poniedziałek, 27 maja 2013

Senny dzionek

Niedzielę przespałam prawie. Wstałam na drugi budzik, choć Dziecko miało dziś zajęcia. W sumie bez sensu ten pierwszy, na 6.00 ustawiony, bo on i tak po siódmej wstaje. Jak wstanę o siódmej, to śniadanie zdążę mu zrobić. Dziecko pojechało, a ja poszłam z psami, nazbierała kwiatków i potem do kózek.
Andzia czuje się pokrzywdzona, że ja te kwiatki Wandzie pod nos podtykam. A podtykam, wiadomo, po to, żeby Zuzia mogła sobie zjeść śniadanko. Zastanawiam się czemu ten dzikus jej nie dopuszcza do cycka. Zenka dopuszcza, choć tez nie na każde zawołanie. Stefan natomiast ma dostęp do baru na okrągło. Stefcio robi się upierdliwy i podczas porannego dojenia dostaje eksmisje do boksu Wandy. łazi mi pod rękami, wskakuje na plecy, ""buca" w rękę z wiaderkiem. Jak go odganiam, to bodzie skubaniec.
Już bym chciała, jak najprędzej przerobić tę obórkę. Zastanawiam się, jak ja to urządziłam tak bez przemyślenia żadnego. Przecież to bez sensu było, żeby przechodzić z jednego boksu do drugiego. A teraz, jak są maluchy, jest to wręcz uciążliwe. Zastanawiam się, czy pomysł z wykorzystaniem żerdzi, to dobry pomysł. Muszę się doradzić. Może na forum.

Dziecko wróciło dość wcześnie, obiad zjadło u ciotki ("Zrobiłem ci prezent na Dzień Matki, żebyś nie musiała gotować), potem gdzieś pojechało, a ja się położyłam, bo strasznie senna się czułam. Wcześniej zadzwoniła Córunia, która właśnie wracała z wyjazdu integracyjnego w Ustroniu. I jak zwykle, podczas jazdy autobusem i robienia zakupów, musiała pogadać i zdać relację z imprezy. Jak zwykle, moja Córunia - malkontentka, zadowolona średnio.
Zbudziłam się prawie dokładnie o 19.00. I to była najwyższa pora, bo psy juz były na pęknięciu. No i kozy, do których idę o 20.00.
Pogoda dziś była idiotyczna, najpierw padało, potem świeciło słońce. Przez cały dzień był ziąb taki, ze w końcu rozpaliłam w centralnym. Trochę się dom ogrzał, ale znów jest zimno, tak, że w końcu ubrałam drugie skarpetki, bo marznę w nogi strasznie.

Wczoraj, pod nieobecność Dziecka, wzięłam kozy do sadu. One się pasły, a ja zabrałam się za oczyszczenie maliniaka. Narosło tam chwastów, przez tę spóźnioną wiosnę i spiętrzenie innych prac, tyle, że malin widać nie było. Zasuwałam więc na czworakach, z nożem w ręku i wycinałam cholerstwo. Jakiś tam się zagościł jeden rodzaj roślinki, która muszę dopiero rozpoznać, bo nie wiem co to jest. No, pokrzywy, jak zwykle i tzw. tatarczuch, czyli koński szczaw. Ten ostatni przetrzebiłam trochę, ale nie do końca, bo zależy mi na zebraniu nasion, które są dobrym środkiem przeciwbiegunkowym dla ludzi i zwierząt. Koźlęta miały radochę, bo wspinały sie po kopkach siana. Ja trochę mniejszą, bo rozpirzyły to siano dokładnie i musiałam składać ponownie.
W piątek Dziecko pojechało na rozmowę kwalifikacyjna w sprawie pracy. Oferta wydawała się dość atrakcyjna, możliwość dość dużego zarobku w czasie wakacji i liczyłam, że się na to załapie. Zastanawiało mnie, że ta oferta się systematycznie powtarza, ale myślałam,że maja takie duże wymagania w stosunku do kandydatów. Okazało się co innego: ponieważ oni juz od paru lat zatrudniają ludzi do tej pracy, to wieść sie rozeszła i nie ma chętnych. Praca polega na fotografowaniu i obmierzaniu pól. Ponieważ jest akordowa, to 12h latania po polach, a w nocy wypełnianie dokumentacji. Syn sąsiadów w ub. roku wykonywał tę pracę. Zarobił 5 tys, ale wypłacili mu dopiero w kwietniu tego roku, potrącając 1 tys, tytułem jakiejś kary. Kapitalizm mamy, qrwa, kolesiowski. Krewni i znajomi króliczka uwłaszczają się na państwowym. W innych województwach tę prace wykonuje ARiMR, który sam zatrudnia pracowników na umowę o dzieło. Tylko tutaj, PSL się tak rozpasał, że wszystko jest możliwe. I Agencja zleca zadanie firmie któregoś z krewnych i znajomych. A ta z kolei rzeźbi pracowników, jak może.
W sobotę Dziecko uzyskało jeszcze wykład polityczny od Pana Starszego, który zawzięcie wypoczywa u siostrzyczki, wróciło do domu przemięte dokładnie i oświadczyło, że rzuca wszystko i jedzie za granicę.
Bardzo bym chciała, żeby te studia skończył wreszcie. Jak wyjedzie, to diabli wezmą studiowanie. Ale zrobi jak zechce.
Nie widzę żadnych możliwości zarobkowych dla niego w obecnej sytuacji. A nie może tak egzystowac, jak do tej pory, bo to jest wegetacja a nie życie.

środa, 22 maja 2013

.....

Pogoda robi sobie ze mnie jaja. Rano pięknie, potem sie zachmurzyło. Onet przepowiadał deszcz od 11.00. No, to dooopa. Moje siano zaczyna się iść je.... W poniedziałek było zwieźć, ale świnto było i nie lzia. Popracowałam trochę na grządkach, wyiskałam jarzynki co poschodziły, obrobiłam międzyrzędzia, motyczkom, niestety, bo na planetkę za wąsko. Poschodziło to to tak sobie, o. Szlag mnie drobny trafia. Trafia mnie, że nie poschodziło jak trzeba, że w lucernie łobody od ..uja, skosić można jak nieco podrośnie. Tak sąsiad radzi. Ale kto skosi. Pan Starszy znów się rozchoruje i będzie się do szpitala wybierał, jak po składaniu siana. Młody nie potrafi, ja tez nie. Trawy dla kóz mogę ukosić, bo tu się liczy efekt na taczkach, nie na glebie. Może pójdę do Ryśka, albo Andrzeja. Tyle, że Andrzej załapał się na budowę marketa w sąsiedniej mieścinie (marketów nam trzeba, jak chleba, w grajdole, gdzie prawie nic się nie produkuje). Pracuje po 10 godzin dziennie i władca raczył 17-tego dać po 200zł z wypłaty, która powinna byc na 10-tego. To jest qrwa wyzysk, to są qrwa jaja takie, że się we łbie moim komunistycznym nie mieści. Chyba nawet w dzikiej Afryce, gdzie za równie nędzne grosze (porównywalnie) pracują, te swoje nędzne grosze o czasie dostają. Czy tę miskę ryżu w Chinach.
Dziecko dwa dni robiło na truskawkach u malinowego byznesmena. Dwa dni po kawałku, bo deszcz przeszkodził. Wysłał CV z ogłoszenia na latanie po polach w wakacje i ma mieć rozmowę kwalifikacyjną w piątek. Cholera wie, co z tego wyjdzie. Płaca atrakcyjna, choć zapieprz na okrągły kalendarz, ale wymagania pewnie mają licho wie jakie, bo aplikowało mnóstwo osób już a ogłoszenie powtarza się regularnie. Zatrudnia znów jakiś byznesmen, który pizzerię ma w Rzeszówku i rozmowa w tej pizzerii się ma odbywać. Niechby się załapał, choć wtedy w żniwa ozapieprzam się znów jak dzik. No, ale i tak, ostatnio wielokrotnie tak było, że w żniwa go nie było. Jak by miał zarobić, to opłaca się nająć traktorzystę, po 6 zł za godzinę, jak malinowy byznesmen płaci.
Upiekłam chleb właśnie, bo chmielnicki się był skończył, sczerstwiawszy uprzednio od poniedziałku. Domniemywam, że on jest jednak odgrzewany, bo świeżo upieczony w poniedziałek z rana, do środy by wytrzymał w stanie jadalnym bez przymusu. A był jadalny tylko dlatego, że innego nie było.
Kozowy serek robię na podpuszczce co 3 dni. Akurat mam wtedy ok 4 l mleka i tak tego serka zrobionego na 3 dni nam z Dzieckiem starcza. Robię coś takiego a la bundz. Smakuje nam.
Dziecko zaczęło znowu wybebeszać auto. Podrwiłam z niego lekko, że to auto więcej stoi niż jeździ, a on tak z niego wyjmuje i wkłada, wkłada i wyjmuje. Ciągle coś tuninguje, nie mając widoków na środki, żeby tuningi zrealizować. Bo takie środki, jak od malinowego bambra, to o doopę rozbić. Dostanie 30-50 zł, to akurat na papierosy i piwo wystarczy. A ja robię bokami.

Wanda zmarniała strasznie po urodzeniu bliźniaków. Do tego linieje na potęgę i pojawiło sie coś w rodzaju łupieżu, na nogach i grzbiecie. Pisałam na obu forach, ale cisza. Na weta nie mam niestety. Do końca miesiąca jeszcze w cholerę czasu, a nie wiadomo, co się z tego rozwinie. Lalki oko podleczone trochę rumiankiem co parę godzin i resztkami Dikortinefu. Skończył się niestety, został tylko rumianek. Kot głodzi się nadal. Coś tam wygmerałam i jak Dziecko pojedzie do sklepiku, dam mu żeby kupił kotu puszkę.

W związku z Kasi problemami zdrowotnymi, chciałam sie skonsultować z rodzinnom doktorkom. I nie zobaczyła w telefonie, że mam do niej numer, tylko zadzwoniłam do pani Z. No, dała mi ten numer, ale zaczęło się dochodzenie, naco i poco. I natychmiast pewnie do niej dzwoniła z instrukcjami, a potem do mnie, czy dzwoniłam, i naco i poco. No, to jednak dzwonić nie będę, spróbuję jakoś inaczej się rozeznać.
A teraz idę do kóz, bo mi Zuzka z głodu padnie.
....................................................................
No i poszłam. Już z pewnej odległości usłyszałam Zenka.Normalnie nie wydziera się. Po wejściu myślałam, że padnę: cała piątka była w boksie Andzi i odbywały sie tam walki. Andzia waliła Wandę, Stefan przezornie wciął się w norkę pod żłobem, a bliźniaki przerażone biegały z wrzaskiem. No, tak. Rano nie zamknęłam bramki do Andzi, albo na skutek skoków Stefana po tej bramce zasuwka wyskoczyła i wszystko wlazło do Andzi. Potem kotłowanina spowodowała, że bramka się zamknęła, a ponieważ w drugą stronę otworzyć jej nie można, towarzystwo zostało uwięzione. W boksie Andzi panował niewyobrażalny sajgon 'ściana skopytkowana na wysokość mego wzrostu prawie, ściółka przerobiona dokładnie. Nie pozostawało nic innego, jak wywalić gnoja. Nigdy tego nie robiłam w obecności zwierzaków, bo mniejsze sztuki potrafią drzwiczkami gnojowymi wypierniczyć na zewnątrz. Wywaliłam więc Wandę i drobnicę na druga stronę - Wanda zaczęła młócić Stefana. No to Wandę przypięłam na miejscu do dojenia - Zuzka rzuciła się do cycka. Trzeba było Wandę przytrzymać, a potem odpiąć, bo Zuzka miała ochotę jeszcze powisieć, na co Wanda wyraźnie ochoty nie miała. Wzięłam więc Stefana do Wandy boksu i poleciałam z gównem. Najpierw wszystko wyrzuciłam od Andzi, potem, dopiero otworzyłam drzwiczki. Stefan oczywiście znalazł sie w nich natychmiast. No, ale dałam radę. W tym czasie Wanda swobodnie opierniczała wszystko co jej w pysk wpadło -owies z pojemnika, trawę z taczek. W związku z powyższym owsa i trawy już nie dostała. Wyjęłam siano z siatki i założyłam jej za drabinki - zawsze to jakaś nowość.
Po czym należało się wykąpać, bo smród teraz jest nieciekawy (chyba przez te sikające dwa chłopaki, bo jak były same dziewczyny, to tak nie śmierdziało, w dodatku chłopaki więcej leją). No to się wykąpałam. Wyciągnąwszy korek z wanny skonstatowałam, że kałuża na podłodze koło niej się powiększa. Zatkałam czym prędzej i przystąpiłam do mopowania. I tak już było za klopem. Kretyn majster, który 25 lat temu kładł płytki w łazience nie był uprzejmy zrobić skosu posadzki w kierunku kratki ściekowej, tylko w stronę drzwi. Debilizm to straszna choroba.
I to już chyba tyle nieszczęść na dzisiaj - jak wiadomo stadami chodzą. (A zaczęło się chyba od przetykania umywalki, która synuś raczył zapchać swoim mchem wygolonym z głowy i brody)
Jest jeden sukces: udało mi się przywieźć taczki z trawą z sadu prowadząc jednocześnie psy. Leda szła przy nodze poskramiając swoją palmę, która zwykle każe jej latać jak szalona wokół taczek, obszczekując je i plącząc sznurek w kółko. No, to będziemy to ćwiczyć częściej, odpadnie mi jeden kurs w tamtą stronę. Będę mogła pójść ze wszystkim do sadu, zostawić taczki, pomaszerować z psami dalej, po czym , uwiązawszy je u krza, ukosić trawy i ze wszystkim wrócić. Nadmienię jeszcze, że szlachetnie urodzona Baronessa nie znalazła dziś odpowiednich warunków do uskutecznienia wszystkich potrzeb fizjologicznych. Dla niej albo trawka jest za mała, albo za mokra, albo za wysoka, albo jest za gorąco, albo za zimno. W sumie to rzadko kiedy sa warunki odpowiednie, żeby mogła się skutecznie przespacerować. Teraz jest problem, bo trawa jest za wysoka, a dziś w dodatku była mokra, a wieczorem jeszcze deszcz padał. Więc wypierniczała do domu, tylko dym. Rano poleci za to szybko, jeżeli do rana nie pęknie.
Kot przerwał głodówkę, bo Dziecko nabyło w sklepiku Kitkata. Swoją drogą - co za syf dodają do tego łyskasa, że on tak uzależnia koty od tej tylko strawy?

wtorek, 21 maja 2013

leniuchowanie...

Obudziłam się dziś tuż przed budzikiem, bardziej zmęczona niż wieczorem, chociaż noc przespałam jakby jednym cięgiem (wstając tylko raz ok trzeciej, na wpół przytomna, położyłam się zaraz i zasnęłam)
Młody szedł na ósma do roboty, więc cały porządek normalny szlag trafił. Ale właściwie nie z jego powodu, tylko dlatego, że mi się poprzestawiało.
Normalnie to wygląda tak: pobudka o siódmej,nastawić kawiarkę, psy na sikanie pojedynczo, śniadanie z psami (jeść kotu) i kompem, o ósmej spacer z psami, potem to i owo i o dziewiątej do kóz.
A dzisiaj było tak: wstałam o siódmej, przyniosłam kompa do kuchni, zapaliłam, wysikałam psy, zajrzałam do młodego, czy wstaje, zrobiłam mu śniadanie, co trochę trwało, bo okupował łazienkę, a jajecznicy nie można zrobić na potem, i kromki do pracy -  zjadł i sobie poszedł. Ja tez zjadłam (z psami) siedząc przy kompie i mnie wcięło, tak że zrobiła się dziewiąta. Nazbierałam pod płotem chwastów dla Wandy i poszłam do obórki. Dopiero po powrocie poszłam z psami. Planując po drodze, że wezmę kozy do sadu i podziałam na grządkach oraz przy sianie. W międzyczasie postanowiłam zrobić kompot z tego rabarbaru, co był na placek (bo placki są od ciotki). No i na czas gotowania się kompotu znów siadłam do kompa i mnie wcięło, po raz kolejny. Po czym pociemniało i zaczęło huczeć - poleciałam nakryć kopkę folią, która wiatr był ściągnął i wróciłam do kompa. I siedzę nadal: siano szlag trafił, prace polowe też szlag trafił, burza sie skończyła, ale pada dalej. W międzyczasie zadzwonił Pan Starszy i zaczął pierniczyć, że młody poszedł do roboty, zarobi 20zł, a ja sobie najmę do siana. Pierdyknęłam słuchawką. To jest dobre w jego wyjeździe, że nie muszę słuchać jego zrzędzenia - mogę pierdyknąć słuchawką.
Kot postanowił umrzeć śmiercią głodową: wczoraj skończył się łyskas, na kolacje dostał trochę wątróbki, odjętej psom od pyska i pół puszki rybki. Wczoraj zjadł, choć mu chwile zeszło, dzisiaj nie tknął. Śpi chyba w wersalce, bo go nie ma na horyzoncie.

poniedziałek, 20 maja 2013

Lazy sunday...

Całkiem lazy... Po wczorajszym (i całotygodniowym zapieprzu się mi należy, jak chłopu ziemia. I mam okazje ku temu, bo moi panowie wybyli do najbliższego miasta wojewódzkiego: Dziecko na zajęcia, po dłuuugiej przerwie spowodowanej świętami i juvenaliami, Pan Starszy do siostrzyczki na imieniny, po czym młodszy do niego dołączy. Miałam dołączyć i ja, ale, że Pan Starszy mnie olał z rana, więc pomyślałam, że ni ..., odpoczne sobie. A że nie umiem odpoczywać bezczynnie, siedząc i patrząc na ścianę, lub leżąc i patrząc w sufit - jednak coś działam. Ale w większości(?) to co chcem, a nie co muszem. Tak więc ostrzygłam piśkę grubaśną. No, wyszło mi nie powiem, nie powiem. Dochodzę do coraz większej wprawy i niedługo salon mogłabym otworzyć. Ale w najbliższej mieścinie sa już dwa i nie wiem, czy jest zapotrzebowanie na więcej. Piśka -puśka mnie dzisiaj zmartwiła bardzo, bo oko, które do tej pory łzawiło, jest teraz zaropiałe okropnie. Parzę herbatę i rumianek i co chwilę przemywam na zmianę, oraz wkraplam dikortinef. No, niestety (q..wa) na weterynarza nie mam. Nie mam zresztą na nic, no może na  jedną paczkę fajek.
Dziecko coś zaczęło chodzić na zarobek, ale co zarobi, to mu natychmiast wyjdzie, na pifko głównie, z czego jestem zadowolona średnio lub mniej.
Najgorsze to to, że muszę koniecznie, i to jak najszybciej przerobić obórkę, bo trzeba będzie dzieciaki oddzielić lada moment. Dzieciaki są prześmieszne i sprawiają mi mnóstwo radości. Szkoda, że jednego faceta trzeba będzie się pozbyć. I będzie trudny wybór - którego. W/g mnie Zenek jest ładniejszy, ale Dziecko postawiło na Stefana (choć teraz marudzi, że ma brzydki pyszczek).
Synek sąsiadów zakochał się w Stefanie. Przychodzi sobie pod dom, i nawet, jak nikogo z nas nie ma na zewnątrz, przesiaduje z kózkami i bawi się z nimi. Dziecko biedne, bo nie ma co ze sobą zrobić. Jakoś koledzy - rówieśnicy po sąsiedzku nie zapraszają go do zabawy, mama zajęta, a dużo starszy(chyba o 8 lat) brat nie będzie bawił się z gówniarzem. I tu wniosek mi się nasuwa taki: mając dzieci z takim rozrzutem, robi sie krzywdę obydwojgu. Każde z nich jest w pewnym sensie jedynakiem, nie maja w dzieciństwie wspólnego języka i nie wiadomo, jak będzie, gdy dorosną. Karolek lgnie do nas bardzo, bo zawsze tam trochę z nim porozmawiamy, jest bardzo chętny do wszelkiej pomocy: pomagał mi siać warzywka, a przedwczoraj zawiózł mi taczkę do sadu, a w drodze powrotnej prowadził Lalkę na sznurku i był z tego powodu niesamowicie dumny.

Siano w sadzie pięknie wyschło, są dwie kopki i jutro można by zwieźć, no ale święto niestety. Czeka mnie łąka jeszcze. Nie byłam tam i nie wiem, co na niej rośnie. Bo może nie warto kosić na siano (skosić i tak trzeba). Tu po sąsiedzku facet ma trawę rozległą i byłby szczęśliwy, gdyby ktoś skosił, a pewnie jeszcze by zapłacił, za koszenie.

Dzień leniwy totalnie, nawet psy się porozkładały po kanapach i pochrapują. Kota gdzieś wcięło - nie widać go od rana - pewnie śpi w wersalce.

Drugie pranie właśnie się wiruje. Nastawiłam na gotowanie i zastanawiam się co tym razem zostanie wygotowane. Poprzednie gotowanie nastawiało Dziecko. Oczywiście moje instrukcje poszły w przestrzeń, więc do pralki zostało wrzucone wszystko: wysortowane przeze mnie jasne plus kolory, które były w kuble. I tylko fakt, że nie wiedział, do której dziurki sypie się proszek uchronił białe rzeczy od zmiany koloru na szary z domieszka różu.

Zaparzyłam już sobie otręby dla kóz. W zasadzie to bardziej maka razowa niż otręby. W brodę sobie pluję, ze zachciało mi się pójść na łatwiznę i poprosiłam Waltera w młynie o trochę maki razowej pszennej. Na co on  złapał z wagi część moich otrąb, wyszperał w kupie worów jakiś półworek czegoś i rzekł - "Odsiejesz sobie". W domu się okazało, że zawartość worka jest mieszanką prawie mąki razowej i ptasiego gówna. Zakładam, że on o tym nie wiedział, co nie zmienia faktu, że mam gówno, a nie otręby. Należałoby do młyna pojechać, tym bardziej, że na skutek pieczenia chleba co dwa dni , maka jest już na wykończeniu.  Niestety, pszenica została nieco wzbogacona i nie widzę z niej mąki. Jest jeszcze wyjście takie, ze pojade do niego kupić mąkę i otręby. Nie sądzę, żeby dał cenę po znajomości (po rodzinie właściwie), bo za mielenie bierze normalnie, a w dodatku mi ostatnio o dychę za mało wydał. Może jednak zmienię młyn.

No i jak mi sie udało dziś trochę czasu znaleźć, to parę fotek ku potomności wrzucę:

Andżelina z e Stefanem  - jedynakiem w roli kóz alpejskich (łażą po "alpie", co jesienia późna urosła na podwórzu i nie może sie doczekać na ruchy tektoniczne)


Słodziutka Zuzka, córeczka Wandy i moje "mleczne dziecko", bo cały czas jest na butelce, chyba, że mi się uda Wandę do ściany przycisnąć, nogę przytrzymawszy, coby dziecku cycka dała.
 Zamyślony Zenon, bliźniak Zuzki, który ma o tyle lepiej, że mu matka cyca nie odmawia.
Mój mały pomocnik karmi Stefana trawką (w liczbie pojedynczej)

Jak już, to już

Te były robione podczas długiego łykendu, na który Córcia z Krakówka zjechała.

Najbliższa metropolia zzumowana ponad żółtościami.


Tak żółto, jak okiem sięgnąć i pachnie miodnie (teraz już śmierdzi)


A skróś tych żółtości psy mnie przespacerowywują. W ręce bukiet zrywany w ramach odchwaszczania, co nie zostało odchwaszczone, ku zachęceniu Wandy do udzielenia  Zuzi miejsca w barze .