku brudna jak świnia. Zastanawiałam się, jak to się dzieje, że ona tak wygląda, skoro ja się staram mocno, żeby było czysto. Dziś się wreszcie wydało - Andżelina odgarnia słomę i kładzie się na samej posadzce. No, a posadzka, jak posadzka - nawet umyta, jest umyta tylko na chwilę. 
Wykorzystałam tę piękna pogodę i zrobiłam manikiur zwierzynie. Poszło błyskawicznie. Tyle, że miejsce takie wybrałam (zresztą, to co zwykle - pod ścianą obórki, bo łatwiej kozę "przyprzeć do muru"), że przygrzało mnie ładnie. Jednak dobry sprzęt, to połowa sukcesu. Po długich poszukiwaniach, nie tam gdzie trzeba, udało mi się nabyć sekatorek taki, jak ten zaginiony. A w czasie akcji GIE, ten zaginiony się znalazł. Stwierdzam, że stal jest super jakości, bo przeleżał w grzejącym, gorącym gównie, obficie podlewanym wodą i nie ma na nim żadnych śladów rdzy, czy czegoś takiego. Plastik jedynie zmienił barwę nieco.

poniedziałek, 6 października 2014

Druga kawa

już wystygła. Zimno jak cholera, a ja siedzę przy kompie, z przerwami roboczymi, i zastanawiam się, która karmę zamówić dla psów. Dotychczasowa była niby OK, ale.. Pod koniec worka zrobił się jakiś żoładkowo-jelitowy dramat u Księżniczki, zakończony wizyta u weta, zastrzykami, czopkami itd. Poza tym w worku pozostało ok. 1kg prochu, który musiałam wyrzucić. Poza tym Księżniczka nie schudła ani deka. Więc jednak, ostaecznie, po praniu się z myślami, studiowaniu składu , procentów itepe, wybrałam dla nadwagowych i sterylizowanych.Oprócz tego zamówiłam żwirek drzewny dla kotów, bo się sprawdza. No i zarezerwować musiałam ponad 200zł. Ale.. Poprzedni worek karmy wystarczył na 3 miesiące, a 40l żwirku prawie na 2. Inny żwirek nie wystarczyłby mi na tak długo, a wydałabym więcej. No i cześć. Koniec rozważań.

Wstałam na moment, żeby sprawdzić, czy słońce da radę, czy nie, przebić się przez chmury i stwierdziłam totalne, całkowite zakocenie mojej dresówki z przodu. Efekt zabiegów kosmetycznych na kotach. Udało mi się dorwać obie dziewczynki i poskracać pazurki. Wyszłyśmy z tego bez większego szwanku. Łaciatka trochę podarła twarz w ramach protestu, natomiast wariat Klemozaur - fukał, wyobraźcie sobie, na pańcię.
Klemozaurus jest śmieszniasty ogólnie - goni pod drzwi do Dziecka nory i drze twarz, a jak ją zawołam (bo mi szkoda zwierzaka, że się prosi, a nie wpuszczają) - Klemcia, chodź, chodź, chodź - to przybiega błyskawicznie, wskakuje na kolana i przez chwilę daje się głaskać wydając pomruki. Potem znowu pędzi pod drzwi i wrzeszczy. W międzyczasie zaliczy szafę, półkę z książkami....
Pan Kot nie został poddany operacji skracania pazurów, bo gdzieś się skitrał. Podejrzewam, że śpi w wersalce...
Stwierdziłam też zamglenie jakoweś.. Ale to nie mgła jesienna, to moje szyby znów brudne od zewnątrz. Kto i czym mi po tych oknach trzaska, że co chwila brudne?! Ponieważ okno kuchenne to moje główne okno na świat, więc trza umyć, jak słońce przejdzie sobie na inną stronę. UUUwielbiam mycie okien co chwilę. Mimo, że przy tych oknach mycie to mały pikuś..

Nastąpiło ostateczne rozstanie z kurami. Te dwie weteranki to było zawracanie głowy. Starszy się zaparł pod tytułem "nie, bo nie", że nie skróci. Młody darł ryj, że mu sram kurami, a ja miałam zawracanie głowy z karmieniem i pojeniem. Zostawiałam otwarte na noc, że może jakiś lis się skusi. Ale lis nie głupi, żeby się brać za stare kury, jak ma młodych pełno wokół. Wrzuciłam sąsiadce za płot. Oczywiście wcześniej uzgodniłam akcję. No i w sobotę wysprzątałam pomieszczenie, zlikwidowałam banty - leżą na środku podwórza i czekają na dalszą destrukcję, która jest aktualnie niemożliwa z powodu iż piła ma padakę, a ze Starszym nie można się dogadać w sprawie zakupu nowej.
W ogóle ostatnio nie można się dogadać. W żadnej sprawie. Jedyna aktywność jaką przejawia to udział codzienny prawie w  nabożeństwie październikowym. Poza tym nic go nie interesuje..
Słońce się jednak przebiło i możnaby popracować nad uporządkowaniem grządek i przygotowaniem ich na zimę. Albo na cokolwiek. Ale tygrys śpi i ogólnie ma na wszystko....
Chyba mnie szlag w końcu trafi ...
Zrobiłam kawę tygrysowi.. Może w końcu wstanie..
A szlag mnie trafi i tak...

A! Najlepsze jest to, że pomimo wykonanego odcięcia pieca, w celu grzania wody i permanentnego braku ciepłej wody w zw. z powyższym i w zw. z brakiem osoby odpowiedzialnej, poza mną do systematycznego palenia w piecu w celu zgrzania, od 22.07 zużyliśmy prądu za 420 zł. Poszłam zakomunikować Starszemu. Akurat oglądał w internecie jedyną słuszną TV. Zaproponowałam zakupienie laptopa, co potraktował jako osobistą obrazę i zakusy na odcięcie go od jedynie słusznej TV i radyja. No i masz...
Tym bardziej mnie trafi szlag..
Kawa wystygła, tygrys nadal śpi...