piątek, 17 kwietnia 2015

Stefan i kumple

Dujnął sobie w ten wspaniały poniedziałek, kiedy to, nie bacząc, że trzynastego, po urzędach lataliśmy.
U nas szkód w zagrodzie nie było, chociaż Dziecko byłoby pewnie zadowolone, gdyby kawałek dachu ze stodoły usunął.
Niby sobie Stefan poleciał dalej, ale zostali kumple. I duje cały czas, raz mocniej, raz słabiej, ale duje.
I wydmuchuje ze mnie resztki sił witalnych: fizycznych i psychicznych.
Nie jestem w stanie zabrać się za żadną czynność wymagającą większego skupienia uwagi. Nawet ziemniaki u sąsiadki zamawiam już trzeci dzień i jeszcze nie zamówiłam. Nie mówiąc o innych działaniach, które by nawet ewentualnie korzyści przyniołsły.

Ale wczoraj rozwiązałam przekrojowa krzyżówkę i jezdem z siebie dumna. No, nie wszystkie hasła wpisałam, ale "odgadłam" krzyżówkowe hasło na podstawie liter, które miałam. I tym bardziej się puszę, bo hasło było łacińskie i trzywyrazowe. Ha! Przekroju nie kupuje od dawna, bo zdziadział, jak go do Warszawy przenieśli. Ten wygrzebałam z makulatury, jak się za rozpalanie w piecu wzięłam.

Podczas psiego spaceru podziwiałam we wtorek sąsiadów, jak zawzięcie, na wietrze prawie zbijającym z nóg, robili grządki. On grabił i znaczył, ona siała, on udeptywał.Rzuciło mi się, że tę pietruszkę tak głęboko. Ja sieje o wiele płycej, a i tak mój rolniczy Guru pysk drze, że nie potrafię, że za głęboko sieje i dlatego nie schodzi. Czasem się zastanawiam, czy, skoro w/g Guru nie potrafię, to nie dać sobie spokoju z grządkami itepe. W końcu nie każdy na wsi musi mieć grządki. Zwłaszcza, jak nie potrafi. Ale lubię mieć własne jarzynki. Z czasem modyfikuje asortyment i ilość pod kątem tego co idzie. Teraz także pod kątem kozich potrzeb. W tym roku na pewno nie będzie zielonego groszku. W ub posiałam ze wzgl. na Dziecko, a Dziecko prawie nie było zainteresowane.Potem został na suchy, ale ten suchy mi się nie sprawdził. Tak, jak nie sprawdziły mi się wielkie dynie. W dyniach będzie różnorodność w tym roku. W ogórkach za to - jednorodność. Z tym, że sałatkowe posieję też. Oraz buraka liściowego - najwyżej kozy zjedzą.
W każdym razie czekam, aż księżyc się obróci we właściwą stronę i Dziecko mi poleci agregatem raz jeszcze, bo grabiami natłukać nie będę. Mam zamiar w poniedziałek wieczorem go z tym agregatem wysłać a we wtorek zabrać się za siewy.

Na razie Dziecko się kuruje. Oczywiście po swojemu i gówno z tego wychodzi.Jak kaszlało i smarkało, tak smarka dalej. leczy się jakimiś gripeksami, choć mówiłam, że to o dupę rozbić, bo nie leczy, tylko przytłumia objawy, a one potem wychodzą, kędy chcą. Ale leczenie Dziecka dorosłego, zwłaszcza pci męskiej, jest z góry skazane na porażkę. Dzieci dorosłe zawsze wiedzą więcej, a matka to próchno z początkami demencji ( zwłaszcza gdy jest aż o 37 lat starsza od Dziecka), a w dodatku facet chory jest jeszcze trudniejszy do zniesienia, niż facet zdrowy. Więc leży, smarka w toilet, nie je, nie wietrzy, bo świeże powietrze by do zabiło, witaminy żre garścią, choć piszą, że po jednej. A w niedzielę pojedzie na jakiś ogólnopolski spęd "turków" i od poniedziałku będzie powtórka z rozrywki.

Z Igorem spaceruje się pięknie, sama przyjemność: nie ciągnie, nie szarpie, pomyka dostojnie, od czasu do czasu zatrzyma się na siknięcie. W porównaniu z tym, jak wyglądają spacery z moimi fanaberyjnymi dziumdziami - cudo. Księżniczka zaczyna przechodzić samą siebie. Czasem mnie wqrza, a czasem mnie śmieszy, jak psa "wmurowuje": zatrzymała się, kucnęła i dała do zrozumienia, że dalej ani kroku. Próbowałam ja ręką delikatnie ruszyć, a pies wklejony w glebę na sztywno. Wczoraj na trotuarze była ta sama historia. Uśmiałam się wewnętrznie na myśl, że gdybym ja się tak uparła i pociągnęła ją na sznurku, to pewnie by szorowała podwoziem po tym trotuarze. Ciekawe, czy by się jeszcze do tego zapierała łapami. Ale może to byłby sposób na przypiłowanie pazurów? Nabyłam internetem świetny filcak. Na prawdę super, wygodny i ostry, jak żyleta a przy tym bezpieczny. Miałam nadzieję na doprowadzenie łap do porządku wreszcie. I znowu okazałą się matka głupich. Niunia kwikła, chapnąć spróbowała moją rękę i znikła z kolan obrażona. Mimo, że kłaki trzymałam u nasady i nic nie miało prawa ciągnąć w bolesny sposób. Ale jej "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie" jest jak Czomolungma - nawet przemycie oczy wacikiem jest operacją, jak cięcie wrzoda na żywo.
Więc, jeżeli chodzi o zabiegi higieniczne, to na pierwszym miejscu jest Igor, potem kozy (różnie, ale raczej nie ma idiotyzmów przy cięciu rapetek, czy wyczesywaniu podszerstka), potem Czarna (która czasem sama się pcha pod szczotę, bo zazdrosna, a spod furminatora ucieka, zwłaszcza jak do "portek" dochodzimy), a na ostatnim, szarym końcu - Księżniczka "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie". I źle na tym wychodzi, ponieważ jesteśmy w tym samym wieku prawie i coraz częściej nie mam ochoty się z nią mocować, więc łazi z kołtunami. Wyjście byłoby łapy ostrzyc. Dla niej to zapewne wsio ryba, jak wygląda, w lustrze się nie widzi, ale szkoda mi ze starej suki robić pokrakę. Wyglądałaby w dodatku jak beczka na zapałkach.

Jak już mi tak na inwentarz zeszło.. O właśnie, o Koteczku Areczku miała być mowa: koteczek Areczek w tym momencie usiłuje zagryźć Czarną - rzucił się jej do gardła,obejmuje dwiema łapami i się wgryza. Tygrys uśpiony się w nim obudził. W ogóle Koteczek Areczek chamem jest wrednym, bo jak się wqrzy, to wyładowuje się na dziewczynkach: leje na odlew dwiema łapami, z warkotem, po czym spiernicza.Ale Koteczek Areczek bywa ostatnio spragniony czułości:  łasi się do nóg, a raz nawet wskoczył(!) mi na kolana i zaczął udeptywać, jak Klementynka.Cud się stał pewnego razu. Ale poza tym na ogół chodzi po chałupie wqrwiony i warczy. (Kiedy nie rzyga, jak się nażre po sam nos. Pilnujemy jego czasu korzystania z miski, ale czasem się przeoczy. A Koteczek Areczek niczego nie gryzie, tylko połyka - chrupki w całości, mokre w całości. Po czym zwraca z wystrzałem, a ja sprzątam. Klementyna jest żarłok straszny, ale ona nigdy nie nażre się do przepełnienia - jak czuje full, to zostawia, a potem wraca do michy. Antonina korzysta z miseczki często i po troszeczku, przy tym lubi być pomyziana i mruczy, pałaszując chrupki - to dziwny kot, który nie jada niczego innego, nawet świeży kurak czy wątróbka jej nie wzrusza, a od miski z mokrym ucieka)

A teraz już domowe psy dają mi wyraźnie do zrozumienia, że koniec tego stukania w klawiaturę, bo one mają ochotę na spacer. To lecę, mus to mus, przynajmniej ruchu trochę zazyję, bo inaczej bym skisła i się zastała całkiem.

PS.
Miałam zamiar uczcić 30tysięczne wejście na bloga. No i oczywiście przegapiłam. W każdym razie pozdrawiam tego Gościa który był trzydziestotysięcznym! Oraz wszystkich pozostałych, którzy wiernie mi tu kibicują, mimo mojej, fanaberyjnej ostatnio, częstotliwości wpisów.
Niech Wam słonko świeci i NIE DUJĄ żadne stefany ani ich pomniejsi bracia!

PS. Byłam, nawet dwukrotnie. Wróciłam. JEST CUDNIE! Stefan poszedł precz i zabrał kolesi. Nie wiadomo, oczywiście, czy potem nie wrócą, ale na razie, jest cudnie.
Nie wiem, cholera, co z tą eukanubą daily care: poprzedni wór zjedzony był ze smakiem, potem była jakaś purina z dolnej półki, też wcinana z apetytem, a obecny wór jedzą jak za karę. Mimo cudowania, polewania, a to olejem, a to jajeczkiem, a to serka trochę na wierzch. Co ciekawe -Igor tez się nie czepił. Tylko Arkadiusz z apetytem wchrzanił kulkę, która znalazła się na podłodze. Gryząc, o dziwo. Może jemu trzeba dawać psie chrupki?


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

bo czas goni nas

do roboty!
Nie jest tak, żeby się nic nie robiło. Robi się różne rzeczy. Czasem intensywnie się robi nawet. Ale rąk mało, a ciągle się wepchnie na oczy czy na mózg, że jeszcze to należy zrobić, tu rękę przyłożyć, tamto ogarnąć.
A że ponieważ 18 lat ukończyłam kilkakrotnie więc nie poszaleję z fizycznymi dokonaniami.Oczy by chciały, ale siły nie te.
W czwartek było dużo, bo Dziecko siało owies. Mi siało. No to musiałam SOBIE siewnik przygotować, poprzekładać te narządka wysiewowe z rzepakowych na zbożowe. Owies zakupić, "przemłynkować", spod "młynka" wyzbierać do worków. Resztę zrobiło Dziecko.
W piątek naszło mnie ni stąd ni z owąd na akcję  "gówno". Już patrzeć nie mogłam, jak Stefan zbliża się do sufitu w obórce. Zimową porą był trochę po macoszemu traktowany, tzn. nie usuwałam mu niczego w międzyczasie. A dościelał sobie słomą obficie. Kobietom uprzątałam kilkakrotnie z wierzchu. Ale co z tego, jak ostatnio same sobie rozbebeszyły kostkę słomy i cała tą kostką naścieliły. No, coś tam trochę zjadły uprzednio.  Zaczęłam od Stefana i pojechałam zawzięcie, do spodu. Było tego, no, dość sporo. Stefan obniżył się o jakieś 25 cm.
Ponieważ kręgosłup i ręce nie protestowały zanadto, zabrałam się za salon Andżeliny. Tu było mniej, za to ciężej. I właściwie dałabym radę jeszcze i u Wandzi uprzątnąć, ale sama się przystopowałam, bo nikt mi nie gwarantował, że po tych wyczynach w sobotę ruszę odpowiednio rękom i nogom.   Zresztą, całego ciągu dalszego w postaci zmycia powierzchni płaskich i pionowych karszerem oraz wywapnowania powierzchni pionowych i tak bym nie zrobiła. Choćby ze względu na warunki atmosferyczne, przy których schnięcie zmytej posadzki i pomalowanych wapnem ścian trwałoby zbyt długo. Z tym ciągiem   dalszym trzeba poczekać na ciepło bardziej zdecydowane.
Po dwudniowych akcjach, w sobotę wrzuciłam na luz (tak, jak luz wyglądać może w sobotnim wydaniu housewife!, zwłaszcza, że spodziewałam się w niedzielę gości). Sobotni program obejmował więc krótki wyjazd do mieściny, zwykłe sobotnie zadania hałsłajfowe oraz asystę przy wyjmowaniu silnika z Łamagi.
I tu nastąpi seria zdjątek z nietypowego zastosowania typowych urządzeń (oczywiście przeznaczonych przez producenta do czego innego) W wersji farmer -innowejszyn-modyfikejszyn. 

Mocno przedwojenna sieczkarnia w roli rębaka do gałęzi. Napędzana była pasem poprzez specjalna przystawkę do traktora. To drugie koło -pasowe- miała dołożone już bardzo dawno, ponieważ w czasach przedelektryfikacyjnych i przedtraktorowych napędzana była kieratem. Konie, których w gospodarstwie mojego męża było kilka, cięły sobie słomę na sieczkę.

Łamga w charakterze "chrustowozu". Łamaga znalazła się w zagrodzie w charakterze opakowania silnika.
Po prostu: Dziecko zakupiło silnik Omegi, a reszta to opakowanie.

Właśnie silnik jest "wyjmowany" z opakowania. Jako "dźwig" do demontażu silnika posłużył...

pług obrotowy na podnośniku sześćdziesiątki. Co zapewniło swobodę manewru "do góry-i-w przód" bez użycia, w zasadzie, siły mięśni. Podnośnik miał problem z udźwignięciem silnika na tak długim ramieniu (w sumie było ok 3,5m) i musieliśmy je trochę skrócić  przesuwając punkt zawieszenia w stronę traktora. Na miejsce chwilowego spoczynku silnik został przeniesiony ręcznie  przy zastosowaniu dwóch chłopów mocarnych. Zbyt mało miejsca było, żeby się z tym czymś traktorem obrócić, cofnąć do garażu i tam ładunek upuścić. 

...................................................................................................................................

Zaczęłam o poranku, ale musiałam wybywać do obowiązków i innych zadań. Po czym pojechaliśmy do miasteczka się powqrwiać trochę.  Zaplanowaliśmy parę urzędów obskoczyć. Czego by nie tknąć - wqrw! Cudny jest nasz kraj i jakże obywatelom przyjazny. Nie dziwcie się, że kto może, wypiernicza stąd na cztery wiatry. Młodzi zwłaszcza, bo mniej odporni na wqrw. Starsi już w bojach zaprawieni i śmiechem albo krzykiem wezmą.
W KRUsie był jeden z tematów. Dziecko słabe jakieś, zostało w aucie. Poszłam w kolejkę. Okienek dwa -jedno od ubezpieczeń, drugie od świadczeń. Przy tym właściwym siedzi petentka i zawzięcie druki wypełnia, myląc się przy tym co i raz. Siedziała tak ponad godzinę. Z drugiej strony okienka siedziała pani w moim wieku, tuszy zasadniczej, jedną upierścieniona ręką pokazywała petentce, gdzie ma krzyżyk postawić, a drugą dłubała w nosie. Bo w KRUsie druki wszelkie są ściśle tajne i nie może se petent wziąć do domu i na spokojnie wypełnić, tylko pani z okienka musi mu usmarkanym palcem pokazać gdzie ten krzyżyk. W dodatku myli się w zeznaniach, bo za pierwszym razem informacyjnym dokumentów żądała więcej. Dobrze, że nie polecieliśmy od razu, bo taki głupi wyciąg z rejestru gruntów kosztuje od stycznia 50zł (Wcześniej - 20zł. Czyli 250% ubiegłorocznej opłaty. Cóż, państwo w potrzebie, więc opłaty za druczki-sruczki 2,5 raza w górę, mandaty 25 razy w górę. Żyć-nie-umierać, patriotom być, głosować, koniecznie, na jedynom słusznom partię, która wybawi nas od błędów poprzedników i zbawi nas we wogóle.)
Wyciągów wyszłoby ze trzy. Rachunek prosty. A tylko błąd w zeznaniach jednej dziuni. A miała druczek, na którym było wszystko wypisane. Tylko się sięgnąć po druczek usmarkaną rączunią nie chciało.
Wciąż utwierdzam się w przekonaniu, że instytucje obsługujące rolników mają na rolnika wyjebane. (Sory, ale delikatniejsze określenie nie odda klimatu)
Kolejne jaja są, bo mapa synchronizacyjna potrzebna. Geodeta dostał zlecenie. Geodeta chciałby zarobić pieniądze. Ale nie zarobi, bo cała dokumentacja poszła początkiem stycznia do Przemyśla. A w Przemyślu została jebnięta na kupę i tak sobie dotąd szczęśliwie leży. Do niczego dostępu nie ma, bo niezarchiwizowane. Może lepiej byłoby spalić? Efekt byłby ten sam, a przynajmniej nikt by tego wozić stąd do tamtąd nie musiał i kupy papierów miejsca by nie zajmowały. Piękny jest mój kraj! 
Niech mnie ktoś przekona, że nie miał racji dziadzio Marks, że "Byt kształtuje świadomość"
Powszedni byt kształtuje totalny wqrw i w dupiemanie wszelkich wyborów, referendów itp.
Niech mnie ktoś przekona, że mam za miesiąc niecały iść i oddać głos na jakiegoś Kartera!

środa, 8 kwietnia 2015

pozamiatane

po Świętach, oczywiście. Które w tym roku potraktowałam wyjątkowo minimalistycznie. A i tak sałatka grzybkowa poszła w kompost, bo jednak Starszemu zaszkodziła.Szlag mnie trafił drobny wewnętrzny, bo nie lubię wyrzucać jedzenia, albowiem wkładam w nie trochę pracy i pieniędzy. Pozatem jest to jednak jedzenie. Akurat to przeze mnie wyrzucone nikogo by nie nakarmiło, ale jednak jakoś nie uchodzi.Pozatem głosiłam wyraźnie, że w pewnym wieku należy zrezygnować z trującego jedzenia. (A nawet w ogóle należy z takowego zrezygnować i wszelkie octowe marynaty stosować jedynie jako skromny dodatek). Ale nie. I skończyło się tak, że w poniedziałek Dziecko latało do apteki po smecte i laremid.
Upiekłam tylko babkę cytrynową szt 2 oraz sernik na zimno z brzoskwiniami. I oczywiście drożdżowe buły -jedną słodką z rodzynkami, drugą zwykłą. Jedna babka i jedna słodka buła pojechały z Braciszkiem w świat. Drugą babkę zmłóciłyśmy z Córusią.
Cioteczka napiekła wyjątkowo niejadalnych placków. Na szczęście zostawiłam u nas tylko po małym kawałeczku(które odcinałam z zoładkiem w gardle na widok qrwa kokosu), reszta pojechała do Cioty. A i to co zostało u nas, leży w spiżarce i wzbogaci kompost.
Natomiast Brat wyciągnął z auta placuszek, którym na drogę obdarowała go sąsiadka z Górki - coś wspaniałego! Chociaż cała robotę robiło tam coś śliwkowego -ni to powidło, ni to dżem. No i muszę do niej zadzwonić, przepisu zażądać.
Braciszek przybył późno w sobotę, zanocował, jajkiem śmy się "zadzielili" i pojechał o pół do dziewiątej w Wielką Niedzielę, bo miał do pokonania ok.1000km. Zdążył, zachowując pewną rezerwę czasową i następnego dnia, o 10.30 był już prawie u celu podróży.Mój bieszczadzki, leśny Braciszek był zachwycony tamtejszym krajobrazem, bo pierwsze wrażenie do mnie i do Pumy było "tu jest pięknie". Dobrze by było, żeby także "bogato".
W związku ze wszystkimi powyższymi okolicznościami, Święta były jednodniowe. Starszy w drugi dzień dogorywał, a Dziecko chlało w imię boże. Albowiem pełniło funkcje nosiciela sztandaru parafialnych turków, czyli straży grobowej. Nosiło ten sztandar pierwszego dnia dwa razy, a drugiego na sumie. Po czym wróciło do domu zbulwersowane debilizmem rodziców, który pozwala by dzieciątka zabierały do kościoła sikawki w Lany Poniedziałek, a potem polewały kogo bądź, w tym paradujących turków. Zwyczaj jest bowiem taki, że po sumie turki (nie "turcy") maszerują wokół kościoła 3 razy w porządku następującym: dowódca, poczet sztandarowy, orkiestra dęta-rżnięta-i-kopana, turek czwórkami z szablą u boku. No i Dziecko zbulwersowało zlanie wodą sztandaru przez jakieś radosne dzieciątko trzymane przez radosną mamusię na rączkach.. Bo ma do sztandaru zakodowany szacunek jakiś, odwrotnie do hołoty, która niby kościółkowa bardzo, ale jakoś powierzchownie.
Tradycją jest także, że już po wszystkim, straż grobowa wyjmuje pieniążki (jajka na twardo wyrzuciwszy uprzednio do kubła), które do koszyka są im wrzucane podczas święcenia darów bożych i zamienia je na wodę ognistą. Po czym, korzystając z uprzejmości sołtysa, chla w domu ludowym, bo w sali katechetycznej (od lat pustka stojącej)  nie uchodzi.
A u mnie zostało takie maleństwo.

Maleństwo na razie ma areszt garażowo/warsztatowy, ponieważ zaraz na początek wykonało podkop i pewnie chciało wracać do swego domu. Wobec czego jest wyprowadzane w pola na sznurku. Jak na psa, który ma 8 lat i na smyczy nigdy nie był uczony, chodzenie na sznurku wychodzi mu cudnie. Tyle, że jego swobodne kroczki wymuszają u mnie szybki marsz. Nie wyprowadzam całej trójki razem, bo mój mały gebels zachowuje się jak idiotka i drze ryj na widok. Czarna natomiast chętnie by się bawiła. Ale jak jest sama, bo w parze z gebelsem też dostaje palmy.
Wczoraj poprawiliśmy z Dzieckiem ogrodzenie i Igorek trochę sobie pobył. Dopóki miał mnie w zasięgu wzroku było OK, ale jak zniknęłam zaczął się podkopywać w tym samym miejscu, co za pierwszym razem. Dzisiaj zostanie zastosowane kozie ogrodzenie, bo przecież nie będzie siedział cały czas w garażu.
Wczoraj spierniczaliśmy z pól biegiem, bowiem włóczy się tam para psów. Jeden z nich w typie ONa długowłosego i mały kundelek do towarzystwa. Za którąś próba pospacerowania, okazało się że ten nibyON jest suką w cieczce, a kundelek - zakochanym kawalerem. Sperniczałam tym szybciej, bo jak by tak Igorowi przyszła ochota na zastąpienie tego kawalera, to pewnie latałabym za nim na smyczy powietrzem.

Pogoda jest w dalszym ciągu do dupy. Wczoraj było jako tako, pomijając wiatr, więc mogłam pojechać wieśbusem do miasteczka i załatwić parę spraw. Starszy był zbulwersowany, że pojechałam wieśbusem i w ogóle miał coś naprzeciwko moim samotnym wyjazdom do miasta. Oczywiście były gebelsowskie teorie z podtekstem spisku i tajemnicy. A ja stwierdziłam, że muszę częściej, bo zaczynam się zachowywać w miejscach publicznych jak zagubiona sirota z zapadłej prowincji i przerażenie mnie ogarnia np. przed wejściem do banku (a co to będzie, jak mnie zamknie w tej " śluzie")

Pomidory w końcu powschodziły. Nie wszystkie i jakieś takie cienkie piórka sterczą. Mimo, że na oknie, to wyciąga je w jedną stronę. Obracam kuwetę systematycznie i nabieram przekonania, że jest to zabawa nie dla mnie. Kotom wstęp wzbroniony, bo bardzo chętnie by sobie w glebie pogrzebały.
Na allegro nabyłam jakieś śmieszne dynie i 18-dniowa rzodkiewkę. Dyń gigantów w tym roku nie będzie, bo nie ma mocy przerobowych do uprzątania z pola oraz są niepraktyczne w zastosowaniu. Gigantomania precz. Będą małe i poręczne, takie na jeden raz dla kozów. Pogoda mogłaby się wreszcie zrobić wiosenna i pozwolić coś posiać. Chociaż, nauczona ubiegłorocznym doświadczeniem nie śpieszę się znów tak bardzo. Posiane wcześnie nie wschodziło, siedziało w ziemi do usranej śmierci, zostało posiane powtórnie, a potem zeszło wszystko na raz i z pierwszego siewu i z drugiego. I był gąszcz.

Lektury mi się pokończyły. Wyczytałam wszystkie posiadane Marininy i Camilieri. Zaczęłam Stout Rexa, ale mnie wqrza. Z zadufanych w sobie, ekscentrycznych geniuszy znacznie sympatyczniejszy jest Poirot. Przynajmniej odżywia się normalnie i nie żłopie piwa kwartami.

Lecę z psami

Miłego i pogodnego!



czwartek, 2 kwietnia 2015

Primus Aprilis

Duje-wiej-leje-mży-pada. Śnieg z deszczem. Deszcz ze śniegiem. Tylko deszcz. Tylko śnieg.
Pierwszą wiosenna burzę, taką z prawdziwego zdarzenia już zaliczyliśmy. W poniedziałek wieczorem. Grzmiało, błyskało i rzucało z góry gradem, po oknach. No i po mojej sałacie, która posadziłam w ogródku ziołowym, żeby sobie, póki co tam rosła, zanim ziółka jednoroczne zajmą swe miejsca. Na oko wydaje się, że przeżyła tę gradowe okłady i ma się nieźle.
I jak w poniedziałek po południu duć zaczęło, tak duje nadal. Raz mocniej, raz słabiej, ale ogólnie - gorzej niż w kieleckim na moście. Dzisiaj też ma takie primaaprilisowe napady -raz świeci słońce, raz wali poziomo zmrożonym deszczem. W dodatku urwało kawałek dachu na stodole. Wziął sobie spadł, prosto na stojącą tam rotacyjną. Dziecko uważało, że należy przestawić siewnik, żeby reszta na ten siewnik nie poleciała, ale zasmarkanie przeważyło nad chęcią do działania.
Wczoraj, do wczesnego popołudnia było nawet znośnie i wiosennie.
Przyjechał Brat i wybraliśmy się do miasta ciasteczek na spotkanie poplenerowe z panem mecenasem Na wyjazd ubrałam pulowerek i zamszowa marynarkę. I po wyjściu z mecenasowego gabinetu natychmiast tego pożałowałam, bo wiosna znalazła się w odwrocie. Natomiast zostaliśmy owionięci cudownym cukiernianym zapachem i zrobiła nam się ochota na ciacho.
Ostatnimi czasy rzadko bywam w tym mieście i nie wiem, gdzie tam jest jakaś cukiernia, zapytaliśmy więc przekupek handlujących koszykami i krzesełkami. I od nich dowiedzieliśmy się, że te cudowne zapachy to z fabryki ciasteczkowej. Nawet nam pani wyjaśniła, jak dojść oraz, że tam ciasteczek nie sprzedają. Żadna strata, bo akurat nie o takie ciasteczka nam chodziło. W końcu znaleźliśmy w pasażu jakąś piekarnio -ciastkarnię i , nie mając innego wyjścia, kupili krajankę czekoladową z marmoladą i w polewie, która nas pozytywnie zaskoczyła.
Święta za pasem, a ja mam wyjątkowo wy..bane. W zasadzie przedświąteczne/wiosenne porządki w domu zrobiłam tak jakoś z marszu. Może można by bardziej zaszaleć, ale po co. Pająki pogonione, okna umyte, tudzież wszelkie szyby i lustra. Od wielkiego sprzątania odstręcza mnie gnojstwo i bałaganiarstwo moich panów: żaden nie zrobi porządku po sobie i "gdzie stoi, tam się zesra" Młody naznosi ciągle do kuchni różnych szpejów -śrubki, nakrętki, zielone dętki, wkrętarka, wąż do kompresora, zestaw końcówek. To wszystko leży albo na parapecie, albo na ławce, a drobiazgi i papiery utyka "za szybką" w szafce. Potem niczego nie może znaleźć i jest granda. Toteż nie ruszam, zresztą nie chce mi się z tym latać do warsztatu na dół. Pogonię go, żeby sam powynosił, bo potem będą pretensje, że mu utkałam i nie może znaleźć.
Siedzę sobie i czytam. I czytam. Aż się pan w końcu wziął i zrobił sobie sam cebulę do śledzi. No, żebym palcem nie tknęła, to się nie obeszło, ale głównie zrobił sam. W końcu, ja tego nie jem, ani nikt poza nim. Jak chce - niech sobie tę cebulę kroi. No i jakoś może, wysypki nie dostał, jak na wzmiankę o cebuli w innych potrawach.
Potem wyrobił mięso na kiełbasę. Mój udział był logistyczny bardziej: poważyłam, dosypałam przyprawy, posiekałam czosnek, postawiłam nawet kubek z wodą. I poszłam z psami. Co jest zadaniem trudnym aktualnie, ze względu na ten cholerny wiatr.
Dziecko się usmarkało i dogorywa w swoim pokoju. Ale w końcu będzie musiało wyleźć i udać się do sadu po drzewo do wędzenia.

W tę cholernie paskudna pogodę byłam zmuszona obskoczyć zakupy dla cioty. Dzwoniła poprzedniego dnia, że potrzebuje. Sama sobie winnam, bo nie chciało mi się wstępować do niej, gdy wybieraliśmy się na własne zakupy. Kazałam litanię przygotować na piśmie. A potem i tak zadzwoniłam, żeby mi z tej kartki przedyktowała, bo nie bardzo mam ochotę życie towarzyskie rozwijać. W sobotę otworzyli u nas kolejny duży sklep. Jest blisko dość, a że to pierwszy tydzień ich działalności, to ceny mają konkurencyjne. Poszło gładko i w jednym miejscu wszystko załatwiłam. Tyle, że jak z tymi ciężkimi torbiszczami wychodziłam ze sklepu, to znowu był nawrót zimy.

Brat wyjeżdża ostatecznie w Wielką Niedzielę. Przedtem przywiezie Igora. Myślałam, że już we wtorek to nastąpi, ale on krępuje się, że narobi nam kramu, bo moje wariatki będą siedzieć w oknie i ryj drzeć z powodu psa na podwórzu.Myślę, że może się uda uniknąć tego darcia pyska, jeżeli ich wcześniej zapoznamy ze sobą. Najbardziej oporna jest Księżniczka. Właściwie mnie wqrza, bo mogłaby się wreszcie nauczyć, że jak konkretna osoba wchodzi do tego domu dwudziesty raz, to znaczy, że swoja i spokój ma być. Ale ona ma własne poglądy. Jak przyjechał w sobotę Jakub, to żadne prośby ani groźby nie pomagały. W końcu wysłałam ją do pokoju pana i się zamknęła.Natomiast przy ostatniej wizycie Brata znów usiłowała koncertować. Okazuje się, że magiczne słowo "qrrwa" załatwia sprawę wszelkiego psiego nieposłuszeństwa. Mogę dziesięć razy wołać "chodź tu" bez reakcji żadnej, ale jak wrzasnę "qrwa, idziesz" to przybiega natychmiast. Tym razem magiczne słowo połączone ze słowem "cisza" też zadziałało i o dziwo - nie jazgotała. Trudno, spierniczyłam sprawę w jakimś minionym momencie, żeby nauczyć psy, że jak pani kogoś do domu wprowadza, to znaczy, że swój i morda w kubeł. Czarna ma inny chamski zwyczaj. Mianowicie - ona kocha wszystkich ludzi i najchętniej by oblizywała gdzie się da i nie da. W dodatku ma zimny i mokry nos, z którym zetknięcie jest dla wielu osób nieprzyjemne. Zresztą, nawet wielu psiarzy nie lubi być oblizywanych przez psy. Mnie, o dziwo, nie liże, w przeciwieństwie do Księżniczki, która - głaskana- rewanżuje się natychmiast zawzięcie liżąc rękę. Księżniczka doskonale rozumie, co się do niej mówi, ale jest bardzo asertywna i wykona, albo nie. Najczęściej nie.

Puma pojechała z powrotem w te swoje Ardeny we wtorek. Przyjedzie w maju na polowania dwukrotnie, raz na Pomorze, a raz w Bieszczady. Może zahaczą o nas z Pierem, bo będą autem. Zresztą jest plan, na wypadek, gdyby się Bratu udało i spodobało w tej nowej pracy, że zabierze Igora do siebie. Ale, jak by się przyzwyczaił u mnie, to niechby już był. To już niemłody pies, trudno mu się przyzwyczajać coraz to do nowego miejsca. Zaakceptował mnie już dawno i widzę, że posłuszny jest. Jak zabroniłam interesować się kotem, to został, co z moją Księżniczką by nie przeszło absolutnie. Na widok kota głuchnie zupełnie.

Ponieważ już się zdążył zrobić czwartek, po kolejnej nocy przespanej mniej więcej, wypada podjąć jakieś działania twórcze. Na które nie mam weny i nie mam siły. Wciąż jeszcze wyłazi nerwówka z ub. tygodnia, która jakoś tak, niewprost mnie prześladowała. Do tego gruboskórność mojego miejskiego dziecięcia i mężusia, którzy się przed faktem i po fakcie po wielokroć wypytywali o szczegóły. Do starego debila nie trafiało nawet, że nie mam ochoty na ten temat rozmawiać. Natychmiast rozwija swoje gebelsowskie teorie, że wszystko przed nim ukrywam. Oczywiście, że ukrywam częściowo, bo on każdą uzyskaną informację przekazuje natychmiast ukochanej siostrzyczce, a nie wiem, co ona z tym robi dalej. Więc im mniej wie, tym lepiej, bo było, że ładnie namieszała, wpierniczając się gdzie nie trzeba. Tak, że odmiękam dopiero od wtorku, ale to odmiękanie wychodzi permanentnym bólem żołądka i bezsennością.

W końcu nie wiadomo, czy ta najważniejsza osoba w rodzinie przybędzie na święta, czy nie, bo plącze się w zeznaniach. Raz opowiada, że upiekła 4(!) kilo pasztetu i przyjedzie z nim w czwartek, potem,że nie przyjedzie wcale. Wieczne kombinejszyn i hrabiowskie fiubździu. I jak tu lubić święta?!
Miałabym ochotę na dżin z tonikiem, ale sama chlać nie będę - Dziecko dżinu nie uwielbia, a drugie Dziecko  stało się abstynentem ze względu na  nieprzewidywalne reakcje jej organizmu. I tak latam za głównego alkoholika w rodzinie...