sobota, 30 kwietnia 2016

Koniec kwietnia i nie tylko....

Jeszcze będzie o Stefanie i innych moich zwierzakach. Które ciągle mnie czymś zaskakują. A przoduje w tym Czarna - suka przygarnięta z ulicy, zlekceważona wychowawczo poza podstawowymi naukami umożliwiającymi psio-ludzką koegzystencję. Która rozumie "po ludzku" i robi różne rzeczy, których jej nikt nie uczył. Zaprowadza ład wśród naparzających się kotów, wchodząc między nie i rozsuwając nosem. Opiekuje się Księżniczką, rozumiejąc jakby, że ona już stara i słaba. (Księżniczka nie znosi wszelkich zabiegów higieniczno-kosmetycznych. Zawsze jest niemy protest "nie rusz mnie-nie dotykaj mnie. Bez względu na to czy to jest czesanie, zakrapianie oczu, szczotkowanie łapek, nie mówiąc o kąpieli, czy obcinaniu pazurów. Kiedyś przybiegła na ratunek, sama  kąpieli bojąc się okropnie, gdy Księżniczka została włożona do wanny. Dziś to samo: spała niby, ale kiedy Księżniczkę włożyłam do wanny, by umyć jej brodę - przybiegła, a potem nie odstępowała nas, gdy broda była rozczesywana.Przyprowadza Księżniczkę do miski, gdy dają papu, a ta śpi gdzieś daleko. Przyprowadza Księżniczkę z najdalszego pokoju, gdy mamy iść na spacer. Najczęściej robi to bez polecenia - po prostu idzie i wraca z Księżniczką. Ale czasem jest zbyt zaabsorbowana perspektywą wyjścia. Wtedy mówię "przyprowadź Niunię", a ona idzie i przyprowadza. Wciąż nie wiem, jak to robi i co jej mówi, ale przyprowadza.) Kocha wszystkich ludzi i zwierzęta. Oczywiście z wyjątkiem obcych kotów i kur na podwórzu.
Któregoś dnia, podczas porannego sikanka, pojawił się właśnie kot na horyzoncie. Oczywiście popędziły za nim obie, głuchnąc natychmiast i zatrzymały się na podwórzu sąsiada. A tam, w budynku gospodarczym, jest uwiązany na łańcuchu pies. I Czarna zastopowała akurat pod drzwiami z tym psem. Skóra mi ścierpła na grzbiecie, bo spodziewałam się jatki. Pędzę-lecę, a Czarna stoi nad tą zapchloną kupą kłaka, merdactwo ogoniaste odchodzi i nosek do noska.
Zimą szłam z psami na trotuarowy spacer po nakarmieniu kóz. Zostawiałam światło w obórce, by dokończyły jedzenie i gasiłam po powrocie ze spaceru. I sama nie wiem, jak to się zrobiło, ale na hasło "idziemy zgasić światło" - Czarna lądowała pod drzwiami obórki.
Uwielbiały chodzić ze mną do kóz. Przy czym Księżniczka snuła się korytarzem bez większego zainteresowania zwierzyną. Czarna natomiast kochała Stefana. Inne kozy nie interesowały jej jakoś. Wpadała do obórki i zatrzymywała się przy jego boksie, który był najbliżej drzwi. Stefan, słysząc, że się zbliżamy już wystawiał łepetynę przez "okienko" nad karmidłem. Czarna stawała na wprost niego i był "nosek do noska" oraz próba wylizania koziołowego cyferblatu, na co Stefan nastawiał się z "nibyróżkami" (Moje kozy są bezrogie, ale mają w miejscu rogów takie "guzy czołowe" - jakgdyby rogi miały zamiar się wykluć, ale się rozmyśliły. Nie widziałam innych kóz bezrogich i myślałam, że wszystkie tak mają. A dziś dopiero się okazało, że jednak nie.) Wystarczyło powiedzieć, wychodząc z domu "idziemy do Stefana" a Czarna już była pod obórką i wsadzała łepetynę między sztachety wrotek, zanim ja zdążyłam zejść ze schodów. Podczas powrotu ze spaceru ciągnęła zawsze do obórki i wyprzedzała mnie we wrotkach, żeby sobie "nosek do noska" zrobić ze Stefanem.

Dzisiaj przyszedł Wiesio, taki miejscowy wielbiciel browaru, którego czasem udaje się nająć do ciężkich i brudnych robót. Po wieloletnim spożywaniu, polotu się po nim spodziewać nie należy, ale robotę wykonuje sumiennie i niezwykle porządnie.  Dziś został zaangażowany do wysprzątania boksu Stefana, w którym było dużo suchej słomy. (Podsypywałam Stefciowi, żeby miał sucho, miękko i ciepło od spodu). Wybrał tę słomę na plandekę, a następnie spaliliśmy ją na środku podwórza. Z własnej inicjatywy poomiatał pajęczyny, które zrobiły się w ciągu dwóch tygodni, podklinował ruszające się słupy i dobił gwóźdź, który z jednego z nich wystawał. Potem rozrobiliśmy wapno i Wiesio, niezwykle starannie, wymalował cały boks. (Chciał sufit nawet, ale miał jakieś porządne ubrania na sobie i szkoda mi go było, bo schlapał by się doszczętnie) Po czym umył wiadro do czysta i szczotkę malarską, lepiej niż ja sama, po poprzednim malowaniu. Ukosiliśmy jeszcze trawy dla kóz i posadzili dwa krzaki borówki. Po czym Wiesio sobie poszedł, a ja wzięłam psy na spacer.
Przez całą chorobę Stefana pieseły rzadko chodziły do obórki. Każde moje tam wyjście związane było z jakimiś zabiegami przy Stefanie i nie życzyłam sobie odwracania uwagi na to, co robią w tym czasie psy.
Od mojego powrotu ze szpitala Czarna omijała obórkę obojętnie. A dzisiaj, po wieczornym spacerze pociągnęła, jak dawniej. Wpadła do środka, zatrzymała się przed boksem Stefana i tak stała. Zaskoczona i zdumiona, że boks jest pusty. Patrzyła - to do środka, to na mnie: "No, jak to? Co to ma znaczyć?" A mnie się dopiero wtedy rybka zaczęła robić. Powiedziałam "zobacz, nie ma Stefana". Jeszcze raz na mnie popatrzyła i wyszła.
Ciekawe czy "do Andzi" pogoni równie ochoczo, jak "do Stefana"?

A poza tym właśnie skończył się kwiecień. Wróciwszy do domu po zakończeniu prac zewnętrznych, zauważyłam odwróconą kartkę w kalendarzu. Widocznie Starszy też już miał dość tego fatalnego kwietnia. Ziąb nadal syberyjski. Tyle, że dziś nie padało, ale słońce wylazło dopiero po piętnastej, gdy zakończyliśmy zasadnicze roboty. W dodatku w polach mokro okropnie. Tak, że rozsada sałaty, którą rano zastałam na schodach, poczeka do poniedziałku.
Moje korporacyjne dziecko, nie dość, że nie ma wolnego poniedziałku, to jeszcze i wolnego wtorku nie ma. Wciąż się idiotycznie dziwię, jak to jest: sklepikarzowi zatrudniającemu ekspedientkę grozi kara dość wysoka grzywna za otwarcie sklepu w dniu 3 maja i postawienie tej ekspedientki za ladą. A w amerykańskiej korporacji można pracować, bezkarnie dla pracodawcy, we wszystkie kościelne i narodowe dni wolne od pracy ( tylko Szczepana i Poniedziałek Wielkanocny odpuszczają). Polska to bardzo dziwny kraj...

piątek, 29 kwietnia 2016

zmiana perspektywy

Zdaje się, że dostałam "pierwsze poważne chińskie ostrzeżenie". Ostrzeżenie mówi, że należy wrzucić na luz. Zamienić "muszę" na "mogę". Przestać się wygłupiać z samodzielnością i robieniem różnych rzeczy na już, na szybko, od początku do końca. Siądę, jak skończę. Odpocznę potem. Zrobię sama to czy tamto, bo będzie szybciej albo taniej albo mniej problematycznie.
Codzienne, wieloletnie ćwiczenia psychofizyczne robią swoje, cichcem i podstępnie. Aż się ciało zbuntowało. I wylądowało u doktórki POD. Doktórka  przyczyny gołym okiem nie stwierdziła, więc dała skierowanie na USG. Inny doktór USG wykonał i opisał, po czym doktórka przeczytała i spanikowała. Panika przełożyła się na wypisanie skierowania do szpitala i nie powiodły się żadne negocjacje pod kątem przesunięcia wydarzenia o parę dni.
Ze względu na Stefana.
W piątek ponownie kontaktowałam się z wetem. Obiecał przyjechać, ostatecznie skończyło się na wysłaniu Uśmiechniętego Mateuszka. Mateuszek zrobił tyle, ile zrobiłby mój mąż - zaaplikował zastrzyki i kroplówkę podskórną. Zostawił zastrzyki na 6 dni. Informując, że skutek nie będzie natychmiastowy.Ale skutku nie było żadnego. W sobotę znów molestowałam weta, obiecał przyjechać w poniedziałek. A w poniedziałek mnie najzwyczajniej olał. Pod wieczór już wiedziałam, że Stefan odejdzie tej nocy. Dałam mu tylko leki przeciwbólowe, żeby odszedł bardziej spokojnie. A rano we wtorek miałam jechać do szpitala.
Więc od rana ubrałam pancerzyk i poszłam najpierw z psami. Wiedziałam, co zastanę w obórce, więc nie leciałam jak ta głupia. No i jak poszłam, to zastałam, czego się spodziewałam. Poinformowałam Tatusia i kazałam się przygotować do pomocy w usunięciu tego, co zostało ze Stefana. Poszłam przygotować co trzeba, a jak wróciłam, to się okazało, że Tatuś  nie jest  w stanie mi pomóc. Co mnie zaskoczyło nieco, ponieważ przez bardzo wiele lat chował bardzo wiele zwierząt i w tej mnogości upadki się zdarzać musiały. Ale pewnie wtedy też musiał ubierać pancerzyk i robić swoje, a przeżywać zewnętrznie nie wypadało.
Zorganizowałam pomoc w osobie odpornego i fizycznego chłopaka. Zrobił, co należało i wróciłam do domu by obdzwaniać. "Dobra zmiana" nie sięgnęła zbyt głęboko, układy na poziomie gminy, czy powiatu są nieco inne niż polityczne i stare barany nie ustąpiły miejsca nowym baranom. W powiatowym oddziale agencji jest wciąż ta sama tępa dzieweczka w IRZcie, nie mająca bladego pojęcia o przepisach i procedurach. Potrafiła jedynie znaleźć numer do firmy utylizacyjnej, z którą mają umowę. Zadzwoniłam, załatwiłam, przygotowałam wszystkie potrzebne papiery i pojechaliśmy.
Na izbie przyjęć mi się udało, bo akurat dyżur miała pani Małgosia, której córka chodziła do jednej klasy z moim Kubciem, więc poszłam z marszu, nie kwitnąc na korytarzu godzinami. Poczekałam tylko na panią doktór, żeby zeszła z oddziału i zadecydowała. Bo fakt, że potencjalny pacjent ma skierowanie od rodzinnego na konkretny oddział wcale nie znaczy, że na ten oddział zostanie przyjęty. Ale mnie przyjęli, pobyłam dwa dni mniej więcej, na trzeci poszłam do domu. Badania mi zrobili podstawowe jakieś (o EKG nie mówię, bo robią każdemu, rutynowo, na izbie, a potem powtórka na oddziale) W trakcie jednego z nich okazało się, że nic nie widać, burza śnieżna, zadymka ogólnie, oraz jestem elektromagnetycznie oporna, bo jakoś te fale nie chciały docierać gdzie trzeba i pokazywać co trzeba. Rentgen natomiast widział wszystko, a nawet więcej, bo jeszcze się niepochlebnie o moim kręgosłupie wyraził.
Przekonałam się naocznie, że szpital to nie jest miejsce do "powracania do zdrowia". Pobudka o piątej. Pobieranie krwi itp zabiegi.Bezustanny hałas dochodzący z korytarza i sal chorych. Wymieszane odgłosy różnych programów telewizyjnych. Huk wózków z posiłkami.
Personel medyczny był miły, uśmiechnięty, zawsze na miejscu, reagujący natychmiast, gdy się coś działo. Cykora lekkiego miałam, gdy zorientowałam się, że za pobieranie krwi zabiera się dziewczynka - praktykantka z drugiego roku pielęgniarstwa na PWSTE w J.Cykor napędzony dzięki pani w laboratorium,  gdy poszłam prywatnie zrobić badania, która stwierdziła, że żyły są do dupy, a właściwie to ich nie ma.. Pani z laboratorium ma pewnie tyle lat praktyki ile ta dziewczynka życia. Tymczasem dziewczynka, bez żadnego marudzenia, wkłuła się artystycznie i błyskawicznie, nie pozostawiając żadnych śladów!
Panie od powierzchni płaskich zachowywały się tak, jak by najważniejszą rzeczą na tym oddziale było utrzymanie tych powierzchni w czystości a pacjenci byli elementami mocno niepożądanymi, utrudniającymi im to zadanie. I najlepiej w ogóle, gdyby leżeli bykiem obojętnym, nie przemieszczali się i nie przeszkadzali. Faktycznie, gdy panie obrabiały powierzchnie płaskie, naj/;'plepiej było leżeć, bo stawały się one wtedy tak śliskie, że chodzenie groziło śmiercią albo kalectwem. (I  pewnie się takie wypadki zdarzały, bo dali od razu na dzień dobry jakąś instrukcję dotyczącą "zapobiegania upadkom". Odwiedzając Najważniejszą w szpitalu "na górce" w Rz. zauważyłam, że osoby od powierzchni płaskich ustawiały na mokrym tabliczki ostrzegawcze w jaskrawych kolorach, z odpowiednim napisem) Kontaktu z mokrą posadzką nie da się jednak uniknąć, np. podczas mycia się. I właśnie w takiej sytuacji zaliczyłam ślizg z piruetem, na szczęście - bez kontaktu z glebą.
Opad szczeki spowodowała u mnie dzieweczka od powierzchni, o posturze zawodnika sumo, gdy ręką w  rękawiczce, mokrej po przepłukaniu szmaty, złapała mój osobisty kubek, bynajmniej nie za uszko, by swobodnie, tąże szmajorą, zetrzeć blat nachtkastlika. Kubek świeżo umyty zresztą.
Plusem dodatnim był brak tabunów odwiedzających z matką, żoną, sąsiadką i bandą drobnych dziatek, jakie zdarzało mi się widywać w innych szpitalach.Początek tygodnia, czy może wreszcie naród się puknął w czoło, że "chorych nawiedzać" jest to pomysł średni i tym chorym średnio służący. Bo chory potrzebuje sobie w spokoju pobyć sam na sam ze swoją chorobą, a nie latać z dobrymi manierami i bawić gości rozmową.
Ale może reminiscencji szpitalnych byłoby na tyle, chociaż coś tam jeszcze mi się kołacze w ramach wniosków z obserwacji stosunków międzyludzkich.
Na odchodne był moment ubawu: Leżała obok mnie pani, która na bardzo mocne własne życzenie się na oddziale znalazła. Rozwiózłszy taczkami i rozplantowawszy trzy przyczepy ziemi podniosła sobie ciśnienie bardzo skutecznie. I właśnie tej pani, szczawik doktorek, wręczając kartę wypisową, zalecał m.in dużo  ruchu.

Przybywszy do domu zabrałam się w pierwszej kolejności za załatwianie spraw urzędowych w związku ze Stefanem. Przypadkiem znalazłam, że mam obowiązek zawiadomić PIW (o czym Aldonka z IRZu się nie zająknęła). Zasięgnęłam języka u przyjaciół, by się upewnić. Po czym załatwiłam sprawę jednym telefonem. Zamierzałam odwiedzić agencję bezpośrednio ze szpitala, ale jakoś nie doszło do podzielenia się tymi planami ze Starszym, więc nie miałam dokumentów. Nie miałam już sumienia gonić Starszego autem powtórnie do miasta, ponieważ ostatnio korki na dojeździe są makabryczne! Pogrzebawszy w komputerowych teczkach, znalazłam login i hasło do systemu informatycznego IRZ i tym sposobem uniknęliśmy odwiedzania miasteczka.

A dzisiaj miałam zamiar jechać wieśbusem. Okazał się spóźniony mocno, co dziwne, bo korek jest na wjeździe do miasta, nie na wyjeździe.Ale udało  mi się  - matka jednego z byłych uczniów zaproponowała podwiezienie.Oczywiście znów korek makabryczny. Dłuższy niż zwykle. Zakupiwszy chwasty w postaci kapusty, selerów, sałaty itp wróciłam wieśbusem, po drodze obserwując korek, jeszcze dłuższy niż poprzednio. Co się będzie działo w sobotę, poprzedzającą trzy dni świąt, w trakcie których może nastąpić wybuch atomowy, tornado albo inny kataklizm, w związku z czym należy koniecznie zrobić specjalne zakupy. (Koniecznie na gryla, do czego zachęca większość sklepów oferując tematycznie ułożone podpałki, rozpałki, węgle, przyprawy, marynaty, tacki itp duperele. Odnoszę wrażenie, że świętować mamy święto gryla. Chociaż, sory! Na kilku wystawach zauważyłam flagi narodowe, gdzieniegdzie w zestawie z papieską i maryjną) Ponieważ jazda w korku jest dla Starszego bardzo uciążliwa fizycznie, wydaje się, że będę musiała przesiąść się na komunikacje publiczną. Dotychczasowe obserwacje nie pozwalają znaleźć żadnej reguły rządzącej korkowaniem się wjazdu do miasteczka.

Wróciwszy, zakupione chwasty posadziłam natychmiast pośród deszczu zastanawiającego się - padać, czy sobie odpuścić. Po czym lunęło i to był bardzo dobry pomysł, bo posadzona kapusta tak lubi. Gryle mniej, ale to nieistotny szczegół.

niedziela, 24 kwietnia 2016

zoo inaczej

Ostatnie dni mijają pod znakiem zoo. Niestety, Stefan nadal chory i bardzo kiepski. Pierwsze działania, po konsultacjach z wetem przyniosły efekt taki, że koziołka odkorkowało. I nawet zaczął przejawiać zainteresowanie słomą i sianem. Ale na moment tylko, bo się pogorszyło. Więc nadal konsultacje z wetem. Niestety, tylko konsultacje, bo osobiście nie był. Wysłał jedynie Mateuszka uśmiechniętego, dla którego zapewne wejście do obórki było ciężką traumą. Ale leki, podyktowane przez szefa zaaplikował. Zostawił antybiotyk w zastrzykach na tydzień. Wczoraj był po trzech dawkach i słaby bardzo. Nie je i co gorsza - nie pije. Więc wlewam w niego wielką strzykawą. Lepsza ta strzykawa niż flacha, bo nie muszę się obawiać, że źle wetknę i mi zębem szkło gryźnie. Zakupiłam zioła i leję te zioła, plus glukoza i elektrolity. Wczoraj był taki słaby, że dziś szłam tam z samego rana z obawą, co zastanę. Ale na dzień dobry wstał. Wlałam w niego te pół litra. Biedak, już patrzeć na mnie nie może - jak widzi coś w moich rękach, to usiłuje schować się pod żłób, a przynajmniej głowę. Mateuszek ostrzegał, że po tym antybiotyku poprawy natychmiastowej oczekiwać nie należy. Dodatkowo jego szef różne wizje negatywne roztaczał. Ale zobaczymy. Obiecał, że w poniedziałek sam się zjawi. Do poniedziałku czeka mnie dalsze latanie z pojeniem, coby się nie odwodnił biedaczysko.

Ja sama trochę się zebrałam. Po ostatnich incydentach gastrycznych zaczęłam nieco korzystać z tej kasy, którą w chamski, bezczelny sposób wykradają z mojej emerytury w kwocie takiej, że pozwoliłaby mi na dwie prywatne wizyty u specjalisty każdego miesiąca w roku. (A w ub. roku byłam tylko dwa razy u lekarza POD , w tym raz po skierowanie, a drugi raz po ludzki lek recepturowy, który był mi dla zwierza potrzebny.I jeden raz u okulisty, czego natychmiast pożałowałam). Skierowanie dostałam na USG, badania krwi natomiast zrobiłam za żywą gotówkę. Nie wszystkie oczywiście, ale to co się nasuwało po objawach. Wyniki mi wyszły jak u poborowego z kategorią A. W związku z czym pojawiła się zagwozdka - ki diabeł. I podejrzenie, że przyczyna może być prywatne dzikie zoo wewnętrzne. Rzadko kto o tym wspomina, bo posiadanie wewnętrznego zoo to coś wstydliwego, jak choroba weneryczna conajmniej. Tymczasem penetrowanie zasobów sieci uświadomiło mi, że 90% ludzkości posiada własne zoo. (Żeby je posiadać, wcale nie trzeba mieć zwykłego zoo w domu i zagrodzie. Będąc przeciętnym mieszczuchem, brzydzącym się zwierzętami, myjącym przykładnie łapki i tak mamy szansę na spore łyknięcie, na przykład z tumanem kurzu, który wiaterek podniesie z gleby i rzuci nam w twarz.)
Oraz, że tradycyjne, podstawowe badania pod kątem są miarodajne w 5-20%. No, to sobie należy odpuścić. I zdać się na metody mniej konwencjonalne.
Te metody bywają przez niektórych skwitowane hasłem : "Czujesz coś? - Tak, jak mnie robią w konia, za moje pieniądze." Ale ja, osobiście, mam pewne pozytywne doświadczenia.
Mianowicie, korzystając z bioenergoterapii przy pomocy aparatu z mosiężnymi kulkami w dłoniach,  rzuciłam palenie natychmiast, nieodwracalnie, bezstresowo i bezboleśnie. Po prostu, po wyjściu z gabinetu papierosy mnie  nie dotyczyły, nie interesowały i brak nikotyny i smoły wprowadzanej do organizmu nie był zauważalny. Mogłam nosić papierosy w torebce (bo kupowałam dla Brata) i nie musiałam tłuc się po łapach, żeby nie otworzyć paczki.
Więc pojechałam do wojewódzkiej metropolii na testy aparatem Mora.Testowanie połączone z wstępnym wytłukiwaniem. Dodatkowo miła pani udzieliła kilku wskazówek dotyczących diety, zresztą, skądinąd znanych, ale lekceważonych (Np. te 2 litry wody dziennie, letniej i z jakimś nieznacznym wsadem. Nie z PETa, tylko własnej) Oraz zaleciła zioła wspomagająco. Nic mi przy tym nie usiłowała sprzedać, bo nawet te zioła miała tylko w celach poglądowych.
Sobotnia wizyta w aptece, w celu zakupienia ziół dla Stefana utwierdziła mnie w przekonaniu, że niestety, muszę zdać się na internet, ponieważ apteki ziołami nie handlują. Owszem, coś tam mają, w ograniczonym bardzo zakresie, w postaci ekspresówek, co jest rozwiązaniem cienkim, bo picie wywaru z papieru nie bardzo mi odpowiada. Sprzedawanie ziół jest zapewne interesem bardzo mało intratnym. Lepiej się wychodzi na tych wszystkich debilnych suplementach, które są reklamowane na prawo i lewo: na stres, na zgagę, na wzdęcie, na prostatę, na suchość tu i ówdzie. A nikt nie mówi, że na zgagę i wzdęcie najlepiej żreć ostrożnie i zdrowo, a na prostatę najlepszy chirurg w odpowiednio wczesnym momencie, bo potem już ani łaska boska nie pomoże.
Apteki w mojej mieścinie rosną, jak grzyby po deszczu. Podobnie jak zakłady optyczne (czyli te od okularów)  W obrębie rynku tylko naliczyłam aptek 6 a zakładów optycznych 5. W jednym z tych ostatnich pani się mocno zniechęciła do kontaktu ze mną, jak powiedziałam, że chcę nowe szkła w stare oprawki. Obecnie, wobec cen szkieł okularowych, refundacja z NFZ jest śmieszna i na tyle wymagająca zachodu, że prawie nikt z niej nie korzysta (max 35 zł do okularów i konieczność potwierdzenia recepty w siedzibie NFZ - więc jak pojadę do Rz. żeby złożyć, to mi z tych 35 zostanie w najlepszym wypadku 20). A okulary nosi mnóstwo ludzi, bo szkła są przepisywane już od połówek. O szklanych szkłach już dawno zapomniano, a plastiki są jakie są . Najczęściej denne, żeby istniał ruch w interesie. Który będę musiała niebawem najbliższym wspomóc. Niestety.

PS. Gdyby kogoś zainteresował temat zoologiczny, to właściwie wszystko sobie można zguglać, wybierając z tej masy informacji te, które są jakimś autorytetem podparte. Farmakologiczne ograniczanie zoo jest trudne, ponieważ piguły istnieją aktualnie na receptę, a doktory te recepty wypisują niechętnie (chociaż podobno wolą zdrowych pacjentów). A jeżeli chodzi o zielsko, to dla mnie autorytetem w tej dziedzinie jest imć @Różański@. I opublikował on mądry artykuł na TEMAT

W ramach ciekawostki: Olejek z oregano prześladował mnie od dłuższego już czasu. Po piętach mi deptał dosłownie. Nawet nastąpił moment, że zaczęłam grzebać po internetowych aptekach w celu nabycia, w czym mi akurat coś zewnętrznego przeszkodziło. A miła pani o d elektromagnetycznego fiku miku, zaleciła mi w piątek ten olejek....

wtorek, 19 kwietnia 2016

Nasz klient - nasz pan: jabczany placek

Blog ten kulinarnym blogiem nie jest. Raczej bla-bla-bla. Czasem nawet jakieś doświadczenia i spostrzeżenia, które komuś na coś mogą się przydać i życie ułatwić. Ale... Pewna wierna czytelniczka skłoniła mnie do zamieszczenia przepisu na placek.
Ponieważ ja przesadnie pracowita nie jestem, więc staram się zamierzone cele uzyskiwać najmniejszym możliwie nakładem sił, środków i czasu. Ten placek był niejako z berecika, czyli swobodna improwizacja na temat. Wymuszona tym, że
a) darowanych jabłek zostało trochę nadto, a dary boże się marnować nie powinny
b) darowane jabłka się na normalną szarlotkę nie nadawały - w szarlotce widze jedynie renety lub antonówki, albo Cesarza Wilhelma
c) nie chciało mi się rozkładać ze stolnicą
d) wypadało coś upiec, albowiem istniało domniemanie, że Dziecka wpadną ("chociaż na chwilę") z S.W. (Nie wpadły!)

Ciasto, które tu zaraz zapodam jest ciastem uniwersalnym. Można na nim swobodnie improwizować:

a) wrzucając, w wylane na płaską blachę, dowolne sezonowe owoce, raczej więcej, niż mniej. Po czym trzeba go natychmiast po upieczeniu odwrócić do góry nogami i posypać pudrem cukrem, bo owoce polecą na dno.
b) wylawszy do keksówki, część ciasta zostawić w misce, dodać kakao do tej zostawionej, łyżkę mleka/wody i szczyptę proszku do pieczenia. Następnie to czarne wylać ciurkiem po wierzchu białego, uczyniwszy w ten sposób łaciatą babkę. (Dłubać w tym nie trzeba, samo dowolnie opadnie, bo czarne cięższe jakby)
c) wrzucić w ciasto bakalie dowolne, wylać do keksówki i uczynić cwibak vel keks (do dziś nie wiem czy to to samo, czy różnica jakaś jest, zdaje się, że któryś jest bez tłuszczu)
d) upiec ciasto na płasko, a potem czymś przełożyć, (stuningowawszy nieco, np. zamiast wody dodać sok z cytryny i startą skórkę - przełożyć cytrynowym "kisielkiem" ).

No, to CIASTO
6 jajek
3/4 szkl cukru kryształu
1 kostka masła lub margaryny (benelux w postaci pięciodekowej różnicy masy jest pomijalny)
2 i 1/2 szkl mąki (wsypać najpierw dwie, te pół dołożyć, jakby nam się za rzadkie wydawało - sklepowa mąka jest suchsza niż "ze młyna")
2 łyżeczki proszku do pieczenia
4-5 łyżek wody (z których jedną można zastąpić sokiem z cytryny, a jak chcemy placek cytrynowy, to wszystkie zastępujemy sokiem)

WYKONANIE:
Przygotować odpowiednią blachę (Piekłam w najmniejszej, jaką posiadam 32X20, ale mogłaby być trochę większa, wtedy ciasto byłoby cieńsze)
1. Tłuszcz postawić w małym rondelku na małym gazie - niech się topi i podgrzewa, byle nie zaczął rumienić
2. Białka wbić do dużego pojemnika, żółtka zostawić pod ręką w miseczce.
3. Ubić białka na bardzo sztywno, jak ubite-  wsypać cukier, wlać wodę i ubijać do usztywnienia
4. Wrzucić żółtka do tych bardzo już sztywnych białek i ubijać dowolnie
5. Jak już ubite dokładnie, wtedy wlać cienkim ciurkiem wrzący tłuszcz. Lać POD mieszaki miksera (nie Na, bo schlastamy wszystko) i ubijać na wysokich obrotach. Powinno pięknie urosnąć.
6. Wsypać mąkę z proszkiem i wymieszać mikserem na najniższych obrotach (sprawdzić łyżką, czy nam gęstwa na spodzie nie została)

Babcia mówiła, że bełtać ciasto należy zawsze TYLKO W JEDNĄ STRONĘ. I tego się trzymajmy, bo coś w tym pewnie jest!

PIEKĘ 150st. na termoobiegu, wsadziwszy to zimnego piekarnika (bo innej opcji wciąż nie mam) jakieś  3 kwadranse. Moim piekarnikiem się sugerować nie należy - ciasto ma się ładnie wyzłocić na wierzchu.

Nadzienie robimy, jakie nam przyjdzie do głowy.
Mi przyszły te JABŁKA:
Ponad kilo jabłek obrać, pokroić na ćwiarteczki/ ósemeczki, walnąć do rondla, podlać odrobinę wodą, nakryć pokrywką. Zapomnieć się nie da, bo grozi to zwęgleniem - od czasu do czasu pomieszać trzeba.
Jak już były uprzejme się rozpaść nieco - dosypać cukru w zależności od uznania i jabłek. Chwile popyrkać. Ponieważ to jednak rzadkie jest, a marmolady wysmażać mi się nie chciało, więc oceniłam objętość okiem i stwierdziłam, że dwie galaretki i jeden żel frukt dadzą temu radę. Dosypałam (z żelfruktem ostrożnie, żeby się bryły nie nabawić - sypać cieniutko, zmieszany z odrobiną cukru i od razu mieszać). Galaretki były pod ręką pomarańczowe, ale jakieś cytrynowe, czy brzoskwiniowe też by uszły. (Może nawet agrestowe, ale innych już nie widzę w tym połączeniu)

Postawić w zimne miejsce (jak takie znajdziecie), coby ostygło. Potem placek przekroić  i przełożyć. Wierzch docisnąć, ale i tak będzie się odklejał, dopóki nie nawilgnie od tych jabłek (czyli jakiś min. 1 dzień w lodówce).

Albo: KISIELEK CYTRYNOWY
jak nam się nie psują unijne, ani żadne inne jabłka, to możemy zrobić kiesielek cytrynowy
Zagotować 2 szkl wody z 1,5 szkl cukru
2 jajka utrzepać z 2 łyżkami kartoflanki i sokiem z 3 cytryn (można dorzucić odrobinę startej skórki, może nas nie zabije, a pachniało będzie ładnie)
Wlać do gotującej się wody i ugotować kisielek
Ciepłym przełożyć placek

Wierzch wypada czymś utytłać. Najprościej pudrem cukrem, ale ten placek jest dość wilgotny, więc się nam puder cukier rozpłynie. Proponuje zatem LUKIER.
Odnośnie lukrów doświadczenie mam następujące: i ten w postaci białko + cukier, i ten w postaci sok z cytryny +cukier mają dwie wady zasadnicze:
Po pierwsze wymagają od nas długotrwałego merdania łyżką na talerzu
Po drugie - niewdzięczne za ten wysiłek - kruszą się bezczelnie o odpadają od ciasta, psując cały efekt.
Wobec czego, jedyny lukier jaki robię , to coś w rodzaju lukru pomadkowego: prosto, łatwo, przyjemnie i poddająco się tuningom.
Tyle,że przepisu na to konkretnego nie podam, bo robię z berecika.
Ogólnie to LUKIER wygląda tak:
rozpływam w rondelku około 5 dag masła (i tu ma być masło! nie żadna maryna, bo śmierdzi chemią)
dolewam do tego sok z pół większej i soczystej cytryny
dosypuję puder cukier i mieszam
Cukru wejdzie w to dość dużo, nie potrafię powiedzieć na deka, ale może tak 1/4 do 1/3 torebki cukrowej
To się nie ma zagotować, ma się tylko  podgrzać, a mieszaniem składniki się mają ładnie połączyć (Gotować wręcz nie wolno!).
Ciepłe natychmiast wylać na placek i rozsmarować,  w zależności od upodobań estetycznych - bardziej, lub mniej gładko.
Ten lukier można tuningować dodając do niego odrobinę skórki startej z cytryny, albo sok pomarańczowy i odrobinę startej skórki, zamiast soku cytrynowego. Można po wierzchu posypać (ten pomarańczowy, bo za bardzo mącić w smakach nie należy) skórką pomarańczową kandyzowaną (ale to na pierniku się sprawdza np.- tu ma być jabłka czuć przede wszystkim - takie było założenie, choć i tak te galaretki trochę namieszały)

Wyszło jakoś tak. Jabłek jest wystarczająco grubo. Ciasto może nieco za grube, ale to nie jest dławiący biszkopt, więc ujdzie. (Wiem, wiem, że Bavaria lepiej by wyglądała na hafcie riszelie, ale ojtam-ojtam. Ta Bavaria to zabytek rodzinny - wianny serwis mojej ś.p. teściowej. Mlecznik dokupiłam, bo zaginął w akcji. Ciekawe, która go doceni - córka, czy synowa, bo porcelana jest przednia. Przez tradycję powinien przejść na synową.. )

PS.
1. SZCZYPTA to dokładnie tyle ile się zmieści pomiędzy opuszkami palca wskazującego i  kciuka
2. Proszku używam wyłącznie z Delecty, bo się nie grudzi, nie wali sodą i Delecta to chyba jeszcze nie Nestle, a nestle bojkotujemy ze względu na monsanto i testowanie karm na psach(!). Więc Winiary też bojkotujemy, bo to już monsanto.
3. No to życzę Wam radosnej tfórczości w kuchni!
4. Napisanie tego posta zajęło więcej czasu niż upieczenie placka.
 



poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Pada-leje-leje-pada

Zimno, ciemno i w mordę nie ma komu dać (może by się ciśnienie podniosło dzięki temu)

Jest po prostu - o, tak! Niestety, nie każdy jest Areckiem i sobie po prostu może....

Leje głównie nocami, i to zdrowo leje! W dzień niby jako-tako, tyle, że mokro. W niedzielę wzięło z zaskoczenia i lunęło jeszcze przed wieczorem. I tak do dzisiaj przetrwało, mżawką zarzucając obrzydliwą.
A ja, po piątkowym koszeniu trawnika "na siebie", wkładki z wysokognojnych wyjęłam (bo połowa ściętej trawy w butach była). I wytrzepawszy, zawiesiłam na płocie. Gdzie je oczywiście zlało. Szkoda, że nie uprało, niestety. 
W sobotę pięknie było dość, liczyłam, że może się jakieś grządki da napocząć, ale Pan Starszy miał peemesa, zarzucał niezdefiniowanym fochem i alienował się wyraźnie i jednoznacznie. Więc zignorowałam i poszłam tuningować skalniak oraz dokaszać ręczną, czego spalinowe popychadło nie załatwiło. Takie obrzeża i zakamarki, gdzie nie wjadę. Dobrze, że wreszcie postawiłam na swoim i kupiłam krótką kosę - zupełnie inną bajką jest koszenie nią. Nie ma problemu z pilnowaniem "czubka", żeby się w glebę nie wbijał. W związku z czym mniejsza podatność na "rozwiedzenie", więc z młotkiem nie trzeba się na koszenie wybierać.  Zaznaczam, że ja "kosiarzem" jestem żadnym. Potrafię "nakosić", ale nie "wykosić". (Jaka jest różnica? A no, taka sama, jak pomiędzy "narwać porzeczek" a "oberwać porzeczki". W pierwszym przypadku - mam porzeczki, reszta mnie nie interesuje. W drugim przypadku - mam porzeczki, a krzak jest "czysty") Wysiłku mnie trochę kosztowało to podkaszanie wzdłuż brzegów skalniaka i funkiowej rabatki, ale się udało.
W rezultacie pański foch na dobre wyszedł. Bo gdyby w sobotę przeleciał miejsce pod grządki agregatem , to po sobotnio-niedzielnej nocnej ulewie i niedzielno-poniedziałkowej powtórce, byłoby tam uklepane klepisko, które i tak trzeba by wzruszać grabkami, zanim cokolwiek by się posiało.
Jednak, nie ma tego złego....
W sobotę miałam więc wolne moce przerobowe i zabrałam się za oblatywanie mieszkania na odkurzaczu. Zawsze wtedy zwierz wszelaki chowa się gdzie może, byle najdalej od tego huku strasznego. Ale raczej jakiegoś takiego upychania zezwłoków bo głębokich zakamarkach nie ma   - po prostu zmieniają chwilowo M.P.Tym razem się okazało inaczej: Doszłam wreszcie z tym wyjącym dinozaurem do mojego pokoju i zaczęłam odkurzać pod łóżkiem. Swego czasu wzięłam sobie pod plecy taki wałek z żywej/prawdziwej wełny. Oczywiście, pod plecami znajdował się pół nocy, zaś drugie pół spędził na podłodze pod łóżkiem. Ponieważ tam nikomu  nie zawadzał, więc leżał sobie i cierpliwie czekał na wydobycie. Wydobyłam go odkurzaczem, ponieważ odkurzanie jest wystarczająco obciążającym kręgosłup zajęciem, jak na to, by się jeszcze dodatkowo gimnastykować skłon-wyprost. Ale szturcham tym odkurzaczem pod łóżkiem, a tam nadal coś jest i to miękkiego. Kie licho? Udało mi się to coś nieco ssawką przesunąć, oporne jakieś. Miałam paść na kolana, by zobaczyć co to może być, i chciałam odłożyć rurę, kiedy wzrok mi padł niechcący na przyczółek łóżka. A tam dwie łapecki piąstkami uwieszone, a między łapeckami bura mordka ze strasznie przerażonymi ślepiami - dosłownie filiżanki. Cały odwłok wisiał w ciasnej przestrzeni między przyczółkiem a ścianą. 

Zanim przyleciałam z aparatem to się już wygramoliło na ten przyczółek. Po czym zeszło na łóżko i siedziało z nosem wbitym w pościel, a la struś, mając odwrót zamknięty ryczącym potworem. Nawet nie śmiała spojrzeć w kierunku. Klementyna oczywiście. Bohaterka, co z nadstawki zeskakuje bezpośrednio na parkiet. (łoskot czyniąc przy tym, jakby workiem kartofli rzucił)

W związku z przeciwnościami pogodowymi był dziś prawie "kreci" poniedziałek (W poniedziałek nawet krety nie ryją) Prawie, bo jednak trochę poryć musiałam, przynajmniej w ramach harmonogramu. Poza harmonogramem trochę też. Przede wszystkim, o bezczelnie nieprzyzwoicie wczesnej godzinie, mianowicie od ósmej rano mieli rozdawać unijne jabłka na palcu dawnego SKR. Starszy na jabłka łasy, sklepowe albo są beznadziejne, albo drogie i bezsensu, więc zaplanował się wybrać. No, tośmy pojechali. "Narodu" wiele nie było, bo poprzednio rozdawali parę tygodni wcześniej, tak, że popyt zmalał. Imprezę od strony fizycznej obsługiwali ochotniczy strażacy, którzy nawet byli uprzejmi paczki z jabłkami w auto zapakować. Nawet nadprogramowo, w stosunku do potrzeb. I nijak sobie Piotruś nie chciał dać wytłumaczyć, że kozy tyle nie zjedzą, bo im zaszkodzi. Zawieźliśmy jabłuszka do domu, kupili po drodze chleba powszedniego i bułek dla Starszego (Nie wiem czemu potrzebował akurat ohydnych sklepowych bułek, jak w domu cała, w sobotę upieczona, buła leży,  przed głodomorami-włamywaczami szafkowymi zabezpieczona. No, ale może chce się umartwiać akurat, jego sprawa) Po czym pojechaliśmy z powrotem, bo od dziesiątej mieli dawać marchew. Tym razem chętnych było co niemiara, a TIR z marchewą utknął gdzieś po drodze od Rzeszowa, z którego wyjechał już conajmniej godzinę wcześniej. A potem ominął naszą wioseczkę i poleciał do najbliższej metropolii (Wszystko przez ten idiotyzm z drogowskazem, który informuje, że w tę stronę to za 5km będzie Ś., a tablicy z nazwą naszej wioseczki z szosy nie widać) Tak więc życie towarzyskie kwitło, TIR wreszcie przyjechał pokonawszy zakorkowanie naszej powiatowej mieściny, ochotniczy strażacy wsparci widlakiem ochoczo rozładowali, naród rzucił się na marchwę też ochoczo, wobec czego nastąpiła reglamentacja. 
Wszystkie te dobra dowożone były na paletach, a te palety interesowały mnie nawet bardziej niż marchwa. No i udało mi się załapać na sztuki dwie, co mnie ucieszyło niepomiernie. Z trudem upchnęłam je w lambordzinim od tyłu, zdziwiona nieco, że poprzednie, zakupione w Majstrze, zmieściły się pięknie. (Potem się okazało, że te majstrowe były o dobre 25cm węższe.)
Zastosowanie dla surowca paletowego mam wymyślone. Potrzebuję tylko porządne wiertło do metalu i papier ścierny.
Których nabycie będzie motywem do odwiedzenia miejscowego marketu budowlanego, pełniącego także, jak się okazuje, funkcję placówki, idiotycznej, totalnie z dupy wziętej, firmy obsługującej przesyłki listowe i paczkowe, pod nazwa Inpost. Doręczyciele inpostu pracują tak, aby przesyłek się pozbyć, porzucając je w dowolnych miejscach. Na wstępie swej publicznej działalności gromko dopominali się skrzynek na listy, rozdając druczki z informacją o grożących karach za niemanie. Teraz próbują podjechać autem do samej skrzynki, nie bacząc na trawniki i inne takie i wrzucają do niej co popadnie, bez względu na to, co widnieje na kopercie. Przez bardzo długi czas współpracy z Pocztą Polską nie zdarzyło mi się znaleźć w skrzynce przesyłki nie adresowanej do mnie, ani takiej, która była wysłana dwa tygodnie temu.
Do tego punktu udam się w celu odebrania przesyłki, wysłanej do mnie kurierem w środę (kurierem inpostu, oczywiście) Ja już pomijam, że  przesyłkę priorytetową wysłaną P.P. w środę, w czwartek listonosz przyniósłby do domu.Czy ktoś mówił, że co tanie to do dupy? Czy tak tylko mi się wydawało? I nie rozumiem idei, która zdecydowała o zezwoleniu na działalność innych firm obsługujących przesyłki listowe. Nie rozumiem też idei, dla której państwowe instytucje, np sądy, wybierają usługodawcę, który jest niesprawdzony i nierzetelny. Zdarza się, że ważne dokumenty giną (zapewne w jakimś rowie albo piecu) a pisma za zwrotnym potwierdzeniem odbioru są potwierdzane nie wiadomo przez kogo.

Tym razem unijne jabłka nie były w skrzynkach, tylko w takich gustownych kartonikach. Jeden z nich natychmiast znalazł nowe zastosowanie: kot maltretowany przez pozostałe  może się schronić we wnętrzu. Na tyle głęboko, że łapka agresora go nie dosięgnie. Tutaj Klementyna schowała się przed Areczkiem. Areczek poobchodził, poobchodził, poszturchał łapeczką, ale, że bez efektu - Klementyna nie dała się wygrzebać ze środka - to sobie poszedł precz krokiem wqrzonego tygrysa... 

Na marginesie tych wszystkich rozjazdów i rozważań zostały posiane ogórki i inne dyniowate na rozsadę. Dla ogórków kupiłam nawet torfowe doniczki, bo one nie znoszą maltretowania przy wysadzaniu, a taką doniczkę można zakopać z zawartością. Dyńki zostały internetem zakupione u Legutki, wraz z innymi nasionami, bez zaliczania dziesięciu sklepów, aby nabyć akurat dokładnie to, co sobie ogrodnik wymyślił. Tym razem dyńki będą takie w sam raz na raz. Koniec z gigantomanią.

Jak sobie mżawka poszła odpocząć dosiałam odrobiną trawy, jaką miałam na stanie, puste placki w trawniku, który ubiegłego roku zasiany jakoś porósł niemrawo i niedokładnie.Leje równo, podlewa, więc może porośnie....

Stefan zbiera się. Już dzisiaj miał ochotę coś zszamać, ale dieta ścisła. Wodę ma, siano wisi, jakby głodny stał się bardzo i do słomy ma dostęp. Dostał trochę mięty i parę listków piołunu. W ogóle chyba przejdzie na dietę sianowo- słomianą, skoro ma takie tendencje do korkowania się.Metodę "wlewania w Stefana" opanowałam ostatecznie tak, że w końcu wychodziłam od niego w suchych portkach. Zanim do tego doszłam Stefanowi udało się użreć mnie w palec. No, a ten szalony wypłosz - Wanda przewracała mnie dzisiaj: kucnęłam na wprost jej boksu, tyłem do niej, żeby pokroić im jarzyny. Wanda wyciągała szyję jak żyrafa, żeby mnie dosięgnąć i szarpała za kurtkę - "no już, dawaj szybciej te jarzynki". Jak już złapała, to ciągnęła całkiem mocno, a w pozycji kucznej bardzo łatwo zrobić "wańkę -wstańkę" (łatwiej wańkę, ze "wstańką" trochę gorzej). Śmieszny strasznie jest ten zwierz.... A uszko do skrobania "za" nadstawia jak kotek..

piątek, 15 kwietnia 2016

Wiosenne przesilenie

dopadło mnie. Jakkolwiek by to nie nazwać i jakiekolwiek by nie były tego przyczyny - jestem dętka, do wulkanizacji. O szczegółach się rozpisywać nie będę, bo nie wypada, a poza tym, niektórzy mogliby, drogą rozumowania niewprost, wyciągnąć zbyt daleko idące wnioski. Co do mojego sposobu odżywiania się. N.P.Ewentualnie, co do mojego poglądu na wpływ promieniowania kosmicznego na życie intymne mrówek.
Jakiś wysyp przypadków zdrowotnych wokół -u ludzi i zwierząt.
Zaczęło się od łapy Księżniczki: kuśtykała na trzech, tej czwartej dotknąć nie dając - zębalami kłapała już na rękę wyciągniętą w kierunku. W końcu, jak ze spaceru trzeba było przynieść, bo odmówiła stanowczo maszerowania, poświęciłam rękę i pooglądałam. Okazał się ropień między paluchami, od wierzchu. Zastosowałam domowe leczenie, które pewnie by skutek przyniosło oczekiwany, (już zaczynała lepiej chodzić, po dwóch dniach okładów), gdyby nie moje wypadnięcie z obiegu. Skutkiem czego, w momencie chwilowego powrotu do żywych zdałam się na weta. Zastrzyki, antybiotyk, przekłucie ropnia, 100zł nie moje, ale pies naprawiony.
Równocześnie jakby, Najstarsza-ale-nienajważniejsza wypuściła się w maliny. Dosłownie i w przenośni. Albowiem polazła wycinać maliny za domem, gdzie wzrok nie sięga i nogi stawiać nie musi (chyba, że przymusem wewnętrznym wleczona). Następnie się wzięła w te, częściowo już wycięte, maliny obaliła, skaleczywszy oko i naruszywszy nogę w biedrze. Szczęściem dla mnie, doszła zapewne do wniosku, że opieka lekarska, jaką jej usiłuję zapewnić, jest niewłaściwa (wszystko przez to, że nie załatwiłam na izbie przyjęć, żeby ją skierowali na wewnętrzny, zamiast na geriatrię) i zwróciła się do sąsiadów. Sąsiedzi teraz zapewniają jej opiekę, co jest dla mnie nader korzystne, ponieważ kontakty z ciotą były bardzo uciążliwe psychicznie - męczyło mnie jej wieczne niezadowolenie ze wszystkiego oraz fakt, że nigdy wprost nie powiedziała o co jej chodzi, a nieszczerość biła od niej na kilometr i mnie uwierała. OK. Teraz ciota istnieje, w odległej jakby galaktyce.
Nienajstarsza-ale-najważniejsza przechodzi za to serie badań, których wyniki są nader niekorzystne. Dobrze, że ona ma jakąś sensowną opiekę lekarską i nie musi latami czekać na wizytę u specjalisty ( w lutym rejestrowałam męża do kardiologa na styczeń!)
No i do kompletu jakby ludzko-zwierzęcego, w środę wieczorem sypnął się Stefan. Znów go zakorkowało, ni stad ni z owąd (bez zmian żywieniowych, panie K.L. - cały czas je to samo, w takich samych ilościach). Jedynie trochę zielonych chwastów dostał, odrobinę niewielką, ale skutku tychże możnaby oczekiwać zgoła odwrotnego. Wieczorem działania własne połączone z konsultacją z wetem. Na następny dzień wizyta w gabinecie, zastrzyki w łapę, tudzież medykamenty różne. Do zastosowania w formie wlewania. I rozkminiam, co z czym połączyć można, żeby tych wlewów było jak najmniej. Starszy się okazał pomocny bardzo i do pomocy chętny. Zastrzyki porobił pewnie i ochoczo - ja niestety nie potrafię i wewnętrznego oporu przełamać nie umiem. Natomiast wlewanie o wiele lepiej mi wychodzi wykonywane solo. Być może dlatego, że Stefan nie jest przyzwyczajony do męskiej obecności w obórce - normalnie Starszy tam nie zagląda nawet, a Dziecko sporadycznie - posmyrać Stefka po braku poroża. Wczoraj wieczorem już było lepiej.

W związku z moją nieużytecznością dałam się Starszemu namówić do zaangażowania niejakiego Wiesława zwanego "Masą" (nie łączyć z mafią) do wykonywania prac ciężkich. Czego natychmiast pożałowałam, bo Masa już na wstępie zażądał czypieńdziesiąt tytułem zaliczki.Po czym nie przyszedł, po czym przyszedł w deszcz i znów zażądał czypieńdziesiąt. Po czym nie przyszedł. Po czym wqrw we mnie wzrósł niemożliwy i pojechaliśmy na poszukiwania. Po czym znaleźliśmy go pod sklepem w stanie wskazującym iż wszelkie zaliczki zostały spożytkowane. Kazałam się pakować do auta. Odmówił, ale obiecał, że za godzinę przyjdzie. Godzina w jego wydaniu jest przedziałem czasu bliżej niezdefiniowanym, ale przyszedł. Z napoczętą butelką piwa. Został zaopatrzony w widły i wstawiony do obórki. Ponieważ działania zaczął od opowieści, jak to z drugim podobnym,( nie dość, że podobnie używającym, to w dodatku psychicznym i pozostającym poza leczeniem (!!!) ) ubijali (mordowali) kozła u Hany - zdecydowałam samego go w tej obórce nie zostawiać. Współpracowaliśmy więc. Masa był zdziwiony niezmiernie, że jakieś mycie itp. "Może perfumy im tu pani jeszcze rozpyli?". Perfumy, jak perfumy, ale wapno owszem, no i pomalować trzeba. (Znowu kotlet, bo ja nie umiem obsłużyć kompresora!) Następnie Masa  otrzymał co zażądał, po czym znów nie przyszedł. Plus zaangażowania masy jest taki, że ciężkie roboty wykonuje porządnie, inteligencji nie nadwerężając co prawda, ale wydajnie. Reszta to same minusy: przychodzi kiedy zechce, a nie kiedy trzeba; jak się raz przyssie, to będzie po zaliczki "dwapieńdziesiąt" - "czypieńdziesiąt" przylatał co chwila, z tym, że odrobi. A jak przychodzi do rozliczenia, to zaliczki diabli wzięli, bo on już o nich nie pamięta. (Zaznaczę, że czypieńdziesiąt to może nie są pieniądze, ale pomnożone przez 10 to jest już dniówka u miejscowego Malinowego Króla)

Pomidory przepikowałam wreszcie. Będąc na zdrowotnym minusie nie chciałam się za nie zabierać, bo taki kontakt się na roślinach odbija ujemnie.

Stuningowałam ostatecznie funkiową rabatkę. Oczywiście, w sklerozie mojej zapomniałam, że Koleżanka Pisarka roślinność przyjmie wszelaką z ochotą. I zamiast wsadzić w pundełko i pocztą słać, bujałam się jak głupia, gdzie toto wetknąć, coby się nie zmarnowało. W końcu, jak już wetkłam i kompozycja powstała nowa, to Koleżanka P. się przypomniała. Za późno niestety.Funkie jeszcze ślimaksem obsypać należy, bo zaraz dziadostwo listki żreć będzie. A nie po to są posadzone, żeby ślimaki miały co żreć.

Przekopane, kłącza perzu wybrane dokładnie, "zafoliowane", kamulce ułożone od nowa.

Z drugiej strony "kulki" iryski (z przodu) i liliowce (z tyłu). Za omszałymi cegłami posadziłam wykopane z funkiowej rabatki tawułki. Rosną tam też liliowce (inne, takie najzwyklejsze) i dwa krzaki piwonii.

Tawułki już wzięły i urosły, choć wątpiłam w to mocno. A trawnik się prosi....

A funkie też wyłażą mocno. Ślimakom zrobiłam wbrew.

Mahonie! Może to nie wygląda, ale za to jak pachnie!

Odnoszę niejakie wrażenie, że ta wiosna się mocno pospieszyła i wyczerpała siły długim rozkładem w czasie. Połowę kwietnia mamy jakby, a na zagonkach nic się nie dzieje. I to nie tylko u mnie - po sąsiedzku takoż. Zaledwie somsiad Staszek rusztowanie na jaśkową fasolę postawił i jakąś dymkę wetknęli.
Pogoda jest taka więcej szkocka, ze względu na to, że w kratkę, ale nie tylko - momentami bardziej wrzosowiskami tchnie. Zrobić na zewnątrz za wiele się nie da. Trawa podlana mocno - kosiarką nie da się wyjechać, a bujnęła po tym podlewaniu strasznie. Kosę nabyłam o długości adekwatnej. Starszy oprawił i osełką wygładził. No to kozom ukosić mogę to co się wyróżnia.

Powojniki dały radę, choć myślałam, że już z nich nic nie będzie. Teraz rozkminiam, co by im tu w nogach posadzić. Na razie mi nasturcje do głowy przychodzą, ale gryzą się z moim lenistwem. Najlepiej byłoby "raz na długi czas"

Surfinia cała w pąkach. Żeby tylko mocnego przymrozku nie było, bo szkoda straszna by się stała.



Głodzę psy!
Chciałam być porządna i schowałam do szafki, upieczoną wczoraj bułeczkę. A to oto zastałam na podłodze po powrocie z ogrodu. Dla porównania wielkości - płytki są 25x25. Bułeczka była ze średniej, szerokiej keksówki. Nad wyraz wyrośnięta i pulchna. I co ja zjem na kolację?Wygląda na to, że  współpracowały przy kradzieży, bo chodzą pod ścianami i nawet na mnie nie patrzą. Na resztki bułki też.


piątek, 1 kwietnia 2016

Wiosna? Ach, to ty?

Właściwie wiosnę mamy w tym roku permanentną. Od stycznia bodajże. Ale dopiero od paru dni zrobiło się na tyle ciepło, żeby, bez umartwiania się, można zacząć coś działać na zewnątrz.
Tak, w międzyczasie były święta, które szybciej się zbyły niż przygotowania do nich. We wtorek zrobiłam poświąteczne porządki, czyli czystki w spiżarce (co psom, co pod spłuczkę, a co do zamrażarki). Uprałam bieliznę, tj białe koszule, białe obrusy i białe prześcieradła po gościach. Po czym powiesiłam na dworze. Po czym nagle lunęło burzowo-gradowo i biegiem zbierałam. Dobrze, że część na suszarce, to razem z suszarką wciągnęłam na pokoje.
Dzieci były, ale tak jakby się raczej minęły. Krakowskie przyjechało w piątek, było strasznie zmęczone korpopracją oraz wqrzone świętami itd. Coś tam szturnęło z licznymi komentarzami. Właściwie nie było co, bo starałam się tak, żeby nie musiała wiele pomagać. (Choć, prawdę mówiąc, sąsiadce córki przychodzą zrobić przedświąteczne porządki z myciem okien, trzepaniem dywanów itp. Obie mające własne duże domy i rodziny.)Dziecko przyjechało w sobotę wieczorem, poszło na rezurekcję sztandar ponosić, zjadło z nami śniadanie na szybkiego i pojechało. Po czym przyjechało w poniedziałek z Magdusią, ale Krakowskie w niedzielę pojechało, więc kompletu nie było. Przybyła natomiast Najważniejsza, ochoczo bardzo, bo ciekawość ją zżerała, jakżesz to ta Magdusia wygląda. Zachowała się nad wyraz nienormalnie, bo nie wystrzeliła z żadnymi naukami na temat przestrzegania przykazań. Czyli, obyło się bez sensacji.

A od środy jest na tapecie temat zakupienia i przywiezienia RSM na pszenicę. W idiotycznym giesie nie ma opcji zakupu z dostawą. Starszy podjął się, że pojedzie rodzimym zabytkiem i przywiezie. Zabytek należało uruchomić i sprawdzić jego przydatność szosową. Po uruchomieniu stwierdzony został brak przydatności, z powodu braku świateł. I zaczęły się głupie dyskusje z Tatusiem na temat szukania prądów błądzących po traktorze. Ostatecznie doszedł do wniosku, że może bezpieczniki. Znalazłam dwie sztuki. I dostałam polecenie, żebym poszła wymienić. Z komentarzem "Przecież ty wszystko wiesz i potrafisz, to bezpieczników nie wymienisz?" Może bym i wymieniła, gdybym wiedziała gdzie ich szukać, ale jak mi wytłumaczył gdzie (no, tam na dole), to za cholerę nie znalazłam. W końcu ruszył dupę, otworzył schowek z bezpiecznikami, ale i tak ja je musiałam powyjmować i sprawdzić. Potem przeczyścić styki i włożyć z powrotem, wymieniwszy przepalone. Akurat dwa. Potem rozkręcić lampy wsteczne i sprawdzić żarówki. Potem pojechaliśmy do agromy kupić zapasowe żarówki i bezpieczniki. Przy okazji okazało się, że gumki do opryskiwacza są na stanie (wczoraj nie było, bo pani sklepowej nie chciało się dupy ruszyć i szukać głupich gumek oraz odliczać do dwudziestupięciu. Dzisiaj był pan.) Potem wymieniłam malutką żaróweczke w przednim reflektorze, bo poprzednia "przyspawała się" do oprawki. A potem przyjechało Dziecko reanimować przyczepę. Zabytek ten, zresztą w szanownym Autosanie wyprodukowany, ma dziwną, wqrzająca do białości przypadłość, że zawsze, gdy ma być użyty szosowo świeci choinką z tyłu w kombinacjach przeróżnych, ale nigdy takich , jak należy. I zwykle parę godzin schodzi na szukaniu prądów błądzących, masy, czyszczeniu styków, przepinaniu kabelków oraz rzucaniu śrubokrętami i słowem, powszechnie uważanym za wulgarne. Gęsto. ( W końcu łatwiej o słowo niż kolejny śrubokręt) Dziś też tak było. Jeden śrubokręt poszedł na straty, bo Dziecko piżgnęło nim, w ciemność. Ostatecznie prądów nie znaleźliśmy. Przyczepa uparcie świeciła, jak sobie chciała, więc traktor został podpięty do drugiej, w której Dziecko latem położyło nową instalację. Ale i ta cholera wredna się okazała, zaświeciła postojówką na stopie zaś stopów włączyć nie chciała absolutnie. Tu Dziecko mniej pyskowało - wszak samo tę instalację spinało. Ale, że samo spinało, to wiedziało, który kabelek od czego i szybko znalazło, co ją boli. Poprzepinało kabelki i po ptakach. Ostanie pięć minut w deszczu dość obfitym, który był uprzejmy zacząć padać. Akcja była nocna, zakończyliśmy o 21.30. Moim zadaniem było świecenie celowe latarką (lepiej się sprawdzała niż lampa warsztatowa i kabel się nie szwendał), pilnowanie śrubek, donoszenie śrubokrętów, szczypiec, papieru ściernego, latanie "do tyłu" i meldowanie co świeci oraz robienie za chłopca do bicia, czyli zbieranie opeer, że "jak to, świateł nie mogliście zrobić". Kazałam na wszelki wypadek walnąć się w łeb i opamiętać, że chyba  jednak robienia świateł w przyczepie nie należy ode mnie oczekiwać. Potrafię popodpinać kabelki do wtyczki. Zamontować gniazdko, podpiąć żyrandol.  Owszem. Nawet bym polutowała końcówki, jak by sytuacja bardzo tego wymagała. Ale co innego wymienić wtyczkę od kabla, gdzie są 3 żyły i prawie wszystko jedno, która do czego podpięta, a co innego podpięcie siedmiożyłowego kabla, gdzie każdy drucik musi być do określonego bolca. I nie mam najmniejszego zamiaru zapoznawać się ze schematem  świateł od przyczepy. Co to to nie! Moja żądza wiedzy aż tak daleko nie sięga!

W tak zwanym międzyczasie tuningowłam, dla odreagowania wzbierającego jak wulkan wqrwu, rabatkę funkiową. Zaczęła mi się na niej rozwijać jakaś trawa. Trawa była nieusuwalna szczypaniem, więc stwierdziłam, że musi, nie inaczej tylko perz, wobec czego trzeba z amerykanami na niego. Co też uczyniłam. Perz okazał się być perzem, zatem trzeba było zamerykanizować znaczną cześć rabatki. ( W momencie założenia rabatka została nakryta czarną włókniną oraz zasypana korą po włókninie. Kora, za sprawą kurzego pazura,  bardzo prędko znalazła się na trawie wokół rabatki i urozmaicała koszenie trawnika, wymuszając skłony boczne przed kawałkami wyskakującymi spod kosiarki. Włóknina wkrótce była w stanie szczątkowo-strzępowym. No i perz zaczął mieć się dobrze.) Podczas tych akcji porządkowych funkie zostały wykopane i trzeba je było wkopać od nowa. Trochę karp porozdzielałam, więc zrobił się nadmiar, z którym nie wiem jeszcze co zrobię. Na pewno gdzieś wetknę (po czym będę psioczyć sama na siebie, jaki miałam mądry pomysł, żeby akurat w tym miejscu), jeszcze nie wiem gdzie, bo ogródek jest raczej kośny i gdziekolwiek nie można. Podczas ponownego wkopywania zrobiłam im przyjemność i dołożyłam dość sporo skompostowanego koziego gówienka, którego mam przyzwoitą ilość w sadzie. Trochę problem z dowozem, ale tatuś był wspaniałomyślny - pojechał lambordzini i wsadziłam trzy półworki do bagażnika. Akurat wystarczyło na to, ale jeszcze by się przydało.
Rabatka jeszcze nie dokończona, ale będzie musiała poczekać na swoją kolej, ponieważ jutrzejszy dzień minie pod znakiem przygotowywania traktora do wyjazdu do gieesu oraz wymiany dysz w opryskiwaczu. Podobno istnieje jakiś klucz do zdejmowania kołpaków ale nikt nie wie, gdzie przebywa.
Ponadto kosiarka odmówiła współpracy i nie raczyła się odezwać, mimo przeczyszczenia świecy. dzisiaj zakupiłam nowa świecę. I dobrze, że poszłam do "Leona", bo się okazuje, że nabycie nowej świecy to nie taka prosta sprawa. W jakiś samoobsługach kupiłabym na peno niewłaściwa, mimo posiadania w garści pierwowzoru. Leszkowi zeszło piętnaście minut na znalezienie odpowiedniej. Uzyskałam, gratis całkiem, instrukcję, żeby wyczyścić filtr, bo za duża jest podaż paliwa, świecę zalewa i dlatego pada.

PS. Wzięłam i padłam nad klawiaturą. Wysłało się jakoś samo.
Chciałam jeszcze ogólnie wyjaśnić do czego służą schodki. Otóż schodki to moja z Dzieckiem zmowa przeciwko tym małym wrednym, które grasują mi po kuchni nocą i zawieszają coraz wyżej kuchenne szafki.Ostatnimi czasy, żeby wyjąć coś z najwyższej półki musiałam podsuwać krzesło. I wchodzić na nie z nadzieją, że nie zrobi mi psikusa i się nie rozleci.To "nowe" jest zbyt ciężkie, by nim swobodnie suwać. Więc schodki. Rozkłada się jednym ruchem i tak samo składa. Żeby znaleźć się na wysokości krzesłowej robi się dwa kroczki, a nie jeden duży, co w pewnym wieku ma istotne znaczenie. Po złożeniu wsuwa się za coś, np. lodówkę i nie narzucają się na oczy. Tylko mocna wskazówka od "KasiBHP" - patrz na czym stawiasz! Żeby nie było potem "ratuj się kto może", jak stracą równowagę postawione jedną nogą na psowym miśku, np.