poniedziałek, 27 czerwca 2016

Saharo adijos!

Choć trochę i na chwilę. Może.

Dziś wreszcie chłodniej. Tyle, że na wariackich papierach, bo po ostatnich saharyjskich upałach - wręcz zimno. Kilkanaście stopni w dół. Od rana pochmurno, deszcz "wisi" i nie chce spaść. Co raz robi nadzieję mizerną mżawką, która niczego nawet porządnie nie zwilża. Ale nadal nie pada.

Wczoraj była kulminacja upału.
Zaplanowaliśmy odwiedziny u Najważniejszej. Udało mi się namówić Dziecko, żeby przyjechało i zawiozło, chodziło głównie o Starszego, ponieważ on ma wielkie trudności z poruszaniem się per pedes. Wyrywał się jechać lambordżinim, na co się absolutnie nie mogłam zgodzić, zwłaszcza w tym piekielnym upale. No i musiałam kombinować, żeby przypadkiem nie powiedzieć, że on nie nadaje się do prowadzenia autka na takiej trasie, bo by się natychmiast zaparł, jak osioł, że się nadaje. I oczywiście musiałabym z nim jechać. Niestety, czasy kiedy Starszy był wzorem opanowania, refleksu i zimnej krwi za kierownicą i z kilku ciężkich opresji nas wyprowadził - minęły bezpowrotnie. Co prawda, w niedzielę ruch jest jakby mniejszy, ale te slalomy związane z wymuszoną zmianą pasa ruchu co kawałek trochę nie dla Starszego.
Starszy nie mógł się doczekać przyjazdu. A tu w dodatku się okazało, że będzie musiał jeszcze trochę poczekać, bo Dzieciaki przywiozły pranie. W zasadzie prania dwa, po posortowaniu. I, żeby mogli zabrać z powrotem, to trzeba było jedno przeczekać, powiesić i nastawić drugie.

Najważniejsza jest od kilku dni w jednoosobowej sali. W nowowyremontowanej części oddziału. Sala faktycznie VIPowska, nawet klimatyzacja istnieje. Przeniesienie jej na tę salę spowodowało domysły co do "ustosunkowania" ciotki. Domysły dotyczyły pozycji brata, czyli Starszego. Co ciotka załatwiła krótko: "bratowa była dyrektorem szkoły, a brat rolnikiem". Wobec czego powstały zapewne domysły "ile i komu".
No, ale w szpitalnej nudzie ludziska jakąś rozrywkę intelektualna muszą mieć, więc niech tam sobie rozkminiają.
Najważniejsza ma problem z gojeniem się. Dostaje w żyłę antybiotyk, pewnie 3 razy dziennie, skoro przy nas pielęgniarka ją podłączała. Nieco chodzi i jak to ona - rżnie gieroja i nie używa chodzika, co by się było skończyło pozycją horyzontalną, gdyby jej ktoś w locie nie złapał.
Otrzymaliśmy polecenie nawiedzenia mieszkania. Instrukcja co do rachunków do zapłacenia.( Tak sobie myślę, że jak by mi się coś takiego przytrafiło, to byłby problem z rachunkami. Część faktur dostaję na mejla! Autoryzacja przelewów z mojego telefonu. Autoryzacja dostępu do faktur za telefony z mojego telefonu.Kicha w pewnym sensie.) W ostatniej chwili uratowaliśmy większość kwiatków, jeden tylko padł bezpowrotnie. Zrobiliśmy szybki remanent w lodówce i w skrzynce na listy (Dziecko zastanawiało się, jak im się taką ilość reklamowej makulatury udało w tę skrzynkę upchnąć. Swoja drogą tej makulatury nie roznosi listonosz. Jakieś "dobre dusze" muszą wpuszczać domofonem roznosicieli. Cóż, głupota ludzka ciągle ma skrzydła... )

Byliśmy z powrotem o 19-tej. Dziecko ze strasznym globusem, z powodu wielogodzinnego bycia za kółkiem, w aucie bez klimy, za to z pootwieranymi wszystkimi szybami. Skłaniało się bardzo do przenocowania i odlotu wczesnym rankiem. Po połknięciu piguły zaczęło wracać do normy. Zaliczyliśmy jeszcze tylko plantacje, żeby pozyskać warzywka bez chemii. Cukinie były uprzejme osiągnąć właściwe wymiary, nawet parę ogórków było gotowych do zerwania. No i cebulka, która im bardzo odpowiada i w jakiejś tam sałatce się sprawdza. Oczywiście zapomniałam o rzodkiewce, którą cały czas miałam na myśli. Dostali też 2 kozowe serki i dwa kolejne w słoiku, zalane olejem rzepakowym tłoczonym na zimno, z czosnkiem niedźwiedzim. Z przykazaniem, że ma postać, żeby się "przeżarło", bo dopiero co zalane. (Dziś nabyłam suszone pomidory, niestety w wersji słoikowej. Kolejny serek został zalany z tymi pomidorkami i bazylią)
Dziecka są w trakcie przeprowadzki. Już większość manatków przewieźli do "nowego" mieszkania. To "nowe" jest dużo mniejsze, za to na pierwszym pietrze, czyli bliżej lądu. No i tańsze. Właściciel nie przewidział najemców ponadnormatywnych, zatem mebel do spania nie nadaje się do spania. Zatem Dziecko nabyło dziś materac i na razie będą sypiać po japońsku. Planują zakup pralki, z którą będzie problem pewien w związku z rozmiarem łazienki.(Napomknęli, że mają zamiar coś tam sprzedać, w tym rower, dla uzyskania środków na pralkę. Od czego trzeba ich odwieźć, bo rower sprzedadzą za grosze, a następnego prędko nie kupią) Podoba mi się metamorfoza mojego Dziecka. Bardzo mi się podoba.

Moje korpo Dziecię też mi się bardzo podoba. Jak artystycznie i dyplomatycznie potrafi trzymać w pionie podwładnych! Podziwiam, bo ja z tym miałam cholerne trudności. Organizacyjnie wszystko było do przodu, a nawet bardziej. Natomiast ogarnięcie fochów koleżanek było dla mnie wielkim problemem. Kasia jest w podobnej sytuacji - kieruje zespołem, którego kiedyś była członkiem. I sobie z tym świetnie radzi. Tym bardziej ją podziwiam. I nawet jej to powiedziałam. O! (Żeby ostatecznie tak nie było, że się dziecku tylko błędy wytyka.)

Późnym wieczorem w końcu ten deszcz spadł. Padało dość rzęsiście, ale bez przesady i krótko, za to ochłodziło się bardzo. Zobaczymy rano, jakie będą efekty ogólnego podlewania....

czwartek, 23 czerwca 2016

Lipne granie

Lipa się rozhuczała na dobre, przedwcześnie jakby i z nagła. Jeszcze przedwczoraj kuleczki w przykwiatkach wisiały, a dziś już kwitnie na całego. Oraz gra i buczy! Oraz pachnie nieziemsko!
Taki drobny plusik dodatni w tej codziennej szarości i problemowatości.

No i jeszcze plusik dodatni taki, że te trzy kopy siana, cośmy je ze Starszym przeciw wiatrowi stawiali już na strychu. Suchuteńkie było, aż chrupiące, mimo, że w międzyczasie polało ostro(wiadomo - mistrzunio stawiał - nawet wichura, co konar z jabłoni urwała rady im nie dała). Dziecko brało prosto z kopy. Pomstowało przy tym na czym świat stoi, bo ładowanie siana na przyczepę, a potem wydawanie z przyczepy na strych jest zajęciem takim se. Sypią się te suszone okruchy i nasionka po człeku, lepią się do spoconych pleców, a bywa, że i z brody wyplątać jakieś źdźbło trzeba . Nie mówię o tym, że rozkładanie na przyczepie, a potem na strychu we współpracy z Dzieckiem jest też zajęciem takim se. Albowiem Dziecko zdaje się mierzyć moje siły swoją siłą. Nic to, dałam radę. Grunt, że sprawa załatwiona w miarę bezboleśnie.
Z przerwą nieplanowaną pośrodku zawartości przyczepy. Biała niewolnica z amerykanckiej korpo-plantacji zechciała nawiedzić cioteczkę w szpitalu, a potem udać się do swych wiejskich źródeł super nowoczesnym, klimatyzowanym pociągiem, który wyświetla stacje aktualne i planowane, gada ludzkim głosem i nawet ma gniazdka, żeby cywilizacje podłączyć, jak bateria zdechnie. I niestety ten wspaniały pojazd padł ofiarą innego pojazdu, zabytku peerelu, który wcześniej poruszał się tym samym torem w tym samym kierunku i nie wydolił. Pot z niego spłynął jeden przystanek przed córciowym docelowym i Dziecko zostało telefonem wezwane na odsiecz. Pojechało, siostrę dowiozło, negatywne uczucia do siana mu nieco wychłudły i załatwiliśmy już resztę szybko i sprawnie.

W międzyczasie się okazało, że inwentarz mi się powiększył. O przedstawiciela mojego "ulubionego" ptactwa, czyli gołębia, który na razie siedział w kącie garażu za oponami i mówił grrruch. Wstępnie kazałam mu iść precz, ale się jakoś nie podporządkował. Potem zaczął się na piechotę szlajać po gumnie i wtedy Dziecko dostrzegło, że on jest pocztowy. Nawet udało mi się wziąć go w rękę i tę obrączkę poczytać. Ponieważ okazał się nie być zwykłym obsrywaczem, lecz ptakiem niejako pracującym, więc należało mu poświęcić nieco uwagi.Przeniósł się na strych i zajął miejsce w zwodku, dałam mu tam  wodę. Papu ma wszędzie pod dostatkiem. Wydzwoniłam nawet jakiegoś miejscowego gołębiarza, żeby się dowiedzieć, czy powinnam coś więcej zrobić, ale dowiedziałam się, że ptaszysko już długo w locie, pobędzie parę dni, zregeneruje się i poleci dalej. Ale, jak widać, gołąbkowi się spodobało, bo siedzi nadal. W poniedziałek Starszy był przekonany, że odleciał, bo gimnastykował skrzydła i kołował nad posesją. Ale dziś widziałam, że siedzi sobie na kalenicy domu. No to niech siedzi, jak mu dobrze.....

Tydzień się zaczął pod znakiem podróży. Planowanych i odbywanych. Planowałam w niedzielę nawiedzić chorą, ale nic z tego nie wyszło z powodu obecności córusi oraz z powodu sobotniego siana, które mocno siedziało w gnatach. W poniedziałek odbyłam podróż nieco dalszą, której jedynym pozytywnym akcentem były pierogi ze śmietaną spożyte w miejscowej "knajpie". Poza tym nawet na góry nie polukałam, nawet przez okno, masakara jakaś. Na następny dzień okazało się, że stres lepiej daje w kość niż nawet dwie przyczepy siana i chorej znów nie nawiedziłam. Ale dzisiaj już wypadało koniecznie, bo Ciotka od niedzieli z utęsknieniem wyczekiwała rosołu. Ponieważ ten, który w niedzielę, z myślą o niej ugotowałam, uległ już przedawnieniu - dziś ugotowałam nowy. Zasypałam grysiczkiem, jak chciała i starłam kawałek marcheweczki, jak się praktykowało u mnie w domu i pysznie było. Ostatecznie okazał się za gęsty w/g ciotki i wylądował w tualecie szpitalnej. Część tylko zasypałam uprzednio.Po powrocie zasypałam kolejną porcję połową uprzedniej ilości i zaniosłam do Elusi, która jutro ma "dzień", więc jej tam odgrzeje. Oraz ma zasięgnąć konkretnego języka. Bo ciotka przekazuje informacje sprzeczne. Osobiście mi powiedziała, że mają ją wypisać pod koniec przyszłego tygodnia. A później zadzwoniła wieczorem, że pod koniec bieżącego. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że doktór powiedział jej, że zostanie wypisana ze skierowaniem na onkologię paliatywną. Na co ciotka rzekła "veto". Bo ona ma kaprys umrzeć we własnym domu. (Nie rozumiem ideologii z obowiązkiem umierania we własnym domu. Po drugiej chemii Gośki ciotka zgłosiła postulat, żeby ją przywieźć, żeby umarła w kraju. 24 godzinna podróż oraz różnice cywilizacyjne w opiece paliatywnej były sprawą drugorzędną, wobec nadrzędnego celu ideologicznego. Kazałam się palnąć w łeb tylnom łabom. No, a teraz znowu.) Delikatnie próbowałam napomknąć o ciągu dalszym choroby, ale niby wszytko wie, a chyba jednak nie do końca. W każdym razie trwa przy swoim. Wobec czego zostało wstępnie ustalone, że Starszy się u niej ulokuje. Ze względu na stan zdrowotny Starszego jest to rozwiązanie beznadziejne. Ale czego innego na razie nie wymyśliliśmy.
Inwentarz zasadniczo ogranicza swobodę manewru, ale ograniczenie inwentarza nie jest brane pod uwagę.

A poza tym "nic na działkach się nie dzieje". Walczę z naturą, która usiłuje mi zasuszyć plantacje, wyeliminować rzepaczanym chrząszczem krzyżowe oraz wszystko chwastem zagłuszyć. 2 dni bez motyczkowania skutkują  gimnastyką "skłon-wyprost", bo większe chwasty trzeba powybierać, żeby się na powrót nie ukorzeniły.
Traktor nadal nie opanowany. Córcia usiłowała w sobotę oswoić bydlę. Skończyło się na tym, że na wstecznym wylądowała na zaczepie przyczepy. Starszy był tak wściekły, że nawet nie poszedł zdjąć go z tego zaczepu. I nie dociera do niego, że bydlę ma tak twardy hamulec, że babskom nogom go nie depnie.Dziecko postuluje od jakiegoś czasu, żeby to sprzedaćć i kupić jakieś śmieszne maleństwo, którym mogłabym jeździć. Na razie postulaty sobie a muzom. jak Starszy zainstaluje się u Rzeszowskiej to pozostaną mi taczki

Lampa jest wciąż makabryczna. Kozy idą na "powietrze świeże" wcześnie rano i już około 10-tej Królowa Matka stoi i "robi bokami" oraz wygląda w kierunku obórki. Psy walają się po parkietach i nawet nie mają ochoty na sikanko, mimo, że piją jak smoki. Na razie jeszcze dają radę bez lodu w misce i okładania Czarnej mokrymi ręcznikami. Odkryły szybko, że nocą jest fajnie i właśnie Księżniczka mnie już trzeci raz tej nocy wyprowadziła. Koty są w raju. Zwłaszcza najbardziej ciepłolubna Antonina plażuje się całymi dniami na najbardziej nasłonecznionym oknie.
Klementyna przyszła na przytulki przygłaski i drapanko i  skutecznie utrudnia mi trzaskanie w klawiaturę.
Więc kończę, bo kotu się należy co mu się należy. Czyli do rana.
A rano lipa znów nam zagra i zabuczy...

piątek, 17 czerwca 2016

Ruch w interesie

Interesu nie ma żadnego, ale jest ruch. Młyn totalny na wszystkich frontach. Mnóstwo zadań do wykonania już, albo takich, które powinny były być wykonane wczoraj.Opóźnienie w czasie skutkuje tym, że robi się więcej roboty do zrobienia, albo pojawiają się straty.

Brak sił i środków oraz błędy w komunikacji spowodowały, że zmarnował się pokos u Oli pod orzechami. Ostatecznie, mimo dogadania się co do pomocy przy zwózce, to siano nie zostało wysuszone. Ograniczenia czasowe i pogodowe. Złapaliśmy się, na wniosek Starszego, za to, które już dosuszone było w naszym sadzie. Starszy rzucił hasło, żeby skopić. Oczywiście kopy układał on, bo ja jakaś tempa jestem w tej materii. Ja grabiłam i donosiłam. Stawialiśmy w upierdliwym wietrze, który utrudniał pracę. Grabić można było wyłącznie z wiatrem (normalnie grabienie z wiatrem to jest ułatwienie, ale czasem trzeba i pod wiatr, a tu się nie dało absolutnie) Przy ostatniej kopie już tak nie duło, ale zakończyliśmy ją tuż przed deszczem. Jeszcze zdążyłam "zafoliować" tę odrobinę cudnie wyschniętego siana na trawniku "za płotkiem" i zaraz potem luneło.
Pomyślałam "pies mordę lizał z resztą potencjalnego siana, ważne, że w  końcu jarzyny podleje porządnie".
To był poniedziałek.

A we wtorek Rzeszowska miała operację. Więc łaziliśmy, jak tygrysy w klatce, z telefonem w garści, oczekując wieści od Elusi, która akurat miała "dzień", więc od rana mogła monitorować temat. I monitorowała do 19-tej. Rzeszowska wybudziła się przepisowo. Operacja była trudna i rozległa, trwała ponad trzy godziny, straciła znów sporo krwi, którą jej uzupełniali potem.

We środę zdecydowałam się pojechać, bo po południu powinna być już na sali ogólnej. Elusia jechała na "noc" więc się z nią zabrałam. Rzeszowską zastałam pod monitorem, z kroplówką tu i pompą tam, ale gadała jak najęta, tak że skróciłam wizytę, żeby sobie tym gadaniem nie zaszkodziła. Co prawda podpięta była do monitora i lekarze latali co chwila lukać w ten monitor, ale nic nie wskazywało, że się zaczną jakieś szczególne jazdy.

W czwartek rankiem wybrałam się z motyką na grządki i akurat byłam w trakcie motyczkowania w dyniach, kiedy zadzwonił lekarz prowadzący, żeby mnie poinformować, że jest kiepsko i "może być różnie". Więc zaraz telefon do Elki, co się dzieje. Ta nie dzwoniła, bo obiecała ciotce, że nic nie powie "w domu", a należy do tych nielicznych, u których "słowo cenniejsze  pieniądza". Ale, jak się dowiedziała, że wiem, to opowiedziała ze szczegółami.Powstał problem co, i jak, powiedzieć Starszemu, żeby zaraz nie mieć pogotowia w domu. Jakoś mi się udało.
Wcześniej wydzwoniłam Dziecko, które obiecało zwolnić się z pracy i przyjechać, żeby dowieźć.
Żadne akcje już w grę nie wchodziły, Starszy się nie nadawał do niczego. Ja obleciałam, co należy, żeby żywina nie głodowała. Przygotowałam Starszego do wyjazdu, naszykowałam kawusię dla Dziecka, wyprowadziłam psy. Dziecko przybyło i pojechaliśmy. Akurat trafiliśmy na porę największego mątu na drogach i zaliczyliśmy 2 mniejsze koreczki. Potem panowie poszli nawiedzać, a ja poleciałam do doktorów zasięgać języka. Na oddziale był lekarz dyżurny - spadochroniarz dorabiający do emerytury na wczasy na Majorce. Wystąpił do mnie z pyskiem, żeśmy wypchnęli takiego schorowanego człowieka na taką ciężką operację i teraz on, biedak ma kłopot i nie będzie mógł przekimać nocnego dyżuru (było w podtekście). Uświadomiłam go, że ciotka, mimo wieku zaawansowanego, nie hoduje niemca, jest samodzielna, sama o sobie decyduje i nikt nie śmiałby nawet jakiejkolwiek presji na nią wywierać. Wobec czego wysłał mnie po informacje do kardiologa, który urzędował na internie. Z jednym w wypowiedzi spadochroniarza się zgadzam: ciotka nie powinna była być operowana w szpitalu, w którym nie ma oddziału kardiologicznego. Albowiem ciotka ma rozrusznik. Przed operacją zawieźli ją do kliniki "na górce", żeby jej ten rozrusznik przestawić. I tu już wyobraźni lekarzowi prowadzącemu i operującemu, a także ordynatorowi z profesorskim tytułem, nadzorującemu operację - brakło. Nie wzięli pod uwagę, że nie będzie możliwości przetransportowania porżniętej pacjentki z powrotem "na górkę", żeby ten rozrusznik ponownie uruchomić. A wzywany z górki kardiolog nie raczył przybyć (!)
Wczoraj udało się lekami ciotkę ustabilizować, tak, że nawet była opcja "uruchamiania" jej dzisiaj. W każdym razie zaczęła siadać. I znowu zaczęły się jazdy. Elka dzwoni 3 razy na dobę i informuje mnie na bieżąco. Ja nakładam filtr na informacje i przekazuję Starszemu. Jutro Ela ma "dzień", więc od siódmej rano będzie monitorować "naocznie". Jutro przyjeżdża Kasia i bezpośrednio pojedzie do ciotki.

Wczoraj po powrocie polazłam z psami i, od bujających się sąsiadów, dowiedziałam się, że w międzyczasie karetka zabrała sąsiada zza płota z zawałem. A jak robiłam porządek u kóz, to ciął boszem płyty, którymi wykładał "podłogę" w budyneczku gospodarczym, własnymi wyłącznie rękami wzniesionym.
No. A potem polazłam do Elusi wymienić poglądy na uzyskane informacje i okazało się, że jej mąż, pracujący za granicą, przebywa aktualnie, od przedpołudnia, w szpitalu, z ręką na której ma szwy, krwiaka i gips. Z medycznego punktu widzenia nie pasowało jej to do kupy absolutnie, ale faktem jest, że jakaś płyta mu na rękę poleciała, w związku z czym siedzi tam i głoduje, a w sobotę wróci na ojczyzny łono w charakterze tymczasowego kaleki.

Czy ja nie mówiłam już, przypadkiem, że jakiś wyjątkowo cholerny ten rok jest? Ciągle coś się usra w najbliższej okolicy. Podobnie feralny był 84. Wyszło mi, że 32 lata temu. A jak odliczyłam kolejne 32 do tyłu, to wypadło na mój rok urodzenia. Też pechowy był? No to wychodziłoby na to, że mam napaprane w życiorys już na wstępie. Ale może jednak nie całkiem...

Ponieważ mi 2 dni wypadły z grafika, więc dzisiaj wzięłam się za zaległości od rana. Upał był ciężki i nie do przeżycia, gdyby nie wiatr. Właściwie wichura straszna, która szarpała się z naszą, ponadstuletnią, lipą zajadle. Na szczęście  nie dała jej rady. Ładny sajgon by się narobił, gdyby wichura wygrała - tuż tuż są przewody elektryczne i sąsiada światłowód internetowy. (Ten sajgon wisi jednak w powietrzu ponieważ wycięcie lipy nie jest brane pod uwagę.) Deszczu nie było, więc wieczorem woda pojechała na grządki. A w sadzie objazd - wietrzysko nie dało rady lipie to się odegrało na "cesarzu" i ułamało potężny konar. Oczywiście z mnóstwem jabłek. Rozpirzyło też jedna kopę. Nieco. W czasie gdy ja poiłam roślinki, Starszy tę kopę zregenerował. Jutro ma przyjechać Dziecko i kopy zostaną zabrane do domu. O ile nic nie spadnie w międzyczasie. (To co było za płotkiem sprzątnęłam już, przy użyciu poszwy, coby nie naświnić na gumnie, oraz zaoszczędzić nogom kilometrów.)

Żeby nie było, że tylko robota i kłopoty, to taki mały przerywnik muzyczny: wywaliłam dziś z rana kozy na powietrze świeże. Cień jeszcze był na gumnie tu i tam, no to niech wyżrą trochę tej przedawnionej trawy, zawsze to potem będzie kosiarce lżej i babie za kosiarką także. Czarna wisi przodem na parapecie jak drobnomieszczanka jakaś i jak tylko kozioły zobaczyła na gumnie, to mało jajka nie zniosła. Wzięłam ją na pojedynczy sznurek i niech się zapoznaje z bliska. Byłam przekonana, że kozioły czmychną gdzie pieprz rośnie, a Andzia będzie obraniać parskając. A tu siurpryza: kozioły lazły do Czarnej jak głupie, mordy sobie dawały oblizywać.Oba! Także Biały, który boi się nawet własnego cienia! Łaciaty cwaniak próbował nawet Czarną podskubywać za sierść w okolicach dupska. Niestety, takiej komitywy nie przewidziałam i nie wzięłam aparatu. A byłoby zdjęcie roku: miesięczna kozia malota skubiąca za dupsko dwa razy większego psa!
Poza tym muszę jeszcze obadać, co z tą czarnuszką. Udało mi się telefonem złapać Braciszka gdzieś w Wetlinie na stokówce jakiejś. Wyszło, że znów go rodzinna choroba zaczęła nękać. Dotychczasowy doktór, nie dając już rady z medykamentami, zasugerował czarnuszkę. W postaci ziarneczka zaparzonego wrzątkiem. Napar wypija, resztę wyjada. Skutek pozytywny nader.

Ze spaniem ostatnio problem z powodu nadmiaru wrażeń. (Z tego samego powodu wróciłam do poprzedniego sposobu inhalacji, co mnie wqrza na samą siebie. Palę jak durna jakaś. Smród mi się rozchodzi po chałupie, popielniczka kwitnie pod ręką. Ale może do poniedziałku....) Mimo że nie leniłam się dziś absolutnie (do tego stopnia, że w pewnym momencie walnęłam się wirtualnie w łeb i zaleciłam przystopowanie), o spaniu nie ma mowy. Czyli, poczytamy o czarnuszce....


środa, 8 czerwca 2016

Jak radzi Fukuoka

Zaczynam się zastanawiać czego mogę nie robić. I kiepsko mi to wychodzi. Na razie mi wyszło, że mogę ostatecznie nie przewracać siana, które już właściwie dosuszone w sadzie, bo Dziecko moje w sobotę przyjechało i skosiło. Mogę  nie zbierać siana z ogrodu sąsiadki, który Dziecko też wykosiło. Nie mam mocy przerobowych, nie jesteśmy w stanie we dwoje tego zwieźć i upchnąć na strychu.
Starszy ostatnio kiepski bardzo i do cięższej pracy fizycznej nie nadaje się absolutnie. Byliśmy u jego doktóra od pompki i stwierdził, że ilość płynu w osierdziu się zwiększyła. No więc Starszy nie będzie mi widłami z przyczepy na strych siana wydawał.
A ja, po niedawnych przygodach ze szpitalem, usiłuję wrzucić na luz. Kiepsko mi to chyba wychodzi, bo wczoraj znów był incydent zdrowotny, na skutek którego zostałam karetką dostarczona na SOR. (Przeżycia niezapomniane, ale nie będę o nich pisać, bo a nuż mnie znowu szlag trafi.) W każdym razie, po 3,5 godzinach tam spędzonych wróciłam do domu w stanie zdecydowanie nie lepszym, a nawet gorszym, bo doszedł mi spuchnięty krwiak powyżej nadgarstka, po tym, jak dziunia usiłowała się wkłuć w żyłę i nie trafiła. Kładłam się z brakiem pewności, jak będzie do rana, ale rano obudziłam się jak nowiutka, tyle, że słaba. A poza tym - jak by nigdy nic. No i masz.

Więc znów zaczęłam kombinować, czego mogę nie robić dzisiaj. I znów mi kiepsko wyszło.
Bo się zrobił mus z wywaleniem koziołów do osobnego boksu. Mus się zrobił z tego powodu, że kozioły stały się namolne, zbyt natarczywie pchają się do cycka i Andzia je zdecydowanie odpędza - to głową, to nogą. Sytuacja kiepska. I dla Andzi i dla koziołów, bo w końcu któryś może zbyt mocno oberwać.
Boks był (ten zrobiony zimą dla rezydenta chwilowego - Wacka), ale "surowy". Trzeba było zamontować poidło, karmidło i paśnik. Oraz zagęścić listwy w bramce, bo Łaciatek natychmiast się szparą przedarł na wolność.
Kozioły mają trzeci tydzień i już sobie radzą z podjadaniem pasz stałych - szamią sianko i zielonkę, pojadły trochę płatków owsianych.. Gorzej wychodzi karmienie ich butlą. Najpierw próbowałam z dziecięcym smoczkiem. Wydawał się za krótki - zamówiłam kozie. Z tymi też kłopot. Uszatek nie ogarnia, Łaciatemu wychodzi lepiej. Ten Łaciaty ma zadatki na sporego cwaniaka. Jest dużo mniejszy, ale ciekawski, zadziorny i bardziej odważny.

A potem był mus ukosić zielonego dla zwierzyny. Lambordzinim pojechaliśmy do sadu, wziąwszy kanistry z wodą (bo przecież trzeba podlać - z niedawnej ulewy już nie ma śladu w ziemi). Pomidory stały omdlałe, papryka takoż. I tylko to zostało podlane. Chociaż buraczkom, które wreszcie zdecydowały się wyleźć, też by się należało. Nie mówiąc o całej reszcie. Ale na to potrzeba by dobrze ponad sto litrów wody. Sąsiadki, które wodę maja blisko grządek podlewają codziennie i różnicę widać.
Ta nieszczęsna i żałosna rozsada pomidorów przyrządzona przez Rzeszowską stała wciąż na balkonie i nie miała zamiaru zejść w sposób naturalny, mimo mojego lekceważenia. Zdecydowałam, że wysadzę co lepsze, bo jakoś tak mi nijako wziąć i wyrzucić, co urosło. Zabrałam się za wysadzanie, a Starszy chwycił kosę. Ukosił z wysiłkiem widocznym, w końcu mu tę kosę odebrałam i dokończyłam.

W międzyczasie przytuptała sąsiadka od skoszonej trawy. Podobno orzechy ją interesowały zawiązujące się, ale zeszło na tę trawę. Jakoś nie dotarły do niej moje wcześniejsze deklaracje, że skoszę, ale zbierać nie będę. Jest zdeterminowana uprzątnąć ten pokos, bo twierdzi, że nornice się zadomowią, jak zostanie.( Ostatecznie - jakie znaczenie mają nornice na polu gdzie rosną orzechy i nic się poza tym nie dzieje? Orzechów raczej podgryzać nie będą ) Nie przyszło jej do głowy, że wystarczyło zadeklarować pomoc przy zbiorze siana na przyczepę, bo samo suszenie z przewracaniem wykonuje się mechanicznie i wysiłek fizyczny niewielki. Wyraźnie jej to tłumaczyłam, ale pewnie kiepsko słuchała. Uprzątnięcie  będzie ją kosztowało znacznie więcej pracy niż pomoc przy załadowaniu. A poza tym nawet nie powiedziała dziękuję  za skoszenie gratis ( Nie gratis to byłoby ok. 100zł).

A potem poszłam wydoić Andzię i nakarmić kozioły. Najpierw oczywiście próbowałam puścić do cycka. Białemu się trochę udało, jak się przyssał spokojnie. Ale jak zaczęły oba, w dodatku z przepychankami i podbijaniem, to Andzia powiedziała - basta i kozioły wróciły do siebie. No to ćwiczyliśmy butlę.
Na co przyszedł Starszy (Cieszą go te kozie dzieciaki i często do nich zagląda. Czasem tak sobie stoi i patrzy jak brykają) i zaproponował, żeby hołotę wywalić na powietrze świeże. Z Andzią i przychówkiem nie ma problemu, bo się bierze kozioły pod pachy a Andzia tupta za dzieciakami. Natomiast Wanda jest szajba totalna i wiecznie sajgon urządza. Dziś tak dziwaczyła, że udało jej się owinąć sobie szyję linką i musiałam ją puścić, żeby się nie udusiła. Puszczona, poleciała natychmiast do Andzi i próbowała ją z dyni potraktować. Andzię bardziej interesował rdest niż walki na łby, w końcu udało mi się wariata złapać za obrożę, odkręcić z tej zaplątanej linki i "zabić" nico dalej. A i tak się nie pasła, bo kozioły się przyszły zakolegować i zaczęły się walki z koziołami.

Andzia mocno zainteresowana trawą. Uszatek jest "bojba" i woli przy mamie.

Mały zadzior wcale nie ustępuje "placu" staremu zadziorowi.

A jak na chwilę spróbował, to wzięła i go gryznęła w celu przywołania do porządku.

Wredotę ma w zasadzie na mordzie wypisaną. Jak się tak dobrze przyjrzeć i zastanowić.


A potem się okazało, że koteczek Areczek znów zwrócił "myszkę". Tym razem mnie to zdopingowało do natychmiastowego poszukania odpowiedniej doniczki, złapania noża i wycięcia kawałka darni.

Pasły się kozieły - pasą się koteły.

Tośka z Areczkiem nie może, bo Areczek jest rasista i ją tępi niemożliwie z powodu innego koloru "skóry". Ale z Klementyną się jakoś dogadują.

No i czego ja dzisiaj mogłam nie zrobić?
Mogłam nie ugotować tych paru ziemniaków, które zjedliśmy z maślanką na obiad.
Mogłam nie nastawić dżemianki truskawkowej.
Mogłam nie pozamiatać. No, mogłam. Ale nabyłam właśnie miotłę gumową. 2 dni wcześniej nawet nie wiedziałam, że takie istnieją. Natrafiłam na nią przy recenzji żwirku dla kotów i podczas wyprawy do miasta w celu nabycia smoków dla koziołów, wstąpiłam do ulubionego sklepu "gospodarczego". Mieli! Dotąd wolałam, mimo wszystko (huk okropny, jaki z siebie ten Dublis wydawał i jego ciężar) odkurzaczem załatwiać porządki na powierzchniach płaskich. A ta miotła to jest cudo! Nic nie fruwa, żadne kłaki mi się po kątach nie snują. Zbiera nawet kudły z dywanu i wycieraczki. Wreszcie zamiatanie nie sprowadza się do przemieszczania kłaków z kąta w kąt i wzbijania tumanów kurzu. Przy okazji poszukiwań internetowych odkryłam też gumowe szczotki do ręki, które świetnie zastąpiłyby rolkę. Ponieważ produkuje je ta sama firma, co tę miotłę do podłogi, więc jest szansa, że pan w ulubionym sklepie sprowadzi. 

PS.
W obórce odkryłam coś takiego:

Właściwie to Starszy odkrył, nie ja. Bo ja tam włażę i patrzę na ściółkę, czy dosłać, czy usunąć, patrzę do wiader, czy jest woda, czy zupa, patrzę na kozy, czy w porządku. Po suficie się rozglądam z rzadka, czy pajęczyn nie ma. A te sobie tak cichcem uwiły-ulepiły. W boksie Wandy,  na środkowym słupie (dobrze, że nie nad wiadrem). Starszy obserwował je, jak latały tu i ówdzie i marudził, że  gniazda nie uwiją, bo jakaś podstawka im potrzebna. No to znalazły podstawkę.
Przestępstwo to jest sanitarne straszne, ale niech mnie ręka boska broni, żebym ja mogła zlikwidować to gniazdo. 
Na razie z obawą i niepokojem spoglądamy, bo wlatujące i wylatujące jaskółki zdarza się zaobserwować, ale jakoś nie widać, żeby tam coś w tym gniazdku siedziało.
Dawniej mieliśmy jaskółczych gniazd mnóstwo, jaskółki zasiadały cały kabel od domu do budynków gospodarczych. Pamiętam, jak kiedyś na polu do odlotu się zebrały - jaki był świr i świergot, jaki ruch na tej ścierni zrobiły, jak potem nagle wszystkie wzbiły się w powietrze, a za nimi źdźbła słomy...
Teraz ich coraz mniej. W tym roku tylko ta jedna para. Dobrze byłoby, żeby się znów zadomowiły....