czwartek, 29 grudnia 2016

bez bilansu

            Koniec roku tuż-tuż-tuż. Ufff! Jakby to akurat tylko od numeru zależało wszystko, ale jakąś głupią nadzieję wciąż mamy, że jak się numer zmieni, to może będzie lepiej. Choć zza różnych okien wygląda, że w różnych tematach szykuje się raczej gorzej. Dla tych co jeszcze myślą, a nie tylko klaszczą i ogłuszeni własnymi oklaskami już niczego innego nie słyszą.
            Poza tym -wszyscy żyją. Nawet ciotka z ludożercą ma się jakby lepiej, bo znowu zaczyna dawać do wiwatu rozsiewając swoje nauki moralne i życiowe mądrości (niby skąd ich miała zaczerpnąć, pilnując całe życie żeby jej się Winien i Ma zgadzało oraz własnej sempiterny, której tak do końca i tak się jej upilnować nie udało)
Wśród tych bajek i bajeczek była taka, jak to wykradła chrześniaka z przedszkola. Taka fantazja jej powstała we łbie, że poszła i dzieciaka ""wybrała". "No i wiesz, a jego ojciec był ubekiem i na motorze po mieście jeździł i dzieciaka szukał" Co moje Dziecko podsumowało, że w takiej sytuacji miała szczęścia więcej niż rozumu, bo mogła "na dołku" wylądować i chwilę tam posiedzieć. Zapytałam ile lat wtedy miała (mając cicha nadzieję, że jednak mniej niż pięćdziesiąt) i usłyszawszy, że 24 wszyscy zgodnie stwierdzili, że kobiecie tak do dwudziestu pięciu ostatecznie wolno jeszcze głupoty robić (facetom głupoty uchodzą w zasadzie do końca życia, bo oni głównie rosną, z wiekiem - nierównomiernie w różnych miejscach, a nie dorastają nigdy) Potem należy przestać robić głupoty i posiąść samokrytycyzm i samoocenę. Jak widać, nie wszystkim jest to dane i do końca życia uważają, że mogą co im się chce i kiedy im się chce, nie bacząc na cała resztę wokół. Co jest konsekwencją przerośniętego ego i wyraża się, jeżeli nie pogardą dla reszty, to przynajmniej ignorowaniem tej reszty.

                Robiłam przedgwiazdkowe zakupy u "mojej" Magdusi ("mojej", bo byłam jej wychowawczynią przez 5 lat). Bardzo lubię robić tam zakupy, bo ma sklep świetnie zaopatrzony, ceny dość przyjemne i sympatyczną obsługę. Natychmiast, gdy stanie się przed regałem, pojawia się miła dziewczynka i pyta "czy mogę w czymś pomóc" i nie jest to zapytanie, jak w rossmanie oraz w tym sklepie ma sens jak najbardziej: przeglądanie "bolesławców" w kurtce i z torebką na ramieniu grozi efektem słonia w składzie. Dziewczynka podaje, odstawia, przekłada i traktuje człowieka, jak by był jedynym klientem w sklepie. Wybrany produkt jest odnoszony do kontuaru celem zapakowania ("zwyczajnie, czy na prezent?"), po czym dziewczynka wraca i pyta, czy czymś jeszcze może służyć i przewala mi całą półkę olejków, w poszukiwaniu tego, którego potrzebuję i akurat nie ma. Nawet mi głupio, że aż tak i mówię, żeby już nie szukała, bo widzę, że są w tych samych opakowaniach - wszystkie zapachowe, a ja chcę eteryczny. Więc na odchodne mówię "mojej" Magdusi, jak miło być jej klientką. Na co słyszę: "bo wie pani, to trzeba lubić swoją pracę i lubić ludzi". Na co mi "gula" zaczyna powstawać jakaś, bo Magdusia powtarza dokładnie to samo, co mi tuptało na poddaszu przez całe lata i czym prędzej wychodzę. Jak miło, że się miało takie fajne "dzieci".
No, a ludzie? Ludzie w całej swojej masie są przerażający, są okropni. Zupełnie tak samo, jak uczniowie na korytarzu w czasie przerwy. I jak się na tym dyżurze, tak płynie nad nimi, nie widząc, to można się czuć jak tygrys w klatce, w dodatku otoczonej stadem wrzeszczących pawianów. Ale jak się podejdzie do każdego pojedynczo, i pojedynczo ich zobaczy to już jest zupełnie inna bajka.

                Wczoraj geriatria pojechała do Rz. bo ciotka załatwiła Starszemu wizytę u kardiologa.Ja bym tego nie załatwiła, ciotce udało się tylko dzięki temu, że jej samej pompka zastrajkowała i wylądowała na oddziale.Po czym uruchomiła wszystkie pokłady ogłady, bą tą i ęą, czym sobie panią doktór tak zjednała (plus zakupione przeze mnie kwiaty z ferero oraz tort orzechowy jak Czomolungma przed samymi świętami), że ta zgodziła się go przyjąć w przychodni, ignorując zapisy z rocznym wyprzedzeniem (nawet do miejscowego kardio Starszy ma termin na 20.07.2017 ustalony jakoś w lipcu).
W związku z powyższym cisza zapanowała, zero mów politycznych tudzież politycznych kazań.
No i tak sobie pomyślałam, że jak chwilowo nie muszę żywić Starszego, to może bym sobie ugotowała coś, co lubię, a on nie tyka. I jakoś nie mogłam sobie przypomnieć. Wobec czego skończyło się na kaszy jaglanej: właśnie przelałam wrzątkiem i nastawiłam, coby sobie pyrkała. Co z nią dalej będzie - okaże się w trakcie.Mam nadzieję, że uda mi się nie przypalić.

               W trakcie przedświątecznego zidiocenia udało mi się wyrwać chwilę, żeby uszyć fartuszek dla Pumy. Pumy miało nie być na święta, a w czwartek wieczorem okazało się, że w piątek o 15 tej wsiada i wysiądzie w S. około 15-tej w sobotę. Puma jest strasznie pozytywna. Tak sobie właśnie teraz myślę, że nigdy nie słyszałam żadnego jojczenia w jej wydaniu. No ten słoneczny uśmiech. Samą swoją obecnością wnosi deko radości.Więc oczywiste, jak się ucieszyłam na wieść, oraz wpadłam w popłoch prezentowy.

Włala! Niebawem zostanę miszczem szycia lamówek. Ten "przodzik" serduchowaty sfastrygowałam, bo tam same zakręty były, ale dół poleciałam partyzantem, czyli z wolnej ręki.

                Musiała gdzieś Puma wypchnąć w sieć foty wigilijnego jadła, bo odezwała się mesendżerem moja amerykanska bratowa namber łan, coby jej koniecznie podać przepis na pakowaniec, bo ona chce na nju jer upiec. Jak doszłam do połowy, to stwierdziła, że "oj, to się chyba tydzień robi". Więc ją pocieszyłam, że nie, bo: zarabiasz rozczyn - 5 min, po czym masz go w nosie, pijesz kawkę, oglądasz tiwi, opierniczasz męża. Jak ruszył wyrabiasz ciasto, kolejne 15 min, po czym znów masz je w nosie i powtarzasz to samo. Po godzinie poświęcasz 20min max na przygotowanie ciasta do wepchnięcia w piekarnik.
Trochę ją to podbudowało, ale stwierdziła, ze woli pyfko niż kawkę. Proszsz bardzo, niech będzie pyfko, tylko istnieje niebezpieczeństwo, że po użyciu pyfka w roli przerywnika muzycznego, wyjdzie "pijany Izydor" zamiast pakowańca.
           Na podniesienie ducha podałam jej jeszcze przepis na Cytrynowy Biszkopt Cioci Margo, czyli naszej Gochy. Gocha piekła rzadko i nie lubiła zbytniego pierniczenia się z garami. Wypieki robiła "jednowsadowe" szybko przygotowywalne do wsadu, bez ważenia wagą itp utrudniania sobie życia. Za to ten biszkopt robił furorę w Paryżu, wśród jej francuskich znajomych (gdzie ciast przecudnych i przesmacznych nie brakuje)
Jakby ktoś MUSIAŁ coś upiec na Nowy Rok, to to jest właśnie takie ciasto: może niezbyt reprezentacyjne, ale szybkie, łatwe i przyjemne w wykonaniu, oraz smaczne.
Proszę bardzo
składniki:
3 cytryny
5 jajek
5 kopiastych łyżek mąki
1 i 1/2 szkl cukru
100ml oleju (rzepakowy, słonecznikowy, bez smaku i zapachu)
na lukier
sok z 1 cytryny
cukier puder
Wykonanie:
1.Zetrzeć skórkę z jednej cytryny (no, cóż, tę odrobinę chemii jakoś może przeżyjemy)
2.Wycisnąć sok z 2 cytryn
3.Oddzielić białka do jednego dużego pojemnika, a żółtka do mniejszego
4.Najpierw trzepakami od miksera ubić na sztywno białka.
Jak już sztywne dać do nich połowę tego cukru i ubijać dalej, dolewając sok z cytryn
5. Teraz wsypać resztę cukru do żółtek i ubić tymi samymi trzepakami kogel-mogel
6. Wlać kogel-mogel do ubitych białek wciąż ubijając
7. Wlać olej -ubijać
8.Wsypać mąkę - pokręcić na małych obrotach, albo wymieszać łyżką do dna

(Można dla pewności dać razem z mąką łyżeczkę proszku do pieczenia)

Wylać do keksówki i piec na 150-180 st ok 35-40 minut. Pod koniec pieczenia, czyli jak już wyrośnięty ładnie i z wierzchu rumiany można spróbować patykiem (np do szaszłyków) czy się wnętrze nie lepi.

Po upieczeniu wyjąc z keksówki i zrobić od razu lukier tj do soku z cytryny wsypać cukier puder i mieszać łyżką. Pewnie można mikserem też. Ma to być gęste lejące, (nie wiem ile tego cukru, ale pewnie ponad szklanka wejdzie) - lukier robimy nieco rzadszy niż do lukrowania ciasteczek.

Tym lukrem polewać ciasto póki jeszcze ciepłe. Wtedy część lukru się zleje, a część wsiąknie w ciasto i o to chodzi. Jak nie wyjdzie wszystek to można zostawić na potem i resztą polać już wystygnięte ciasto. Gdyby się lepił do paluchów -można potrzepać cukrem pudrem przez sitko (czego ja nigdy nie robię, niech się lepi, jak lubi. Paluchy zawsze można oblizać, a w qlturalnym świecie wytrzeć w serwetkę)

Ten biszkopt zawsze wychodzi. Zakalec się nie zdarzał. Ja piekę na termoobiegu, wstawiam do zimnego piekarnika i nastawiam na 150, bo przy termoobiegu zawsze trzeba trochę niżej ustawić temp. Keksówka raczej duża potrzebna. I uwaga do punktu 4. i 5.: można oczywiście dać wszytek cukier do białek, a gdy ubite wrzucać żółtka i ubijać dalej. Ale z doświadczenia wiem, ze biszkopt jest lepszy, jak się daje już ubite żółtka do ubitych białek.

Biszkoptu nie mam. Ale za to mam pakowaniec. Który mi przypomniał Lilkę Eichlównę. Tak się jakoś złożyło, dawno temu, że się ichnia Pascha z naszą Wielkanocą zbiegły, na tę okoliczność byłyśmy z Mamą zaproszone i właśnie pakowańcem poczęstowane.

            Przepisu nie będzie. Jest na "wielkim żarciu" prawie identyczny, z tym, że u mnie nie ma żadnych powideł ani mas migdałowych. Tylko same bakalie, na sucho: pokrojone śliwki, morele, figi, daktyle, posiekane orzechy włoskie, skórka pomarańczowa i nieco płatków migdałowych. Po upieczeniu został polukrowany pomadkowym lukrem cytrynowym i posypany, bez przesady, płatkami nieprażonymi.

PS. Lilka Eichlówna była oczywiście Żydówką, o czym,oczywiście, wszyscy wiedzieli. W moich szczenięcych latach była już "trochę starszą damą" (w istocie pewnie niewiele starszą od mojej mamy). I właśnie - damą! Zawsze bardzo starannie i elegancko ubrana. Zapamiętałam najbardziej te koronkowe, białe rękawiczki, które latem nosiła, a które były w tym czasie ewenementem. Oraz letnie kapelusiki, takie niciane, usztywniane, od słońca. Spotykałam ją najczęściej pędząc Daszyńskiego w górę, na jakieś popołudniowe zajęcia w liceum, podczas gdy ona spacerowała w dół. Zresztą, niedaleko mieszkała. Kamienica na rogu Kościuszki i Mickiewicza była conajmniej od 1932 roku własnością jej ojca, potem jej. Ojciec, dr. Wilhelm Eichel, był adwokatem, członkiem przemyskiej palestry. O matce wiem tyle, że na bal ubierała brylanty, które "tak pięknie rozświetlają twarz i dodają jej blasku". Widać tych brylantów nie starczyło, na przeżycie całej rodziny, bo została sama Lilka. Z całej żydowskiej społeczności S., stanowiącej przed wojną 30 - 40 % obywateli miasta pozostało, przynajmniej w naszej świadomości i pamięci, ich dwoje: dama Lilka i prawie menel Tulik, który wszędzie chodził z małym kundelkiem na ręku.

środa, 21 grudnia 2016

Odzywam sie, wreszcie

               Krok za krokiem, krok po kroczku... Itd. Jeszcze mnie szaleństwo nie ogarło.
Chałupę ogarnęłam z grubsza, na miarę możliwości, bacząc pilnie, żeby z żadnego krzesła, parapetu, czy stołu się nie spluzgnąć i biorąc pod uwagę, że świąt jest zaledwie 2 dni, a reszty - cała reszta. I w tej całej reszcie trzeba normalnie funkcjonować. A nie - naciągnąwszy się jak bury osioł przy przedświątecznych porządkach - ręką-nogą potem nie ruszyć bez uciążliwości.
               A tak, prawdę mówiąc, to zrobiłam w kwestii świąt głównie harmonogram. Z którego mi wynikło, że trzy dni mi wystarczyć musi. I tak musi, bo u mnie w rodzinie ciasto starsze niż trzydniowe już jest "stare" i nie nadaje się do jedzenia. Zakupy zrobiłam już daawno i jakby mimochodem, żeby się w ostatniotygodniowych dzikich tłumach nie kotłować. Piernik dojrzał, więc go w sobotę upiekłam, w ramach wynajdywania sobie zajęcia dla odstresowania. Z rozpędu zrobiłam także kruche ciasteczka cynamonowe. Z resztki piernikowego ciasta wyszło trochę piernikowych serduszek, sztywnych niesamowicie. Za radą jakiejś kuchennej blogerki włożyłam do puszki z połówką jabłka, ale nie widzę, żeby to jakoś na nie działało. Może lukier im pomoże.
               A właściwie to przez cały ten czas, kiedy mnie tu nie było zajmowałam się sprawianiem sobie (i paru osobom) przyjemności, działając m.in. w pracowni krawieckiej.
Najpierw dokończyłam zamówione lalczyne ubranka.

Druga sukienusia. W tym wieku robię pewne rzeczy po raz pierwszy w życiu. Tu po raz pierwszy wszywałam lamówkę wokół podkroju szyi. Zadziwiająco łatwo poszło. Okazuje się,  po raz kolejny, że nie taki diabeł... i nie święci te garnki ...

Porteczki na szeleczkach. Drugie były z dżinsu, ale aparat mi strajkuje i zdjęcie wyszło mocno nieostre.

I takie dwie czapusie z "moherku", który jest/był niezwykle sympatyczna włóczką.

Potem zrobiłam czapkę sobie, bo ta ubiegłoroczna za ciepła jakaś (miała być ciepła!) Pompon by się przydał. W międzyczasie zaliczałam jeszcze ratunkowo Rz. bo Najważniejsza wylądowała na kardiologii. Konieczne były "elektrowstrząsy" ( szkoda, że na nic innego nie działają), żeby ją nieco ożywić. Po czym musiałam ją odebrać ze szpitala, uprzednio zakupiwszy kwiaty i czekoladki. Więc czapka była podróżniczka i dziergała się w pociągu.

A potem załatwiałam gwiazdkowe prezenty na zamówienie. Fartuszek dla Kasi. Trochę niezgodny z  przepisem, ale falbanka mnie przerażała nieco, a te półkola z kolei zachwyciły w oglądanych gotowych fartuszkach.

Właściwie pierwsze w życiu lamówki. W dodatku lamowane koło i to na takiej długości. Tę różową upinałam i fastrygowałam nawet. Mimo to na winklach walczyłam z opornością materii, bo moja paryżanka grubego szyć nie lubi. A tam na rogu było w sumie 9 warstw materiału. Z szarą już było prościej, bo ścięłam rogi na okrągło i poleciałam na partyzanta - bez fastrygi, bez szpilek. Założyłam tylko jakąś taką stopkę z ogranicznikiem i poszło. "Nie święci garnki lepią" -  to ciągle powtarzane hasło mojej Mamy - super zachęta do działania, bo to znaczy, że jak zechcesz, to możesz, potrafisz, zrobisz, dasz radę.

I taftowa spódnica dla drugiej, OMC, Córki. Z półkola także. Tyle, że skrojona z dwóch ćwiartek koła. Zupełnym przypadkiem zrobiłam profesjonalnie. Tylko dlatego, ze spódnica o długości 75cm żadnym sposobem nie chciała mi się zmieścić na kawałku materiału o wym 1,5 na 1,5 m. Wybrawszy się do miasteczka zabrałam z sobą te 2 ćwiartki, z nadzieją, że może  a nuż mi się uda i pewna Danusia obrzuci mi je owerlokiem na poczekaniu. Faktycznie się udało, co mnie tak ucieszyło niezmiernie, jak mało który prezent. Czasem się zwraca to, że się nie było świnią ...
Ta tafta faktycznie jest mniej brązowa, a bardziej złocista.

Do tej spódnicy jest tiulowa halka. Tiul nabyłam sztywny. I jest tak cholernie sztywny, że chyba aż za sztywny. Góra jest z półkola i do tego doszyta falbana - 4,5 m marszczenia było. Ale się udało.Halka wszyta w pasek z tej samej tafty, z wciągniętą gumą. Pozostaje mi podszyć ręcznie pasek od spódnicy i przyszyć jakieś haftki. Dziergać dziurek w tym się nie odważę. I znowu -po raz pierwszy szyłam taftę i po raz pierwszy tiul. Paryżanka strajkowała nieco. Nie chciała szyć uczciwie cieniutkimi nićmi. Cieniutka igła się nie dał nawlec grubsza nicią. W końcu zostało to uszyte 80 tką, z tym, że wzięłam całkiem nowiutką z ogromnych zapasów wyjętą. Cienkiego bardzo paryżanka też nie chce szyć, musiałam ciągnąć materiał, bo miała tendencje do marszczenia. 

Oprócz pierniczków tych


Zrobiłam jeszcze pierniczki takie.

I takie. Ale te nie są jadalne.


No a teraz harmonogram pokazuje, że trzeba się brać za bardziej prozaiczne zajęcia. Z typu robót zanikających. Niestety. Czyli - Do Garów!

Pozdrawiam. Nie dajcie się całkiem. Ni i fajnie, że dziś świeci

sobota, 10 grudnia 2016

kakauko z bueczkom

tak za mną chodziło, od paru dni, takie śniadanko. No to wczoraj wieczorem upiekłam bueczkę. A właściwie bułeczek szt. dwie, bo jak zwykle ciasta było na dwie blaszki. Jedna została pochłonięta natychmiast, jeszcze na gorąco. Nawet mnie Starszy nieco wqurzył, bo ledwie z blaszki wyjęłam, już stał nad ta bułeczką i się ślinił. I żądał krojenia. Na szczęście tylko żądał, a nie startował sam z nożem do tej bułeczki. (Niestety, Starszy nie potrafi kroić chleba i ilekroć przypiął się do krojenia gorącej bułeczki, to ją zmasakrował, co się kończyło opeerem z mojej strony. Więc tym razem cierpliwie stał i się ślinił.)

      Kakałko z bułeczką przypomina mi smaki dzieciństwa: Nasza Mama pracowała, więc śniadaniami nas nie rozpuszczała. Bardzo prędko przeszliśmy na samoobsługę, a raczej moje młodsze rodzeństwo na moją obsługę. (Początki były tragiczne - pewne krojenie dwukilogramowego bochenka chleba metodą "do cycka" skończyło się zarżnięciem palca, po czym pamiątkę mam do dziś. Niestety, chleb "do cycka" kroiłam nadal, niejeden fartuszek, czy bluzkę przy tym porżnąwszy, aż nastąpiło ponowne zarżnięcie palca, już w bardzo dorosłym wieku i przeszłam na krojenie na desce).
Bywało jednak, że zarówno my, jak i Mama byliśmy w domu (ferie, urlop?) i wtedy robiła nam czasem kakałko z pianką. I do tego kakałka był maślany rogalik. W tamtych "ciężkich" czasach występowały rogale zwykłe (obok sztangielków z solą, kajzerek i zwykłych bułek pięćdziesięciogroszowych) oraz rogale "maślane". Nie muszę chyba dodawać, że dzisiejsze bułki nijak się mają do tamtych, dużych buł z chrupiącą skórką, które można było zjeść ze smakiem i bez udławienia się "na sucho", czyli bez niczego, odrywając po kawałku tę bułę. A te rogaliki maślane, wielkie takie jak zwykłe, sprzedawane po 2 zł (tyle kosztowało ciastko w cukierni) to już było miszczostwo świata. I jakoś się dało dobre upiec, bez polepszaczy i tego całego naboju, który dziś jest w wypieki pakowany, nie wiadomo do końca - w imię czego.
No a chleb z tej głównej, miejscowej piekarni?! Duże dwukilogramowe, okrągłe bochenki, które bardzo długo były po 6,50, a potem podrożały na 7. Piekarnia była bliziutko, parę minut - ot, zlecieć z Górki, przejść przez przejazd i już jest. Na ogół były dyspozycje wydawane: "Tu masz pieniądze, wracając ze szkoły kupisz chleb". Wracając ze szkoły wystarczyło tylko odrobinkę zboczyć w lewo, odprowadzając po drodze koleżankę, która mieszkała w kolejowym bloku, sępiła ode mnie rysunki i wieszała je sobie w toalecie.
Ale czasem zdarzała się jakaś zawierucha i przed kolacją okazywało się, że chleba brak. Wtedy trzeba było zlecieć z Górki i ustawić się pod tymi wielkimi drzwiami piekarni (sklep był przy piekarni, ale działał od-do, a piekarnia na okrągło) i poczekać aż wyjmą z pieca. Potem z takim gorącym bochenkiem, przekładanym z ręki do ręki i po drodze obskubywanym od strony tej wypękniętej piętki, pomykało się z powrotem. Taka ciepła piętka, posmarowana masłem i obowiązkowo posolona, pokrojona w "ząbki" dla łatwiejszej konsumpcji była przysmakiem nie lada.
No, ale se ne vrati. Wszystko jest popsute, niesmaczne i byle jakie. Dziś mi nawet nie przyjdzie do głowy rzucać się na piętkę chleba - to przecież głównie skórka, a ta skórka jest nieodgryzalna, nieprzeżuwalna i niesmaczna.

        Się mi tak wspominkowato zrobiło także z powodu Kirka. Douglasa oczywiście. Bo właśnie skończył 100 lat. Tak się głupio i wstydliwie składa, że tych największych jego kreacji filmowych nie znam. Ze "Spartakusem" się jakoś minęłam. Pasjami natomiast oglądałam westerny, w których występował. A z innych utkwił mi w głowie w filmie "Bohaterowie Telemarku". No i oczywiście był moim  idolem w tamtych smarkatych czasach. W których chodziło się do kina. Już od całkiem smarkatego smarka byliśmy zaprowadzani przez Mamę na niedzielne " Poranki" w kinie, do którego też było bliziutko. Wystarczyło z Górki zlecieć inną stroną. Nawet jak już był telewizor, w którym pojawiały się filmy ambitne, to i tak do kina się latało. I tak zostało przez długi czas. Nawet jakieś DKFy na studiach się zaliczało, z karnetami na dzieła.A potem kina polikwidowano. A potem powstały jakieś dziwne i olbrzymie multipleksy ze śmierdzącą kukurydzą obowiązkowo (bo przecież w kinie trzeba koniecznie żreć, mlaskać, ciamkać i chrumać, oraz totalnie naświnić wokół. I to wszystko jedno czy na filmie o tych z Madagaskaru, czy na filmie o papieżu).
          Poczytałam sobie wspominki o Douglasie. I tak mi przyszło do głowy, że pewien typ osobowości, pewien rodzaj stosunku do świata i ludzi sprzyja temu, że dożywa się setki (Choć są wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę - zdarzają się totalne, wredne mendy, nienawidzące świata i ludzi, wrogie wszystkim i wszystkiemu, żałosne, zawistne i zjadliwe. Które już dobre ponad 90 lat łażą po tym świecie. Sądzę, że za karę je Dobry Bóg tu trzyma - żeby trochę odpokutowały za swoje uczynki przykrym zmaganiem się z codziennością)
        Każdy ma swojego mola "co go ji", nie ma to-tamto, niezależnie od statusu majątkowego, czasem im wyższy - tym większy mól. Ale nie każdy potrafi mola oswoić i pozostać z nim w symbiozie  a nie ciągłej walce, w której już zjadamy się sami, a nie nasz mól. I kużden ma swojego fijoła. Jeżeli ten fijoł jest hodowany w zaciszu własnego jestestwa, nie bucha na zewnątrz i się nie panoszy zagrażając lub utrudniając innym, to niech go sobie hoduje. Trzeba uszanować inność każdego i jego prawo do własnego fijoła.
Natomiast inne fijoły, które już właściwie fijołami nie są tylko zwykłym pierdolcem, bandyctwem i bestialstwem - tępić w zarodku. Rozwijać nie będę, kużden wie co mi łazi po głowie.


Ponieważ znowu jakoś dziwnie mamy sobotę i  znowu ta sobota przyszła z pogodą absolutnie do bani, oraz mimo wszystko - nos do góry i wąsy na pogodę. Będzie słońce. Jak nie dziś, to jutro....

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Barbara po....Czym?

No właśnie. tak ni stąd ni zowąd zrobiła się Barbórka.Jakoś mi ogólnie umknęło w obecności wydarzeń i działań różnych.
Przysłowie mówi, że jak "Barbara po wodzie, to B.N. po lodzie" (i odwrotnie) Ostatecznie trudno powiedzieć - wody jako takiej, czyli deszczu nie było, nocą spadł i cicho legł, cieniutką warstwą, za dnia była skiśnięta ciemność, a pod wieczór przymrozek. Więc na dwoje babka wróżyła - albo będą po wodzie, albo po lodzie. Co mi ostatecznie lotto, bo już od dawna święta kojarzą mi się jedynie z dodatkowa pracą, wykonywaną nie w/g mojego pomysłu i dodatkowymi, dla mnie nieuzasadnionymi, wydatkami, ponieważ już dawno minęły czasy, gdy święta były jedną z niewielu okazji żeby się dobrze najeść.
Dziś nawet, Starszy z przekąsem wyraził się o pewnej osobie, że "być może ona nie piecze". Tak jakby pieczenie ciast w domu było obowiązkowym obowiązkiem każdej "pani domu", a brak pieczenia świadczył przynajmniej tak samo źle, jak ukryty alkoholizm. Natomiast zamówienie w cukierni gotowych ciast - wręcz nieprzyzwoite.
Dla niektórych święta ciągle wiążą się z górami "żarcia", które w pewnym momencie życiorysu staje się szkodliwe, toksyczne i powinno być ściśle zabronione. Zwłaszcza biorąc pod uwagę łatwostrawność tzw. tradycyjnych świątecznych potraw. Coś mi się zdaje, ze wreszcie milcząco zaprotestuję i częściowo zrobię swoje. (Ha Ha! Np paszteciki ze szpinakiem, zamiast kapuchy. No, przecież szpinak to tez liście? Nie?)
Przygotowania. mające zabezpieczyć góry żarcia już zostały rozpoczęte. Zrobiłam ciasto na leżakujący piernik.Taki piernik robiła zawsze moja Mama. A ja chciałam zrobić od dawna, ale nie miałam przepisu. Jakoś nigdy się na niego nie natknełam. Aż któregoś dnia ten przepis sam do mnie przylazł, właściwie przyfrunął mejlem, w niusleterze z tesko. (podobnie, jak sama przylazła ta ostatnio zakupiona kurtka) Ten przepis jest w Świątecznym Kiermaszu T. Są tam również porady, jak odchudzić nieco świąteczne potrawy i przepisy dla osób na diecie. Jedne znane, inne mniej. Zerknąć warto...
No i zamarynowałam mięcho. Sklepowe. Ale i tak mniej chemiczne będzie potem o ten wsad, który dostaje w procesie produkcji wędlin...

Temat pieczenia Starszemu wyszedł na okoliczność odpytania mnie, czy i jaką ilość pszenicy przygotowaliśmy z Dzieckiem do młyna. Po czym nastąpił wykład o minimalnej ilości tejże, który natychmiast w duchu olałam. Bo zemleć można każdą ilość, zdarzało nam się z Dzieckiem zawieźć do Waltera mniej niż 100 kg zboża i też było. Teraz nie ma kto jechać do młyna, do Waltera jest około 30km. Są jakieś młyny bliżej, ale nierozpracowane. Zresztą, w każdym z tych młynów trzeba być wczesnym rankiem i odbębnić swoje w kolejce. Starszy nie jest chętny do wstawania wczesnym rankiem, a ja do odbębniania kolejek, ponieważ znam ciekawsze sposoby spędzania "wolnego" czasu. Na szczęście działa w okolicy taki jeden młynarz, u którego jest ful serwis: zabiera ziarko spod domu i pod dom przywozi potem mąkę i otręby. (No i cholera, on przecież chyba będzie to chciał zważyć, a ja nie przygotowałam wagi! Więc dam mu na słowo, w końcu nawet 10 kilo w te czy wewte nie robi żadnej różnicy, w obliczu jakiś 8 ton, które aktualnie ocieplają strop nad kozami.)

Dziecko zjechało w sobotę. Magda miała jakieś kursy sobotnio-niedzielne, a ono czuło na sobie obowiązek pocięcia w końcu tej zwalonej śliwki w sadzie i spadniętego konara z jabłoni. Na szczęście pogoda była sprzyjająca, poszło nam sprawnie. Nawet dodatkowy ogromny konar został zdjęty. Oporny był nieco, bo mimo fachowego podcięcia wziął się i zaklinował dziwnie. Ale w końcu spadł. Dziecko pracowało masakrą teksańską, a ja latałam z drobnicą, czyli gałęziami. Od czasu do czasu zamieniając się w pomocnika pilarza, jak trzeba było coś potrzymać. Tylko zwieźć już się nam nie udało, bo zaczynało się ciemno robić. Jeszcze na ostatku światła Dziecko zawiesiło lampę nad wjazdem do garażu, żeby nieco oświetlała gumno. Potem poprawiło bramkę od zapłotka i naruszony fanaberią Starszego słupek.
No i po ciemku już, przy zabytkowej peerelowskiej żarówce nabraliśmy to ziarko. Przy drugim worku i jakimś dwunastym wiadrze mój kręgosłup powiedział "finito kobito". I tym sposobem na pana młynarza czekają dwa worki, a nie 3 jak Starszy zalecał.

Resztę wieczoru spędziliśmy z Dzieckiem tfórczo, produkując "koszyczki" z kleju na gorąco. Najpierw posłuchałam jakiejś dziumdzi na jutubie, która kazała to szkło, które miało robić za rusztowanie, posmarować wazeliną. Pracowało się z tym nieprzyjemnie, bo wazelina oprócz tego, że tłusta jest także lepiąca. Potem Dziecko zrobiło próbę bez tłuszczu i wyszło OK.Współpracowaliśmy przy  koszyczkach także: ja trzymałam i okręcałam szklankę, a Dziecko leciało z  klejem. Od czasu do czasu powarkiwało: "co tak mulasto jakoś obracasz tą szklanką", ale ostatecznie współpraca była dobra i owocna. Magdusia dostanie dwa sympatyczne pojemniczki. Co prawda wzory azteckie nam nie wyszły - może za piątym pojemniczkiem i po zmianie pistoletu na jakiś bardziej profesjonalny by się udało.

Moje ulepianki wyschły.  Psiakość, ta koza mi wyszła jakoś z krótszą jedną nogą. (tzn. noga jest właściwej długości, ale tworzywo nieprzyjazne, musiała być suszona na rusztowaniu i w trakcie suszenia noga się nieco odgięła, przez co wygląda na krótszą.) I jest to przednia lewa noga. A dzisiaj się okazało rano, że moja Królowa Matka kuleje na jedną nogę. I jest to przednia lewa noga.... (Taki jakiś zbieg okoliczności? ) W związku z powyższym dzisiejszego ranka został uruchomiony zakład kosmetyczny. Odbyło się szorowanie pazurków w ciepłej mydlanej wodzie, obcinanie i dokładne oglądanie. Które do żadnych wniosków nie doprowadziło. Oprócz paniki oczywiście, że znowu coś nie tak (bo dopiero były przerabiane sensacje z Księżniczką) i jutro trzeba będzie wezwać specjalistyczną pomoc medyczną. Która, jeżeli ewentualnie dotrze, to dopiero wieczorem. Bo przecież koza na nogę nie umrze...



PS.
Ta żarówka to jest ewenement na skalę światową: Stodoła została postawiona w 1960 roku. Podczas stawiania stodoły jakiś kretyn budowlany umieścił żarówkę. Żarówka znajduje się w takim miejscu, że nie ma do niego żadnego dostępu - chyba dla alpinisty linoskoczka .Jest umocowana na krokwi. Nie istnieje taka długa drabina i nie byłoby jej o co oprzeć.W związku z czym przejęła się rolą tak, że świeci do dzisiaj.

piątek, 2 grudnia 2016

Jak z obrazka

widok za oknem rannym rankiem: biel śniegu rozświetlona żółtym światłem latarni. (Pamiętam takie obrazki z dzieciństwa - wywoływały wrażenie ciszy, spokoju, błogości) Na szybie jarzą się w tym świetle kryształki lodu. Ale obrazek jest niemy i statyczny. Koniec obrazkowej błogości: o czyby dzwoni zmrożony deszcz. Świerk porusza się jak w delirium i słychać potężne pszsz oraz sporadyczne łubudu - duje znowu jak w kieleckim. Jak szerzej oko otworzyłam - zobaczyłam że ten śnieg jakiś łaciaty. Czyli kicha wieloaspektowa. Znowu będę się upychać pod wiatr na psich spacerach, walcząc z kapturem zrywanym z głowy oraz odbłacać psy po powrocie.
A śnieg już został oswojony dzięki pekesiowi dla Księżniczki.

Włala, silwuple. Z profilu...

I an fas. Pekeś przetestowany. Oczywiście Księżniczka nieszczęśliwa niewyobrażalnie, gdy przychodzi do ubierania. Ale potem dużo lepiej niż bez.
Błąd zrobiłam, używając tego właśnie ściągacza do wykończenia, bowiem śnieg  się do niego nieco lepi . Poprzedni kombinezon był obszyty takim jakimś "plastikowym" i się nie lepiło. "Plastikowy" jest nadal na stanie, ale kolorystycznie mi nie pasował - fiolet z czerwienią tylko w tęczy. Szeleści toto okropnie, ale Księżniczka jakoś pomyka. Momentami nawet żwawo.

        Temat okryciowy powraca wielokrotnie, w ludzkim wydaniu tym razem. Wczoraj korporacyjne Dziecię zadzwoniło, chyba tylko po to, żeby się wyżalić. Bo tematem rozmowy było głównie to, że  w puchowej kurtce zimniej po praniu niż przed. Kurtkę nabyła ubiegłej zimy w którejś sieciówce, za ciężkie pieniądze. Ponieważ ceny w sieciówkach nijaki związek mają z jakością - podejrzewam, że ten puch w kurtce jest taki puch, jak ja Szeherezada (Chociaż z jednej takiej jakieś pierze jej wyłaziło...) Poza tym, oddała kurtkę do pralni. Ja nie wiem, na czym polega pranie chemiczne, ale tak jakoś wyobrażam sobie, że nie jest to pranie mokre. Kurtka w pralni została zapewne wrzucona do maszyny i ten puch się w niej pozbijał. Więc trzeba będzie teraz nad nią popracować, żeby go rozbić. Sama bym kurtki puchowej nie kupiła. (No, może gdyby się trafił jakiś alpinus w ciekawych pieniądzach.) Właśnie ze względu na te perypetie z praniem. (Pamiętam czasy, kiedy zielony "ortalion" był masthew każdego dyrektora, podobnie jak koszula nonajron. Ponieważ legenda oraz napisy wewnątrz głosiły, że tego się nie pierze w wodzie, a pralnie chemiczne nie występowały jak grzyby po deszczu, więc prano w domu, w oczyszczonej benzynie, na misce. I niestety, bywało, że wybuchało, ze skutkami tragicznymi. Mój ojciec oczywiście miał również, Mama dbała o jego image, na swoją zgubę niestety. Nie pamiętam w czym się go prało, ale nic nie wybuchło przy tym. Obecnie "ortalion" mniejszą estymą się cieszy i wrzuca się go po prostu do automatu. Jakoś mu nie szkodzi, co wielokrotnie sama testuję.)
         Temat okryciowy dopadł mnie także, ponieważ w mojej ulubionej parce (w której podobno wyglądam, w/g Starszego, jak bezdomny) zamek zaczął protestować przeciwko normalnym procedurom. Bywało, że zdejmowałam ją przez nogi, żeby potem zamek doprowadzić do porządku już nie na mnie. No i lekka panika mnie ogarnęła, jak zaczęłam przeglądać kurtki onlajn, a raczej ich ceny. Bo mnie po prostu na kurtkę ponad dwieście złotych kosztującą nie stać. A tu nagle, wlazłszy na FB za czymśtam, zauważyłam reklamę sklepu z kurtkami. Wyjątkowo był to polski sklep, a nie z Hogkongu czy innej Tajlandii. Więc wlazłam. Kurtki występowały w szerokim wyborze w bardzo przyjemnych cenach, prawdopodobnie jako wyprzedaż ubiegłorocznych zapasów w stylu mniej chodliwym (parki są pewnie mniej pożądane niż poprzecznie pikowane "balerony", bo te już były w cenach zwyczajnych. Swoją drogą, co za projektant modowy tego balerona wymyslił?! Może jeszcze taka Magdusia, która ma w talii 56 jakoś by w tym wyglądała. Ale te balerony noszą ochoczo zarówno iXeSki, jak i te, co to "motylem były", często w dodatku opięte do granic przyzwoitości) Zatem nabyłam, natychmiast zapłaciłam. W piątek ub. rano. A w sobotę na gumnie pojawiło się auto z DPD. Szok był podwójny - raz, że kurier w sobotę, dwa, że taka błyskawica. Ciąg dalszy jest taki, że faktycznie trafiło mi się "jak ślepy kurze ziarko", bo kurtałka jak ulał. W dodatku estetyczna i porządnie uszyta. Pewnie nie w Bangladeszu...Z transportem za 90 zet, co nieco tylko przewyższa cenę szmateksową.I nawet Starszy stwierdził, że nie wyglądam w niej jak bezdomny....

         Powtórnie mi kurier zawitał na gumno we wtorek. Tym razem zamówiony przeze mnie poprzez brokera usług kurierskich. Korzystałam z takiej usługi po raz drugi. Za pierwszym razem wysyłałam Dziecku zapasówkę do łamagi, którą otrzymało na następny dzień. Tym razem ekspediowałam, wreszcie wyłuskane, orzechy. Zarówno za koło, jak i za 14 kilogramowa pakę orzechów zapłaciłam 18,75. Ciężka paka została zabrana z domu, ja tylko wydrukowałam dokument przewozowy, który wręczyłam kurierowi. Super sprawa. I cenowo i logistycznie. Od Koleżanki Pisarki dostałam małą paczuszkę, wysłaną PP, za która zapłaciła tyle samo, co ja za koło do auta. Polecam przy wszystkich większych pakach, oczywiście mieszczących się w jakimś standardzie rozmiarów. Ale przy braku standardów też, bo pozastandardowy przedmiot pocztą jest nieekspediowalny. W dodatku cały temat, łącznie z opłatą, załatwia się internetem.

Ponieważ orzechy zeszły mi wreszcie z grafiku, mogłam się wziąć za coś znacznie przyjemniejszego.
Efekt zabierania się jest taki:

Niestety, wnuczka mi nie przybyła. To jest kiecuszka lalczyna.

            Koleżanka Audytorka nabyła wnusiom ponadwymiarowe lalki. Lalki potrzebują być przebierane. Okazuje się, że internet roi się od sklepów z lalczyną odzieżą, ale opanowany jest przez laki typu bejbi born o dzidziusiowej sylwetce i długości 46cm. Kiece dla lalek "dziewczynek" pojawiają się sporadycznie, w estetyce odpustowej i cenach kosmicznych. (Zresztą same ceny lalek mnie zaszokowały - hiszpański śliczny bobas za 250zł! Chyba się nie dziwię dlaczego teraz dziewczynki meblują i przebierają Simsów, zamiast zwyczajnych lalek. A z drugiej strony, lalki typu tilda, szyte przez koleżankę Elusi, w cenie od 180 do 300 zł z kompletem ubranek, schodzą dziewczynie jak ciepłe bułeczki.). Druga kieca się szyje, bo wnusie są dwie. A jak mnie własne doświadczenie uczy, obydwie dziewczynki powinny dostać te same prezenty, ale nie dokładnie identyczne, żeby potem wojny nie było, jak się coś zawieruszy i będzie trudno ustalić komu to zniknęło. (No chyba, że się im już jakieś talenta wybijają i jedna śpiewa a druga maluje, to wtedy inna bajka...) W kolejce - portki ogrodniczki.

           W międzyczasie próbowałam podziałać tfórczo, bo mi Koleżanka Pisarka właśnie jakieś masy samoschnące podesłała. Więc nie wypadało ciepnąć w głąb szafki. Z jednej paczki powstały ciasteczka. Masa była terakotowa, akurat na pierniczki. Z drugiej zaczęłam jakby coś lepić. Jedno lepsze, drugie mniej udane. Masa nie bardzo się do lepienia nadaje, raczej do wyciskania kształtów. Dolepianie wychodzi słabo i niepewnie. Na razie schnie. Jak wyschnie - zobaczymy. Pochwalę się, jak będzie czym.

            Harmonogram mi się przesuwa nieco. Psy mają świetną orientację w pogodzie. Jak jest totalne dziadostwo na zewnątrz potrafią nawet nie odczuwać wewnętrznych potrzeb. Dzisiaj Czarna łaskawie pozwoliła mi wyjść z łóżka, a sama pozostała leżakować nadal. Ale właśnie dzwoniący o szyby  deszcz został zastąpiony czymś białym lecącym z góry bezszelestnie. Więc zostałam wyprowadzona. Po  śniegu już prawie nie ma śladu, to białe z góry znika, zanim dotknie gleby. Wieje przeraźliwie. Na szczęście potrzeby okazały się na tyle pilne, że Księżniczka nawet długo nie szukała odpowiedniego ździebełka. Po powrocie micha. Ale wsad do michy trzeba trochę podgrzać, po wyjęciu z lodówki, więc Czarna tańczy niecierpliwie pod nogami. Trochę kłopotliwe to podgrzewanie i odgrzewanie. Ale po kilkudniowym przejściu na chrupki (górnopółkowe zresztą) będącym skutkiem ubocznym intensywnego łuszczenia orzechów, Księżniczka miała takie sensacje geriatryczno-gastryczne, że never ever. Jakoś wyjątkowo, najwyżej na jeden raz dziennie, jak braknie gotowanego. Wolę stać przy garach niż ratować Księżniczkę.
Wracając z psami zeszłam do Hadesu. Coś mi się opóźniło z podkładaniem i trzeba ratować ogień. Doszedł mi jeszcze jeden punkt do porannego harmonogramu, bo Starszy nie plami się takimi prozaicznymi czynnościami. Wyjątkowo zastąpił mnie przy kotle w dniu urodzin. Ha! A poza tym rozpalam. Dokładam. Rżnę. I rąbię. Czasem skutki działalności hadesowej są takie jak wczoraj - po powrocie musiałam się wrzucić do pralki, ponieważ udało mi się upaćkać sadzą od stóp do głów. Prawdę mówiąc, wolę sama tam łazić, bo Starszy zawsze zostawia bałagan. W dodatku wraca po ścianie i ta ściana już jest w czarne smugi na wysokości jego ręki. Trudno, na wiosnę znowu pomaluję.
A już idzie do wiosny. Bo właśnie mamy grudzień i za jakieś 3 tygodnie zacznie przybywać. I jakoś tak mi wyszło, że nawet nie zdążyłam zacząć bardzo marudzić z powodu, że krótko, a już za chwile będzie dłużej..

I z tym optymistycznym akcentem, życząc miłego mimo wszystko, pomykam do dalszej części harmonogramu...(Żeby żyć -trzeba działać..)



sobota, 19 listopada 2016

i po zimie...

Na szczęście! Niestety, nie zachwycam się. Co nie oznacza, ze wrażenia wzrokowe są mi obojętne.(Zwłaszcza była taka jedna brzózka, która dziwnie liści nie straciła i tym ognistym oranżem się pięknie od bieli ogólnej odcinała) Jednak okoliczności namacalne są tak uciążliwe, że często nawet odbiór wizualny przesłaniają.

Wracamy ze spaceru tak właśnie. I to już wielokrotnie po drodze otrzepywane. W lepkim śniegu Księżniczka ledwie dźwiga łapy.

Spacery z psami w okolicznościach wstępnie zimowych stają się uciążliwością. Fanaberyjność Księżniczki z wiekiem rośnie: biega (o ile to można bieganiem nazwać, gdy każda łapa jest dociążona śnieżnym balastem) w poszukiwaniu choćby pojedynczej trawki. Jak nie znajdzie  - wracamy z niczym, a właściwie z całą zawartością. Księżniczka idzie do wanny, bo to najprostszy sposób na usunięcie śniegu - prysznicem. Suszymy, po czym za chwilę znów zajmuje pozycję pod drzwiami. I da capo....
Co mnie przygniotło psychicznie do siąścia u maszyny. ""Pekeś" - skrojony uprzedniej, mało zimowej zimy, czekał na właściwy moment, a raczej na odpowiedni mus i przymus, bo inaczej bym się nie zabrała.

 Już prawie koniec. Maszyna się spisała, raz tylko dając czadu, ale jakby wiedziała, że pomysł kiepski: prawie całą lamówkę bawełnianą przyszyłam bez dolnej nitki. Po czym okazało się, że taka lamówka nie będzie. I na szczęście nie musiałam pruć. 

Finito. Prawie, bo jeszcze gumki w nogawkach/ rękawkach(?) do wciągnięcia. 

Cały kombinezon recyklingowy. Gdzieś w jakimś szmateksie nabyłam nieprzemakalne dziecięce szelesty, przyzwoicie podgumowane za całe 8 zet. Trochę zabrakło - ten czerwony nylon, który zalegał od lat, się akurat nadał. A na ściągacze został poświęcony osobisty golfik, który mnie wqrzał.
Wiedziałam, że tak będzie - uszyłam (na jedno podejście -5 h przy maszynie z malutkimi przerwami wynikającymi z harmonogramu) i warunki się zmieniły. Nastał mróz, śnieg przestał oblepiać Księżniczkę. (Nie zakładam jej wtedy kombinezonu, bo w kombinezonie też jest cała nieszczęśliwa.) A potem sobie zniknął, nawet dość bezboleśnie, błota nie narobiwszy zbytnio, zapewne z powodu strasznego wiatru, który natychmiast suszył.

Okoliczności zewnętrzne, głównie jako wyniki ludzkiej, kretyńskiej działalności, wywołują ostatnio wqrw permanentny, który zdaje się, zaczyna już mi szkodzić. (Aha, sąsiad właśnie lata na kosiarce! Ratuuunku!)
Poprzez czyjeś skretynienie, wdupiemanie i olewanie odbyłam właśnie 11 -tą od połowy sierpnia rozmowę z przedstawicielem operatora na Te. Rozmowy moje dotyczyły tego, żeby pozostałe moje 3 numery (2 przeniosłam do operatora na Pe) były wciąż na jednym koncie, na jednej fakturze, która będzie w dalszym ciągu dostarczana na e-mail. Do września było jeszcze jako tako, nie były na jednej fakturze, nie wszystkie faktury przychodziły, ale przynajmniej się płaciły poleceniem zapłaty. Nagle otrzymałam pismo, że jakaś rata jest niezapłacona! Odbyłam kolejną rozmowę, w trakcie której się dowiedziałam, że jakiś dałn majstrował przy moim  adresie email (po co, skoro on tam był od lat?!) i zmienił domenę z o2.pl, na 02.pl - przeciętny gimnazjalista wie, że nie ma takiej domeny pocztowej. W związku z czym faktury szły w niebyt wirtualny. Oczywiście wracały! Ale to już nikogo nie obchodziło. W dodatku dla tego jednego numeru zostało utworzone nowe konto bankowe i wycofane(!) polecenie zapłaty. Wqrw mój sięgnął sufitu, gdy dziecko, używające tego telefonu otrzymało sms, że za 3 dni wyłączą, bo niezapłacony abonament. Kolejna rozmowa, co do której obawiałam się skutków jak poprzednio. Dodatkowo informacja przez e mail. Wybrałam się wczoraj do punktu, że może Adaś mi to ureguluje ręcznie. Szczęście, że  z Dzieckiem jechałam, bo na jego numer zadzwoniła panienka i oznajmiła, że w końcu będzie tak jak chciałam. No to poczekam do 3.12 i zobaczymy.

Koleżanka założyła sklep internetowy. Postawienie tego i wrzucenie na serwer zleciła firmie. Miły pan, zasypujący koleżankę różnymi dodatkowymi ofertami współpracy, odpłatnej oczywiście, sklep "wykonał", wrzucił linka, żeby se przetestować. Mogłam to zrobić, ale kobieta jeszcze nie była gotowa do wszczęcia działalności handlowej, więc nie było pośpiechu. Sklep jest postawiony na dżumli z komponentem hikaszop - samograj dla średnio zaawansowanych komputerowo i umiejących poczytać stronę wsparcia in inglisz.
Pan chyba nie do końca umiał, bo sklep nie działa - konkretnie- nie wysyła mejli do właściciela ani do klientów. Pan należność nienależną w wys 1,5 tys oczywiście skasował i dodatkowo pobiera miesięczny abonament "za opiekę". A teraz jest właśnie na urlopie i się nie odzywa. Chroń Was, Panie Boże przed takimi firmami i takimi ludźmi. Przypomina to dawną, anegdotycznie opisaną działalność ekip budowlanych: "Franek, trzymaj ścianę, ja idę po zapłatę" Jak widać filozofia pracy wiecznie żywa, choć wszelkie filozofie się w międzyczasie tak zwanym zdążyły zmienić.
Między innymi zmienia się ostatnio jakaś filozofia (filozofia?!) dotycząca systemu oświaty. (Ma nie być o polityce, ale mus jakiś się zrobił). Jak pamiętam, rewolucja oświatowa została przeprowadzona za rządów ugrupowania, którego potomkiem jest obecne. Niezapomniana pani minister, hrabina eR, w/g której, w odpowiedzi na "drożność" systemu, wiejskie dzieci mogły gęsi pasać, po ukończeniu skróconej podstawówki. I obecny zachwyty nad systemem fińskim, który jest wysoce efektywny, bo postawiono na "demokratyczność" wyrażającą się tym, że każde dziecko ma mieć jednakowy dostęp do edukacji na każdym poziomie.Czemu służyć mają m. innymi "lotne biblioteki" wiejskie. (Ahoj, PeeReLu! A u nas już od lat wiele bibliotekarek wiejskich gąseczki pasie na zasiłku lub emeryturze pomostowej.) Oraz system kształcenia nauczycieli: W czasach, gdy ja startowałam na studia pedagogiczne nie było może, jak w Fin. -12 kandydatów na jedno miejsce, ale ze 4 było. Wcześniej trzeba było zdać solidną maturę oraz egzamin wstępny. Studia nauczycielskie zaoczne były dostępne tylko dla praktykujących nauczycieli, a nie - jak obecnie - jak ktoś się już nigdzie nie dostał, to może systemem sobotnio-niedzielnym "uczyć się", jak nauczać. Samemu będąc z gruntu niedouczonym. Stara dobra reguła, że"nauczyciel powinien wiedzieć coś o wszystkim i wszystko o czymś" już dawno poszła w zapomnienie, ponieważ pojęcie "wykształcenie ogólne" (czyli właśnie "coś o wszystkim")  straciło swoje pierwotne znaczenie, będąc synonimem ukończenia marnego ogólniaka.
I tak - marne wykształcenie ogólne, marniutkie studia na jakiejś prywatnej pseudouczelni, które należy prześlizgać najtańszym wysiłkiem umysłowym, marnego często umysłu, dają takich marnych pracowników, marnych byznesmenów, którzy z powodu swej niewiedzy i podstaw moralnych, działają w przeświadczeniu, że są w stanie wszystko (jak pewien Tadzio, który u nas czasem "do wszystkiego" robił; do Łańcuta wwiózł mnie pod prąd, zapewne z powodu jajek przysmażanych wypadniętym ze sporta ogieńkiem; z piekarni jako kierowca został zwolniony po pierwszym kursie, bo bułki pozawoził do zgoła innych odbiorców. Ale twierdził, "ze samolot? Pewnie ze bym dał radę, zeby mi tylko dali lecieć". Łooo..)
Wiem, co mówię, bo 35 roczników przez "moje ręce" przeszło, z których wielu magistrów, a nawet mgr inż. dziwnym cudem jakimś tymi mgr zostało. Biorąc pod uwagę, że zasada iż z wrony orła nie będzie w dalszym ciągu jest żywa, choć niewielu o niej słyszało. Dziś. Zapewne. (Wiele takich wron wystrojonych w orle pióra z góry na nas spogląda)


A w międzyczasie odszedł Cohen. Odszedł, ale jakby pozostał. Na szczęście wciąż można go słuchać.

sobota, 5 listopada 2016

zmiana nie-dobra

Podobno czas na zmiany. Zmieniają nam tu, tam i ówdzie. I mówią, że to dobre zmiany. No, ja tam nie wiem. Dla kogo dobre, dla tego dobre. (Np. ta ostatnia zmiana z akcyzą na auta: bidny Kowalski kupując złoma z landów sprowadzonego dołoży do interesu, natomiast reprezentant narodu, kupując lambordżini np, oszczędzi kupę kasy. Przypomina mi się anegdota w okolicy krążąca, dotycząca lokalnie wybranego: Jakoś tak w środku kadencji chłopy go dopadły pod młynem - No i jak, panie W? Mówiliście, że będzie lepiej!
- A nie jest? MNIE jest lepiej!)
Ale nie o te zmiany mi chodzi. W ogólności staram się nie interesować broszkami.
Natomiast bezpośrednio dopadła mnie zmiana czasu. Niby wróciliśmy do "właściwego", czyli słonecznego zegara, ale to nagłe skrócenie dnia o godzinę jest wqrzające, deprymujące i powodujące dezorganizację harmonogramów. Nagle psy, które dostawały kolacje o 18 tej zaczynają się dopominać o papu o 17tej! (No, niemożliwe! Już głodne! Przecież nie pora!) Kotów też zaczyna być nagle dużo jakoś, bo wszystkie trzy na raz znajdują się w kuchni, siedzą na środku i wpatrują się we mnie lub nawet zaczynają wierzchem chodzić.
Nie mówiąc już o zakłóceniu innych harmonogramów na styku: w sobotę wracałam z S. W Rz. już pociąg o 18 tej miał jakieś zaburzenia, podstawiony został dokładnie w godzinie odjazdu, podczas gdy zwykle stoi 20 minut wcześniej.
I do tego jeszcze inne okoliczności:
Pogoda usiłująca wiatrem zerwać nie tylko czapkę  z głowy, ale nawet głowę z karku.
Woda w kranie występująca jak efemeryda - pojawia się i znika. W międzyczasie koncert w rurach -psss, bul-bul, pss! A jak już się pojawi, to ledwie cieknie. Chyba trzeba się zaopatrzyć w dyżurne pięciolitrówki, żeby w razie W chociaż herbatę było z czego.
W tych wszystkich niesprzyjających okolicznościach wypada pomyśleć nad ZSD. Jeden  z opatentowanych babskich sposobów, to kupić sobie coś miłego. Niekoniecznie od razu etolę z norek, ale jakiś drobiażdżek sympatyczny.Niestety wymaga to ruszenia tyłka poza gumno.
Ale jest tez sposób na ZSD bez ruszania tyłka - miłe dla oka i podniebienia jedzonko!

W Ardenach podobno jeszcze złotojesiennie, ale moja ulubiona francuska bratanica musiała zaszyć się w kuchni przed halołynowymi przebierańcami. Takie były skutki tego zaszycia się, którymi się ze mną podzieliła (niestety, dla mnie były tylko efekty wizualne, resztę doceniał Pierre na talerzu): pierogasy z dyniuchą. Po wierzchu wala się szałwia, czosnek i tarty serek.

Przez te głupie halołyny dynie ropanoszyły się wszędzie. Niejako ubocznie również kulinarnie.


U mnie panoszą się w piwnicy. Z przeznaczeniem głównie dla kozowatych, ale wypadałoby samej spróbować, co się wyhodowało. Choćby po to, żeby mieć pojęcie o walorach poszczególnych odmian.

No to poszły do piekarnika: jedna butternut, jedna hokkaido i połowa białej. Ze skórką. Potem ta skórka schodziła bez żadnej łaski. Najsmaczniejsza okazała się ta biała. Tegoroczne hokaido -masakra jakaś, zapewne przez suszę i upały - twarda skórka, mączysty cienki miąższ. Piżmowa też niczego sobie...

Po co te dynie w piekarnik? Bo zaczęłyśmy z Puma wymieniać poglądy na temat ciasta z dynią jako substratem (nie w postaci nadzienia, bo u mnie konserwa kulinarna -odpada). Puma mi podesłała linki do przepisów na jakieś drożdżówki dyniowe. I się okazało, że do ciasta dodaje się dynię w postaci upieczonej i przetartej. O czym oczywiście nie wiedziałam. Bywało,że piekłam chleb z dodatkiem dyni, ale ścierałam ją po prostu na tarce, taka surową i już.

Wśród przepisów od Pumy była chałka dyniowa. 
Ponieważ przepisy  traktuję zwykle jako inspirację, więc tym razem z chałki dyniowej wyszło mi takie cuś:

Ciasto zostało rozwałkowane, posmarowane stopionym masełem i obficie zasypane cukrem z cynamonem, z przewaga tego drugiego. Następnie zwinięte w rulon, poustawiane na sztorc w tortownicy i upieczone. Z reszty powstała jeszcze taka mała strucelka marmoladowo nadziana. Na koniec polukrowane. A co! Niech jeszcze wygląda ładnie!

Wyglądało bardzo krótko, bo natychmiast zaczęło znikać. Po prostu gęba w niebie! Polecam. Zróbcie Sobie Dobrze, link do przepisu jest wyżej. Może być i chała, jak kto woli.

No i to był taki mały przerywnik muzyczny. Zawsze lepiej ruszyć tyłek i coś zdziałać, niż patrzeć w okno i przeżywać, co się widzi za.
(Chociaż ZA pojawiają się ostatnio miłe akcenty przyrodnicze: sójki zagościły na gumnie, sikorki wracają, na gościnnych występach jest jakiś szlachetny gołąbek. Nie wiem jeszcze, gdzie nocuje, ale rankiem widzę go jak śniada nieopodal obórki. No i plus dodatni dwudniowej wichury - wiało we właściwym kierunku i wywiało liście z gumna. Mówiłam cały czas, że grabienie liści to bezsensowne zajęcie?)

Jeden z plusów ujemnych nie-dobrej zmiany wiąże się z wieczornym wyprowadzaniem psów utrudnionym przez ludzka głupotę. Powyższy splot okoliczności spowodował, że wczoraj horror mały przeżyłam, na szczęście skutkujący tylko zdartym gardłem: Wypuściłam wieczorem psy na przedostatnie sikanko na gumno. Natychmiast pobiegły bezgłośnie aż pod stodołę - aha, coś było. Niestety, to coś było jeszcze aktualnie w postaci wolnego i swobodnego psa czającego się w mroku za lipą. Wolne i swobodne psy zachowują się nieprzewidywalnie, na ogół są ciężko wystraszone. Ten w pewnym momencie rzucił się pędem w kierunku szosy na co Czarna natychmiast za nim, wyciągając się prawie jak chart. A na szosie akurat był ruch jak na Marszałkowskiej w godzinie szczytu (nie, korek nie!) I to zapewne, oraz moje wrzaski Czarna zastopowało i skruszona wróciła. A dziś od rana znów jakiś wolny i swobodny pies palęta mi się po gumnie, wywołując słuszne oburzenie u psów domowych. Wrzask jest od rana.Psiaczek aktualnie zaprzyjaźnia się z kundlem sąsiadów, więc trase spacerowa mam zablokowaną.
Ciekawe, czy nastanie kiedyś taki cudowny moment,że ludzie się nauczą iż własny pies powinien przebywać na własnym gumnie, a poza jedynie na sznurku w rekach pana/pani?

Wczesnym rankiem zastałam staruszkę na wyrku w takim stanie. Ona nie jest ciepłolubna, jak Czarna. I zupełnie nie wiem, jak jej się udało tak skitrać w ten kocyk, który wcześniej leżał sobie zupełnie i dokładnie na płask. W każdym razie chwilę zajęło mi wysupływanie jej z kocyka, bo była nim wielokrotnie owinięta. To koc normalnych rozmiarów!

Póki co wylazło słoneczko, więc do boju!


czwartek, 3 listopada 2016

herbatka (jeszcze nie) zimowa

Ostatnio padła mi na mózg metalowa puszka na herbatę. Dziecię korporacyjne bywszy niedawno przywiozło matce herbatę z czerwonokrzewu z jagódkami. Nie lubię herbaty trzymać w paputku, nawet celofanowym (herbata była nabyta w Five o'clock), za każdym razem odginać tej drucianej zamykaczki i zaginać ponownie. Łapać w locie, jak mi z szafki ten paputek wypada na czoło.. Przesypałam do słoika zamykanego hermetycznie. Ale słoik nie jest dobrym rozwiązaniem, ze względu na pewne właściwości szkła - jak się wymsknie na płytki, to ani słoika, ani herbaty. Istniejące puszki zajęte.
W celu nabycia przeszperałam sklepy w najbliższej mieścinie. Same duże i dużo bardzo ładne. A mi potrzebna nieduża i tylko ładna. Skończyłoby się na tym, że z Rz. wróciłabym także bez puszki, bo nóg nadwyrężać nie chciałam i długodystansowych pieszych wycieczek urządzać. Gdyby nie pociąg.
Przybyłam otóż na dworzec z 10 minutowym wyprzedzeniem. Pociąg stał oczywiście. Napchany jak konserwa ze szprotkami. A jeszcze na moich oczach się dopychał. Nie ma, żebym ja na stare lata za szprotkę robiła, stała te 40 km/pół godziny na jednej nodze z inną szprotką wiszącą na plecach, kolejną stojącą mi na nodze, a następną chuchającą w nos. Następny pociąg za godzinę, świat się nie zawali.
Zrobiłam w tył zwrot z peronu i powlekłam się do dawnego SDH Pionier (nie wiem nawet, jak się to teraz nazywa, być może na fali reminiscencji -tak samo). I tam, w zajmującym cały parter dziale porcelanowo-garnkowo-przydasiowym zlokalizowałam metalowe puszki w liczbie sztuk 3 w dwóch wzorach. (Było jeszcze parę innych, ale takich na kilo makaronu)

Niechcący nabyłam puszkę z herbem Tai-Pana. Teraz już nie mam innego wyjścia, jak nadrobić zaległości literackie i przeczytać.

W towarzystwie pozostałych i filiżanki z zaparzoną herbatką.

Z herbatka zaprzyjaźniam się od nowa. Dawno-dawno herbatki piło się dużo. Głównie herbatkę się piło. Kawa pojawiała się sporadycznie. Nie to, że nie była dostępna, ale jakoś nie było zwyczaju. Herbatkę się piło wyłącznie "piórzastą", w warunkach roboczych parzoną jako "plujkę". Po czym nastały szmatki-herbatki, czyli herbata w papierku i jakoś mi przeszła ochota na herbatkę. Częściowo z powodu iż żołądek się buntował nieco przeciwko herbacianym garbnikom (bo "słomki" nie pijało się nigdy, 3 szklanki zaparzone z jednej torebki liptona to obraza dla herbaty), a częściowo pewnie dlatego, że ta herbatka z papierka była pewnie jak papierosy popularne (sporty wcześniej - mówiło się, że sporty produkują na koniec zmiany. Jak już zrobią te lepsze, to potem hale pozamiatają i z tego są sporty. Podobnie z papierową herbatką - jak rozsypią w pudełka te lepsze sorty liściaste, to zmielone zmiotki idą do papierka).
No i moda nastała na papierki, papierki królują wszędzie, w różnych wydaniach. Dobrą herbatę liściastą kupić trudno za przyzwoite pieniądze. (A te Ulungi i Yunany z Posti były całkiem niezłe. Nawet zwykły Madras był lepszy od tego Twinningsa, z którego pudełko tam stoi na obrazku). Pojawiły się sklepy z herbatami na wagę, nawet w mojej mieścinie najbliższej są dwa. Ale ja nie mam przekonania. Lubię wziąć w rękę pudełko, poczytać, kto to wyprodukował, z czego i gdzie wyrosło.

No i parę zdań o tych herbatkach, które widać na obrazku.
Twinnings -szkoda gadać. Inglisz brekfest już mówi za siebie - nijaka, jak inglisz kiczyn, łamany liść, dno.
Basilur -to przypadkowe odkrycie w sklepie, gdzie kupowałam bolesławskie kubeczki dla Kasi. Oni tam nie sprzedają ogólnie herbaty. Maja tylko tę jedną. Ta z puszki to był zwykły cejlon (Dziewczynka w sklepie powiedziała, że herbata jest pomarańczowa, bo na puszce napisane jest "orange pekoe". Kolejny dowód na tezę, że sprzedawcy nie mają bladego pojęcia, co sprzedają). Ostatnio pojawiła się w Ross...i wystąpiła tam w wersji "magic nights" - przecudnie pachnąca mieszanka z kwiatkami.
No i Earl Grey Imperial Braci Mariage - jak się zrobi greja perfumując bergamotką dobra herbatę to to jest właśnie grej ( a nie śmiecie zaprawione chemią, dla zabicia zapachu śmiecia). Tę herbatę dostałam w prezencie od Pumy. Normalnie trochę nie bardzo mnie stać na wydatek ponad 60zł za 10dag herbaty ( u siebie kosztują od 15€ w górę z tej serii, w czarnych puszkach), ale jest warta swojej ceny! ( O braciach Mariage i ich herbatach napisano nawet książkę, którą można nabyć np. na amazonie za jedyne 50 $. Taką 100gramową paczuszkę z serii classic też  tam można  za 49$ upolować)

W domu herbaty piło się dużo. Oczywiście była to dobra herbata liściasta, uprzednio zaparzona w imbryczku. Imbryczek był porcelanowy, każdorazowo wyparzany wrzątkiem, cały ceremoniał. A czajnik! Czajnik był olbrzym aluminiowy. Z pół wiadra wody do niego wchodziło. Czajnik był prezentem od Dolka. A Dolek był sąsiadem zza płota, ojca przyjacielem od zarania i bardzo często do nas wpadał na herbatkę. A że lubił sobie posiedzieć, to tych herbatek wypijał kilka. No i któregoś dnia wpadł z tym olbrzymim czajnikiem. (Czajnik stawiało się na węglowej kuchni, stąd jego wielkość dowolna. U siebie mam najmniejszy dostępny czajnik, bo naród ma tendencje lać na full by zaparzyć jedną herbatę. Resztę się oczywiście wylewa i nalewa nowy pełny czajnik na następną)

Herbatka na ogół występowała solo. Czasem z mlekiem - wtedy bardzo nie lubiłam, teraz często pijam w ten sposób doprawioną mocną herbatę.
Zimową porą występował taki mamin wynalazek -herbata z jabłuszkiem. Do kubka wkrawało się w drobniutką kosteczkę jabłuszko, przykrywało spodeczkiem do naciągnięcia.Jabłuszko to była zimowa antonówka, kwaśna, aromatyczna i długo się przechowująca na piwnicznych półkach. Świetnie zastępowało to cytrynę.
Herbatkę na codzień pijało się z kubeczka. Kubeczki były dość spore i musiały być z cienkiej porcelany. Były takie w tamtych czasach, teraz dopiero nastała era kubasów z jakiegoś grubaśnego czegoś. Masakra. (Załapałam się kiedyś na kubek z neski. Usiłowałam coś z niego wypić. Skończyło się na tym, że się oblałam jak dzidzio)
Tamte kubki były białe, bez zdobień, co najwyżej jakiś delikatny wzorek (pamiętam takie maleńkie różowe różyczki i niebieskie kwiatuszki. Pamiętam, jak pamiętam -dzbanek od tego kompletu się ostał i stoi na Górce na kuchennym oknie. A w komplecie był właśnie ten dzbanek, mlecznik, cukiernica i kubki, które miały kształt gruchy).
Mama miała takiego "fioła", że kubki maja być cienkie. Potem nastała moda na porcelit kolorowy, który oczywiście nie miał racji bytu. Natomiast któregoś dnia Mama przytaszczyła przecudny serwis kawowo-herbaciany 12-osobowy. Z cieniusieńkiej porcelany, z granatowym i złotym paseczkiem u góry filiżanek. Ten serwis zaginął w akcji, czego nie mogę przeżałować. (Mamy dom został sprzedany z zawartością, gdy Gocha już była ciężko chora - wpadła samolotem, tam i z powrotem, żeby tylko podpisać umowę. A brat nie miał głowy do jakiś drobiazgów nie z tej ziemi. Więc został tam ten serwis wraz z cudnymi kryształowymi "wiwatówkami" i innymi drobiazgami. Ciekawe tylko, czy ci, którym się te rzeczy dostały potrafili je docenić, czy wyrzucili na śmietnik. Takie wiwatówki np. to unikat, ale jak ktoś nie ma pojęcia - to jest to "uszkodzony" kieliszek, bo nie ma go jak postawić.)

No i tak, na okoliczność herbacianej puszki zlazło mi na wspominki.
Szukam kubka. Herbata najlepiej smakuje w porcelanie.Moja filiżanka mnie nie zadowala. Raz, że za mała, dwa, że działa mi na uczucia estetyczne, bo jest po prostu brzydka. Inne istniejące filiżanki też nie. No to szukam kubeczka.Oczywiście musi być biały, gładki i cienki.

PS. Ten wpis powstał dużo wcześniej. Z powodu iż wujek Gie,często robi sobie, jak mu się widzi - się po prostu nie opublikował we właściwym momencie.









wtorek, 18 października 2016

kupa na gumnie

No, powiecie, niebywałe?! Że kupa i na gumnie -przecież to normalka, jak jest wieś i jest gumno i jest zwierzyna.
Tyle, że ja mam jakieś 13,5 tony tej kupy. I mam ją za to, że polazłam na wiejskie zebranie pyskować do wójta.
Że polazłam pyskować, to już pisałam. Po "powodzi" zmyło nam drogę, a że akurat było zebranie, na którym pojawił się wójt to polazłam. Nawiasem mówiąc, sama polazłam, bo wszyscy pozostali, nawet może bardziej zainteresowani dojazdem do swoich posesji mieli na to ....W każdym razie polazłam, choć Starszy miał naprzeciwko i "dzwoń do Waldka, niech też idzie". Na zebraniu wójt się pochwalił, ile to zostało ostatnio we wsi zrobione dzięki niemu. I jak zeszło na te kilometry wylanego asfaltu (na polnej drodze m.in - którą mało kto jeździ) to napomknęłam, że tu leją, a w innych miejscach przez 30 lat ani kamyczka nie dorzucili. Na co sołtys obiecał, że przy jesiennej dostawie kamienia w pierwszej kolejności "pani przywiozę" (aha, mi osobiście przywiezie. No, ale jak go zwał, tak go zwał, niech będzie, że dla mnie..No, bo i mnie łatwiej będzie ten kubeł do szosy poturlać raz w miesiącu.)

W poniedziałek miało lać (przez cały obecny tydzień zresztą). Więc jak zobaczyłam rano, że jednak nie leje to złapałam za kosiarkę, żeby jakoś to gumno ogarnąć. Wykosiłam wszystko, nawet niedojady "zapłotkiem". I dałam sobie w palnik totalnie. Robota wykończona, a ja też. Na mózg mi padło ani chybi. I przez ten mózg poszło w nogi. Do domu ledwie się przywlekłam. I już miałam prawie luz, bo Starszy się jednak przejął (Może by wypadało zacząć choroby symulować - on jest wtedy na prawdę przejęty i nawet skłonny do opieki. Nie wiem, czy o mnie się troszczy, czy siebie ma na uwadze.). Ja się też przejęłam, bo na następny dzień miałam zaplanowana wizytę u doktóra w Rz.- jak pojadę, jeżeli nie pójdę?
Wobec nagle powstałego luzu wykąpałam się i poszłam zalegać w trybie przedwczesnym.
O 21.30 telefon się rozdarł. Ki pieron po nocy, albo coś się stało! A tu sołtysa słyszę - Dobry wieczór, pani Iwono. Mam dla pani kamień. Za pół godziny będzie łódka. I czy można wysypać u pani na gumnie?"
No to wylegiwanie się zostało przerwane, trzeba było w odzież wyjściową wskoczyć. Sołtys pojawił się wcześniej, o czym poinformowały mnie domowe alarmy.
Czy się łódka skręci? A skąd wiem, czy się skręci. Mój Brat się skręcał.
Ten co przyjechał też się ostatecznie skręcił, ponarzekawszy, że "miętko"tu macie, poślizgawszy kołami przy cofaniu pod górę. W końcu zajął pozycję odpowiednią i wysypał te 13 ton tłucznia. (Potem okazało się, że na tej kupce jest 27 ton, z czego połowa ma iść gdzie indziej. Więc radość jakby mniejsza o połowę, bo połową tej kupki tę drogę "potrzepać" będzie można najwyżej, jak z solniczki solą)

Pieseły obwąchują, bo obce zapachy z tą kupą przybyły.

Przy czym okazało się, że trawnik, który miał  podłoże dostatecznie utwardzone dla przyczepy rolniczej wyładowanej ququ do wyprostowania resorów jednak był "za miętki" dla 40 tonowej renówki. Zostały 2 leje po bombie. (I po co ja po tym z kosiarką chwile przedtem latałam?!)

We wtorek Dziecię pojawiło się przelotem i obsobaczyło mnie telefonicznie, że po co się zgadzałam na wysypanie tego akurat na  naszym gumnie oraz że trawnik zrujnowany, a ono się napracowało (zapomniało jakby, że przy trawniku napracowywaliśmy się wspólnie). Po czym stwierdziło, że w sumie go to guzik obchodzi. No więc po co tyle szumu? Zwłaszcza,  że sołtys obiecał wyrównanie trawnika koparko-spycharką, która przyjedzie do kamienia.
Pod moją nieobecność  zebrała się rada ludowa, która uchwaliła,że najlepiej teraz połowę tego kamienia rozsypać na drogę, a drugą połowę na wiosnę dopiero.  Przez ten czas może sobie u mnie pod lipą poleżeć. Trawnikowi pod lipą daleko do trawników Kew Gardens, niemniej jednak, po półrocznym przebywaniu pod kamieniem normalny szlag by go trafił. Moje poświęcenie dla dobra ogółu aż tak daleko nie sięga, by na wiosnę zakładać trawnik od nowa. I tak tu, gdzie powstały te leje po bombie  - trzeba będzie podsiać trawę po wyrównaniu spychem. A jeżeli przy panu spychaczowym sołtysa nie będzie to z lejami będę walczyć ja i moja łopata. THX.

Lej po bombie. Ta koleina z lewej ma jakieś 7m długości. W najgłębszym miejscu ze 30cm min. No i powstał wał przeciwpowodziowy, tam gdzie najgłębiej, bo Jóźka nieco zaryło. Oprócz niej jeszcze 2 mniejsze. Razem tworzą trójkąt o podstawie ok.3m.W przeciwieństwie do zdjęć z Alll... - w rzeczywistości wygląda to dużo gorzej.

Metropolię odwiedziłam. Doktórkę zaliczyłam i mam spokojne sumienie, że zadbałam o siebie rutynowo.

poniedziałek, 10 października 2016

Na grzyby by

 może ktoś poszedł. Pod warunkiem, ze nie ze mną. Nie jestem fanem grzybobrania. Latanie po lesie ze wzrokiem utkwionym w ściółkę, a potem dyskusje, gdzieśmy byli i cośmy złowili w ogóle mnie nie dotyczy. Poza tym nie przepadam za grzybami w garnku i na talerzu, więc celu nie ma.
No, owszem, miałam w życiorysie jakieś epizody grzybobraniowe i kulinarne z grzybami w roli głównej. Ale to były rydze i kanie, które tu prawie nie występują, a jeżeli, to są lekceważone, jako grzyby gorszego sorta. Tu się zbiera tylko podgrzybki i prawdziwki, kozaki ostatecznie, maślaki w drodze wyjątku...

A w tym dziwnym bardzo roku grzyby przyszły do mnie. Polne pieczarki rosną wszędzie - nawet na trawniku tuż pod domem. A w sadzie pojawiły się kanie. Dzisiaj odkryłam już drugi rzut. Rosną sobie beztrosko nieopodal brzóz i orzecha. Beztrosko, bo ciągle niedowierzam, że to faktycznie kanie i ich nie zrywam. Pod jabłonią, jak zwykle, pojawiły się miodowe opieńki. W ogromnej ilości. I niestety, byłam zmuszona pójść z koszykiem.
W ubiegłym roku udało mi się oprzeć naciskom ze strony Starszego - w spiżarce były jeszcze słoiki z poprzedniego roku. Nie będę robiła, żeby sobie stały. W domu nikt nie jada grzybków słoikowych oprócz niego. A Starszy dał sobie wcisnąć ten cudowny lek rozrzedzający krew, który nie dość, że drenował kieszeń znakomicie, to jeszcze modyfikował dietę, bo ni stąd ni z owad okazywało się, że z tym czy z tamtym jedzonkiem się niezbyt lubią. Bardzo nie lubili się właśnie z grzybami, więc Starszy początkowo nie jadał grzybów, a potem się wqrzył i wrócił do poprzednio stosowanego leku. Oraz do jedzenia grzybów.
Tym razem nie nalegał na robienie grzybków zmarnowanych i zaczął snuć rozważania, jak by je tu innym sposobem zachować/przechować.
No, to wzięłam jedną z moich książek tzw. kucharskich (mam tego do licha i trochę) pt. "Przetwory z owoców i warzyw" A. Mehringa.  W międzyczasie przypomniało mi się, że dawno-dawno temu mama jednej z koleżanek zamykała w słoikach grzybki przygotowywane tak jak na sos. No i właśnie toto było w tej książce, a nazywało się grzyby apertyzowane.
Jakby kogoś interesowało to robi się je tak:
grzyby oczyszczone kroi się wg uznania i wrzuca do rondla, podlewając odrobineczkę wodą, żeby na początek miały mokro. Potem puszczą sok i w tym soku mają się gotować/dusić jakieś 10min.
Jak się uduszą to dodaje się na 1kg (zważyłam już uduszone grzyby, razem z płynem)
10g soli
30g cukru
4g kwasku cytrynowego
Co do przypraw gość był dość elastyczny, pozwolił przyprawiać sobie w/g gustu, nie odpuszczając jedynie kwaskowi i soli. Sugerował ziele angielskie zmielone, ale chyba go pogięło z tym zielem do grzybów. Nie dałam. Potem się to ładuje w słoiki.(Nie spróbowawszy nawet.) Lejek słoikowy się przydaje bardzo. I pasteryzuje  się półlitrowe słoiki przez godzinę na lekkim bulkaniu . Bulkały sobie przez tę godzinę, doprowadzając mnie do ciężkiego wqrwu - bo ileż można słuchać bulkania słoików. (Mój garnek do bulkania ma taką metalowa wkładkę. Dobra rzecz, bo słoiki nie stoją bezpośrednio na dnie i nie muszę gazet/ściereczek/ kawałków starego prześcieradła im podścielać. Wkładka  jest bez dziur i w trakcie bulkania cała zawartość garnka grzechocze, chrobocze oraz stuka - puka. Taka orkiestra dęta -rżnięta i kopana. Słuchanie tego przez godzinę to próba charakteru.)
Grzybki w tej postaci mają tę przewagę nad zmarnowanymi octem, że można je użyć do różnych celów, np. odcedziwszy (alb i nie) dorzucić do kapusty, albo sosik do kartofelków Panu Starszemu zrobić w ramach Dnia Dobroci dla Zwierząt, ewentualnie do mięska jakowegoś też się nada.
Opieńki nie są takie ostatnie, grzybem pachną i jestem skłonna je tolerować z powodu iż nie trzeba ich poszukiwać w trawie oraz dokonywać marszów wielokilometrowych, żeby ten koszyk napełnić.(Nie żebym była przeciwnikiem marszów - maszeruję dużo  codziennie, ale wolę przy tym podziwiać okolicę, a nie to co pod nogami) Wystarczy sobie przyklęknąć na jedno kolanko pod jabłonią (kolanko w trakcie można zmienić, zawsze są dwa przecież) i tniemy, tniemy a koszyk się napełnia, napełnia.
Niby ostatecznie, jak ktoś musi już jeść grzyby, a nie chce mu się za nimi łazić, to może sobie w lokalnym markecie nabyć pieczarki. Ale, jak mawiał pewien znajomy weterynarz - pieczarka to papier wyhodowany na  końskim gównie. (Żebyż jeszcze choć na tym gównie - od dawna pewnie już na jakimś sztucznym czymś, bo skąd niby końskie gówno w takich ilościach?)

Poza tym, Marii pozazdrościłam jej papryczek nadziewanych rumuńskim serem. Tak się złożyło, że mi trochę własnej papryki jeszcze dojrzało, nie czereśniowej niestety, lecz pomidorowej, ale takiej dziwnej, pokarbowanej. Oraz ser występuje w ilościach ponadnormatywnych. Więc tę paprykę lekko zblanszowałam, lekko podmarynowałam, pokroiwszy uprzednio na ćwiartki. A potem te ćwiartki nadziałam serkiem i wepchnęłam do oleju. W niedzielę Dziecka się zjechały wszystkie i była degustacja. Młody nosem kręcił, że papryka pancerna nieco ( uprzednio konsumował tę z Tesco,  w szklarni wyhodowaną i przemysłowo przygotowaną ), ale papryka tego roku taka jest, przez te upały i susze chyba. (Zresztą nie tylko papryka - dynie są rozrąbywalne jedynie - maczetą)

A dzisiaj,( niespodziewanie trochę, bo miał być w czwartek) odwiedził mnie przesympatyczny wirualno - realny znajomy. Po kozach oczywiście znajomy. W Bieszczady się wybrawszy tak zahaczył. No i własnej "produkcji" ser przywiózł do spróbowania. No, panie! Ten ser to miszczostwo świata! Nawet się nie wygłupiałam, żeby demonstrować moje wytwory. Jedynie twarożek uważam za słuszny i nie poniżający, więc dałam spróbować, akurat wczoraj zrobiony.
Z powodu przyspieszonej wizyty pod niejakim znakiem zapytania stanęła na moment sprawa zakupu "cyganki" dla innej wirtualnej znajomej. Ale w te Bieszczady i tak musiał jechać przez najbliższą mieścinę, więc wsiadłam, zaprowadziłam do sklepu i patelnie zostały nabyte. Okazało się, że nie we wszystkich metropoliach "nie uchodzi" używać prymitywnej cyganki. Albo niektórzy o tym nie wiedzą. Albo mają do tematu stosunek pod tytułem "a kogo to". Co się mieści w moim stosunku do tematu. Że nie uchodzi jedynie być qrwą , złodziejem i idiotą (o czym chyba już mi się wymsknęło).

Poza tym zdecydowanie idzie ku temu czego nie lubię najbardziej. Zatem ostatnia pora na nastawienie eliksiru. Niestety, gnojstwo wyszło mi bokiem, octu jabłkowego w tym roku (przy tym nadmiarze! jabłek) nie wyprodukowałam, wobec czego musiałam nabyć. Płacąc po 10 peelenów za 0,25l! To jest cena ustalona chyba na podobnej zasadzie, jak cena plomby u dentysty - wyczytana z sufitu....

Przylazło szarobure ADHD, legło mi pod łokciem i każe się głaskać, pomruk przy tym wydając właściwy, więc koniec klawiszowania, bo jedną ręka to smsy pisać można. Kotu się należy...

poniedziałek, 3 października 2016

Ostatnie konfitury

Tak mnie naszło, przez nadmiar tych zielonych pomidorów.. Są różnego kalibru, na ogół większe, niż mniejsze, ale tych małych też się trochę znalazło. Włączyła mi się "szkoda".. No to może by zrobić konfitury, Te konfitury robię rzadko, właściwie tak sobie a muzom, trochę sztuka dla sztuki, bo rwania wielkiego w domu nie mają (jak wiśniowe enpe), do budyniu, kaszy, lodów czy wyjadania łyżką ze słoika nie bardzo się nadają. Ale mogą np. uszlachetnić/odmienić smak zimowej szarlotki.

Konfitury to jest w ogóle zupełnie inna para kaloszy. Mogą być, ale nie muszą. To nie jest produkt codziennego użytku, jak jakieś tam ogórasy, buraczki, czy dżemianki. To jest produkt taki więcej luksusowy, więc jak już się decydujemy robić, to należy się wykazać pewną pieczołowitością.
Idea konfitur jest taka, że są to owoce w całości, (no, jakieś większe owoce mogą być w kawałkach zapewne) nie rozbabrane. Utopione w gęstym syropie i pięknie tym syropem opite. Owoce lub ich kawałki ( kawałki wchodzą w rachubę tylko w przypadku owoców, które się kroi do konfitury, w trakcie "smażenia" żadne kawałki nowe nie mają prawa powstać) są łatwo wyławialne z tego syropu.
W zasadzie na sklepowych półkach nie zdarzyło mi się widzieć niczego pod nazwą konfitur, co by faktycznie konfiturami było. Nawet te francuskie "Bon Maman" - pyszne, ale to jednak tylko dżem.
Podobno nie powinno się robić konfitur z więcej niż 2 kg owoców na raz. Tak przynajmniej twierdzi Ćwierciakiewiczowa i z tym jej twierdzeniem akurat jestem skłonna się zgodzić. Do tych 2 kg owoców dochodzi 2 kg cukru, czyli razem jest już 4 kg i to spokojnie wystarczy na całkiem duży rondel. Na początku jest nawet czubato!
W zasadzie nie ma opcji, żeby konfitury zrobić w ciągu jednego dnia, chyba, żeby się mocno uprzeć, zacząć wczesnym rankiem i późną nocą zakończyć. Ale po co się upierać? Nie ma żadne tam "gotować 1,5 godziny". Nic tego.
Konfitury z zielonych pomidorów
( Wszelkie konfitury robi się tak samo, więc opis jest uniwersalny. Nie robiłam konfitur z dużych owoców typu gruszki, brzoskwinie itepe. Może jakieś dodatkowe sztuki trzeba z nimi uskuteczniać. To co poniżej dotyczy owoców takich jak : wiśnie, truskawki, poziomki, agrest, porzeczki no i pomidory. W kwestii agrestu uwaga taka, że ma być niedojrzały, bo wtedy nie ma pestek. A w kwestii czerwonych porzeczek, że trzeba z nimi bardzo delikatnie, żeby nie wyprodukować słodkich skwarków)
Pomidory na konfitury powinny być jak najbardziej zielone, Takie bielejące już mają większe nasionka i więcej tego czegoś płynnego w środku.

Zielone, malutkie pomidorki po umyciu kroimy.
Ja kroję na plasterki, takie średniogrube, około 0,5 cm.

Przesypuję połową cukru i zostawiam w spokoju, aż owoce puszczą sok, a cukier się trochę rozpuści.
(Jak robię konfitury z wiśni to zasypuję cukrem na noc, potem wszystek sok odcedzam, "do sucha" prawie,  i  zasypuję cukrem od nowa.Już nie na następną noc - po krótkim czasie cukier jest na tyle wilgotny, że można zacząć podgrzewać)

Dosypuję resztę cukru i powoli podgrzewam. Powiedzmy, że do wrzenia, ale to się nigdy nie może gotować jak kartofle, w zasadzie w żadnym momencie, bo albo się spali, albo się skwarki z owoców zrobią. U mnie  wygląda tak, że garnek sobie "mruczy" a od dna odrywają się takie pojedyncze pęcherzyki i pomykają do góry. Chwilę to trwa, żeby pomidory trochę zmiękły, a cukier się rozpuścił. 
Po czym zdejmuję z ognia i wynoszę do spiżarki.
(Ponieważ już w tym momencie nadają się do wyżerania. Jak nie wyniosę, to rano będzie ich znacznie mniej, a cała kuchenka i podłoga wokół zaciapkana na klejąco, sprawca nieznany, być może koty tak łapkami wybierały.)
Garnka oczywiście nie przykrywam!

Na następny dzień odcedzam pomidory...

A syrop podgrzewam, cały czas (a przynajmniej często) mieszając, żeby go trochę odparować.
Tę akcję ( z ocedzaniem owoców i podgrzewaniem syropu) powtarzam przez dwa dni.
Zdjęcie jest  z drugiego dnia podgrzewania, pod koniec dodałam skórkę, cieniutko skrojoną z połówki wyszorowanej cytryny. 
Gotując syrop musimy uważać, żeby nam się nie skarmelizował. Najlepiej, jak on sobie tak mruga na małym gazie.

Potem pomidory wrzucam z powrotem do syropu. Nigdy nie do wrzącego, trzeba go lekko przestudzić. Po wrzuceniu do wrzącego syropu natychmiast zrobią nam się skwarki z każdych owoców (najprędzej z porzeczek). Mieszamy i zostawiamy do następnego dnia. Następnego dnia akcję powtarzamy. Jeżeli syrop jest już wystarczająco gęsty -  z łyżeczki nam nie obcieka jak woda, ale skapuje rwącą się i klejącą strużką - możemy składać do słoików. (Mnie się udało odparować tak około połowy objętości syropu.)

Oczywiście najlepiej przy pomocy lejka.  Wtedy udaje nam się brzegi słoików zachować czyste.

Ale i tak przecieramy brzegi, zakręcamy. Ja pasteryzuję. Ale jak ktoś nie chce  - to nie musi. Tylko słoiki muszą być wyparzone w piekarniku, zakrętki również. Najlepiej składać wrzące do gorących słoików, zakręcić i postawić odwrotnie. Dobrze zrobione konfitury są mało psującym się produktem, bo duża ilość cukru konserwuje.

Z 2 kg pomidorów i 2 kg cukru wyszło mi 10 słoiczków po 200 ml.  Jakaś odrobina, ok 1/3 słoiczka została. Którą cichcem skonsumowałam na dwa podejścia.

I tym zielonym akcentem został w zasadzie zakończony tegoroczny sezon na przetwory. Może gdzieś kiedys ewentualnie kolejna partia buraczków zostanie zasłoikowana. Myślę o tych w słodkiej zalewie.
Jak by się komuś chciało, miał buraczków za dużo, albo nie miał co zrobić z czasem to robi się jest tak

Buraczki w słodkiej zalewie 
Zalewa:
0,4 l wody
0,1 l octu
1 szkl cukru
kilka gożdzików
kawałek laski cynamonu.

To wszystko razem zagotować. Powinno tej zalewy wystarczyć na 2 kg buraczków, które gotujemy, obieramy i kroimy, jak frytki, tą śmieszna falista blaszką.
Następnie pakujemy w słoiki, zalewamy zalewą i pasteryzujemy.
Ja nie stosuje octu. Zamiast daje kwasek cytrynowy. Przelicznik jest taki, że 1 łyżeczka kwasku rozpuszczona w 0,1 l wody zastępuje o,1 l octu 10%

A jakby ktoś chciał jeszcze bardzie zdrowotnie, to w  Wyoming proponują wersję zalewy taką:

3 filiżanki wody 
6 filiżanek octu jabłkowego
1/4 do 1 filiżanki miodu
goździki i cynamon j.w. (12 sztuk + 1 laska)
 I to ma wystarczyć na zalanie 10 funtów buraczków.
Filiżanka to 150 ml.

No to zróbcie sobie buraczki, zanim Wam wyschną. I smacznego! (Bo są pyszne. Niekoniecznie jako dodatek do czegoś. Widelcem ze słoiczka też można to pochłaniać zimową porą)

A mój Starszy zapragnął jedzenia, jakie mu Mamusia gotowała. Nawet przyniósł jabłka, obrał i rozsmażył. Potem już go przerosło, bo w piekarniku był suchy chleb dla kóz, który należało gdzieś usunąć.
No, bo to miał być makaron zapiekany z jabłkami. Nie przepadam. Ale skoro większość roboty już zrobiona, to mogę mieć "dzień dobroci dla zwierząt", ugotować te kluski i wsadzić do piekarnika z jabłkami i cynamonem.  Co mi tam... Zwłaszcza, że pada i nic lepszego do roboty nie mam....