wtorek, 29 stycznia 2019

czym pachnie w kuchni niedzielnym porankiem

Wciąż wstaje o jakiejś nieprzytomnej zupełnie porze. Po pobudkach o północy czy o drugiej na ogół udaje mi się zasnąć, pod warunkiem, że zbyt szeroko nie otworze oczu. Ale o czwartej już nawet nie próbuję. Nawet nie usiłuję dolegiwać z zamkniętymi oczami, bo wtedy na poddaszu zaczyna się taka gonitwa, że jest to szkodliwe dla zdrowia. Sporadycznie udaje mi się, po porannym harmonogramie, wrócić do łóżka i jeszcze trochę kimnąć.
Na ogół rano lepiej się czuję, więc staram się podgonić codzienne obowiązki. Zwłaszcza, że mam w kuchni luzik, bo moi panowie lubią pobarłożyć długo. Dla Dziecka to wręcz obowiązek, po całym tygodniu pracy, w niedzielę powylegiwać się na luzie. A Starszy nigdy specjalnie zrywny z pościeli nie był i tak też mu zostało, szczegółnie odkąd pleban wprowadził trzecią mszę o piętnastej.
Zatem zabrałam się za garowanie. Nastawiłam rosół, który ostatnio u mnie z garnka nie wychodzi, jako, że korzystny jest bardzo dla flaków. Dyskutować by można długo i żarliwie nad zaletami i wadami, nawet na noże pójść by mogło. Bo ostatecznie istnieje domniemanie, że ten rosół jest bardziej wyciągiem sterydowo-hormonalno-antybiotykowym niż kolagenowo-mineralnym. Niestety, dostępu do kurki z podwórka w martwej postaci nie mam, więc zmuszona jestem korzystać z tych ogólnodostępnych, a te - jakie są, kużden wi. Mimo to, wąsy mi na razie nie rosną, a flaczki są wdzięczne za rosołek w kubeczku, który łagodzi ich obyczaje i przyjmuje się pięknie, nawet wtedy, gdy nic innego się nie przyjmuje.
Tak więc, po małej chwili pachniało w kuchni rosołem.
(Ten mój rosół wzbogacony przyprawowo jest trochę, w stosunku do tego co zwykle. Na mój potężny, siedmiolitrowy gar, wypełniony jakby w czterech piątych, dodaję ze 3 plasterki świeżego imbiru, łyżeczkę lubczyku, łyżeczkę oregano i pół łyżeczki kurkumy, czasem jeszcze łyżeczkę kozieradki, która podnosi smak umami rosołu. Oczywiście pieprz i sól. Ale to wszystko tak bliżej końca gotowania.)
Jak się rozpędziłam z obieraniem jarzyn, co się wiąże z odkładaniem obierek dla kozów, to stwierdziłam, że już obiorę wszystko, co trzeba, żeby się potem nie rozdrabniać. Zaplanowałam na obiad wątróbkę i surówkę z marchwy i jabłka. Wątróbka wymaga jabłuszka - takie jabłuszko, pokrojone w ósemeczki, usmażone z wątróbką, potem posypane solą i majerankiem jest lepsze niż sama nawet wątróbka (Wątróbka wyłącznie drobiowa, uprzednio namoczona w mleku, co jej szlachetności dodaje wielce). Dziecko oczywiście nie wyobraża sobie wątróbki bez cebulki. A smażenie/duszenie cebulki zawsze wiąże się z komentarzami ze strony Starszego, który na cebulę jest jakby "uczulony" (To uczulenie kończy mu się w momencie skojarzenia cebuli i śledzi - potrafi nawet kilogram cebuli do śledzi obrać, co ja skwapliwie wykorzystuję. A co, chce marynowana cebulkę w ilości kilograma, to niech przynajmniej obierze. Kroić już mu nie każę, bo przepatrzeć nie mogę, jak nad tym smarka i ślozy leje - o dziwo, ja mogę ten kilogram skroić bez usmarkania się )
No to się wzięłam za cebulkę, pokroiłam i zaczęłam dusić na masełku.
I kuchnia zaczęła pachnieć duszoną cebulką! Co mnie natychmiast przeniosło do kuchni mojego późnego dzieciństwa, gdy już mieszkaliśmy we własnym domu. Wspominałam kiedyś, że ojciec raczej garnków nie tykał. Istniały jednak trzy tematy, które były jego domeną: wspominane już kręcenie majonezu, krojenie słoninki na smalec (ręczne - najpierw cienkie paseczki, potem kosteczka, żadne broń boże mielenie maszynką!) oraz właśnie duszenie cebulki. W tygodniu, gdy do pracy pomykało się na siódmą, nie było mowy o takiej rozpuście. Więc te rozpusty podniebienne, wymagające więcej czasu i nakładu pracy były przypisane do niedzieli (np. często na niedzielny obiad były pierogi, bo nawet przy dobrej organizacji, zrobienie ich w tygodniu było raczej niemożliwe)
Tak więc w niedzielę ojciec zabierał się za cebulę. Istniała w domu olbrzymia patelnia, prawie jak koło od wozu. Nigdy się potem z patelnią o takiej średnicy nie spotkałam. Conajmniej kilogram cebuli trzeba było obrać na tę patelnię. Potem się dusiła owa cebulka pod pokrywką, a na koniec wchodził w nią słoiczek przecieru pomidorowego i rodzina konsumowała w zachwycie z przepysznym chlebusiem z piekarni na dole. Tak więc bywało, że o niedzielnym poranku kuchnia na Górce pachniała duszoną cebulką.
Drugim takim kuchennym olbrzymem był czajnik. Wielki, aluminiowy i raczej paskudny, ale ważne było, że wielki. Czajnik był prezentem od Dolka. Dolek, sąsiad zza płota, był ojca przyjacielem od najsmarkatszych lat.(Dolek miał na imię Adolf, ale - ponieważ urodził się w 1927 roku - nie dostał tego imienia na cześć innego, słynnego Adolfa, gdyż ów był jeszcze zbyt mało słynny, by ktoś chciał na jego cześć nadawać imię dziecku) Razem  wyjechali na studia do Poznania, choć na różne kierunki, bo ojciec studiował ekonomię a Dolek AWF. Razem przyjeżdżali z tego Poznania na święta i podobno potrafili we dwóch sprzątnąć indyka na jedno posiedzenie oraz wytłuc kopę jaj podczas wielkanocnej tradycyjnej rozrywki. (Oczywiście nie były to takie indyki, jakich fragmenty widujemy dziś w sklepach, no, ale...) Dolkowi zamiłowanie do konsumpcji pozostało, Awuefu nie skończył i, jak to się często zdarza unieczynnionym sportowcom, szybko stał się zażywnym panem z okrągłym brzuszkiem. Dolek często wpadał do nas na pogaduszki, połączone z konsumpcją czegoś pysznego. Pogaduszki te wymagały morza herbaty. U nas zawsze była dobra herbata, parzona w imbryczku, pięknie pachnąca. Czajnik bulgotał na węglowej kuchni. (Ta kuchnia też była małym dziełem sztuki. Mama, estetka, lubująca się w rzeczach pięknych i starannie wykonanych, wynykała gdzieś śliczne kafle - gładkie, białe, prostokątne, jak pół normalnie spotykanego kafla. Kuchnia stała dość długo, potem Brat ja rozebrał, potem przemyślał sprawę i postawił od nowa. Niestety, tamte kafle już się nie dały wykorzystać i nowa kuchnia nie jest taka ładna jak dawna). No i w obliczu tego morza herbaty, nasz domowy czajnik wydał się Dolkowi za mały. Zatem któregoś dnia wkroczył z czajniorem zdolnym pomieścić jakieś pół wiadra wody.
W tamtych czasach herbata z cytryną nie była tak codzienna, jak dziś. Cytryny istniały, zapewne częściej niż pomarańcze. ((Nikt za nimi w kolejkach nie wystawał, bo nikt nie miał na to czasu ani zacięcia - ostatecznie istniały przyjemniejsze rozrywki. Zresztą, ja z tamtego okresu  kolejek nie kojarzę, oprócz tych zwyczajnych, wynikających z faktu kupowania zza lady, za którą figurowała na ogół jedna ekspedientka. Jadało się nawet zupę cytrynową, którą Mama gotowała i później, a która niedawno sobie z Pumą z rozrzewnieniem wspominałyśmy.) Zimowa porą piło się u nas często herbatę z jabłkiem! Rosła na podwórzu  jabłoń nazywana przez Dziadka antonówką. Były to zupełnie inne jabłka niż te u mnie w sadzie - bardziej zielone niż żółte, większe, bardzo twarde i jadalne dopiero jakoś w środku zimy. Takie jabłuszko kroiło się "z ręki" w kosteczkę i tę kosteczkę wrzucało do gorącej herbaty, nakrywając spodkiem. Na codzień herbata była pita z kubeczków. Te kubeczki były oczywiście porcelanowe i koniecznie musiały mieć cienkie brzegi, o co Mama sumiennie dbała wyszukując odpowiednie w sklepach. Na potrzeby  herbaty z jabłkiem zostały zakupione większe kubeczki, takie około półitrowe. (Także na potrzeby Dolka, dla którego szklanka herbaty to były zaledwie dwa łyki) Ja pijam herbatę z kubka z arkoroku i ten kubek mnie trochę odraża, bo jest ciężki i ma dość grube brzegi. Rozpoczęłam więc poszukiwania i udało mi się nabyć sympatyczne, cienkobrzegie kubeczki Maria Paula, z przyjemnym złotym paseczkiem na górnej krawędzi. Ale w trakcie  internetowych poszukiwań trafiłam na coś, co przypominało owe kubeczki od jabłkowej herbaty.

Radość moja była wielka i już-już miałam nabyć toto internetem. Jednak wcześniej natknęłam się na ten kubeczek w sklepie mojej miłej Joasi. No i rozczarowanie było równie wielkie, bo tylko kształtem i wielkością przypominał ów kubek jabłkowo-herbaciany. Natomiast brzegi miał tak grube, że z pewnością ulewałoby mi się podczas picia.

Zatem temat kubka pozostał otwarty, arkoroki mi zbrzydły, zwłaszcza, że jeden się jakoś dziwnie uszczerbił, no i rysują się podczas mycia, bynajmniej nie w zmywarce.
Tymczasem pozwoliłam sobie na małą rozpustę. Co tam! Ponieważ i tak nie wiadomo do końca, co mi może zaszkodzić, to niech mi zaszkodzi przynajmniej coś dobrego. Wczoraj aura była rozkładająca. Wszyscy chodzili podpierając się nosami, lub śpiąc żywcem na siedząco. O czym się zgadałam łotsapem z Krzysią. A Krzysia mi na to: kawa z ekspresu z miodem, bez mleka. Jak z miodem, to może i z prądem? No to może z prądem. Zaświtało mi szczęśliwie, że mam przecież drugi ekspresik (Dziecko wróciwszy z pracy zaległo i nie byłoby z kim podzielić się resztą kawy z dużej kawiarki), taki normalno-filiżankowy, nie arkorokow-kubkowy. I poleciałam nastawić. Miodu resztka jeszcze gryczannego była, mojego ulubionego, a za prąd robił słowacki napoleon w ilości 1 łyżki na filiżankę (ten napoleon solo miał jakiś ohydny, migdałowy posmak i bałam się zepsuć kawy większą ilością)


 No to sobie użyłam jak normalny biały człowiek. W dodatku w cieniutkiej porcelanie. W dodatku zjadłam tę jedną kosteczkę czekolady. I w dodatku przeżyłam, a nawet o dziwo, ta kawa mi dała lekkiego kopa, bo przestałam się nosem podpierać i nie padłam, jak zwykle, około 18tej, mimo zwykłej przedporannej pobudki.

Mam zamiar powtórzyć niebawem. Co prawda gastrolog i dietetyczka zgodnym duetem twierdzą, że kawa to ZUO. Gastrolog nie znalazł jednak skutecznego sposobu na moje dolegliwości, a dietetyczka nawymyślała taką ilość badań i supli ( w dodatku linkując je do jedynie słusznej strony amerykańskiej - zapewne linki lojalnościowe są to), że musiałabym znaleźć jakiś kiepsko zabezpieczony bank ( a po ostatnich aferach z ochroniarzami nawet banki głęboko prowincjonalne rozstaną się z kościanymi dziadkami z I grupą inwalidztwa zatrudnionymi dla bezpieczeństwa kasy i klientów), żeby te zalecenia zrealizować.
Tymczasem pozostaję przy pewnych ograniczeniach spożywczych, cierpiąc przy tym niezmiernie, gdyż moja spiżarka pełna jest różnych zakazanych pyszności.

Takie oto ślimaczki syjamskie wypiekałam w sobotę i wymyśliłam, żeby coś tam wsadzić w środek zwoju. Padło na czekodżem wiśniowy, który okazał się nieodpowiedni do tego celu, za to tak pyszny, że z trudem zakończyłam degustację na jednaj łyżeczce. Ślimaczków ostatecznie kilka zjadłam... 


Natomiast tych rożków, upieczonych dla urozmaicenia z jabłkami ze słoika, których straszne ilości też się marnują w spiżarce, nawet nie tknęłam.

No, to w sobotę o poranku pachniało ciastem drożdżowym i cynamonem w mojej kuchni.
A w piątek wieczorem -  proziakami.


Proziaki tym razem upiekłam sposobem mojej Babci, czyli w piekarniku. Na zdjęciu towarzyszy im ser zagrodowy, "Produkt z własnego gospodarstwa" Krystiana i Marty.
Ten z czerwonym to ser kwasowo-podpuszczkowy z płatkami papryki, a ten drugi to ser dojrzewający. Krystian nabył ostatnio witrynki chłodnicze i zaczął pakować te sery próżniowo, więc  bardzo niebawem będzie można nabyć je w sklepach. Jeżeli spotkacie taki ser - kupujcie w ciemno - coś pysznego i w dodatku bez przemysłowej chemii. 

Proziaki piekę/smażę dokładnie z takiego przepisu jak TU . To chyba przepis tradycyjny, tak robiła moja Babcia. W przepisie zamiast zsiadłego mleka można wykorzystać maślankę/kefir/jogurt naturalny (byle nie grecki, bo za gęsty), ale kwaśne musi być, bo soda nie ruszy. Babcine bardziej żółte w środku wychodziły. Może to kwestia jajka od kurki z podwórka, a może tych jajek było dwa. Te sklepowe są całkiem białe, więc są zupełnie bez jajka.

czwartek, 10 stycznia 2019

wilk w lesie - czyli reminiscencje

Jak kiedyś komentarz Krystynki, tak dzisiaj komentarz Evuni pod "z mchu i paproci" skłonił mnie do reminiscencji.
Bo właściwie to ja też nie rozumiem, dlaczego Evunia musiała ucierać ten mak we Wiliję, która w dodatku była dniem jej imienin.
Nasze rodzinne Wilije odbywały się zawsze u Dziadków. Dokąd mieszkaliśmy razem - przygotowywane wspólnie przez Mamę i Babcię. Ale, gdy miałam jakieś 14 lat przeprowadziliśmy się wreszcie do własnego domu, który  został wybudowany na tej samej parceli, co dom Dziadków i wtedy już święta i wigilie były przygotowywane osobno, na zasadzie Babcia to, Mama owo.
Odkąd pamiętam Mama zawsze pracowała. Pracowało się do 15 (w Wigilie do 13tej), po drodze jakieś zakupy i w domu rodzice byli zwykle około 17tej. I wtedy jedliśmy wspólnie obiad, którego przygotowanie było głównie moją działką, wszak ze szkoły wracałam wcześniej. No i wszelkie przygotowania przedświąteczne odbywały się wieczorami, po uprzednim rozplanowaniu i rozdysponowaniu. W sam dzień wigilii już wielkich akcji piekarniczych itepe nie było, chodziło o to, żeby jakoś w całości dotrwać do wieczora, a potem sobie przyjemnie i smacznie posiedzieć.
Rozdysponowanie polegało między innymi na sporządzeniu list zakupowych z odpowiednim komentarzem i instrukcjami. No, bo należało iść z "puszką" do ogrodniczej po ogórasy (chyba byliśmy strasznymi ogórkożercami, bo pamiętam te ogromne ilości weków z kiszonymi ogórami stojące w spiżarce, po których do świąt już nie było śladu), kazać sobie zważyć tych ogórów do puszki, a potem poprosić o nalanie kwasu do pełna. W tejże ogrodniczej należało zakupić fasolkę do sałatki. I miała to być koniecznie fasolka "perłówka", broń boże żadna inna. Groszek puszkowy oczywiście w owych czasach istniał, ale nikomu do głowy nie przyszło dodawać go do jakiejkolwiek sałatki, dopiero później nastało takie lenistwo (którego szczytem jest sałatka pieczarkowa, całkowicie "puszkowa", będąca zastępstwem dla jarzynowej dla leniwców). Majonez natomiast w wersji słoikowej raczej nie istniał i musiał być ukręcony w domu. Robiło się go oczywiście z oliwy i zrobienie majonezu, żeby się bydlak w trakcie nie zwarzył było wielką sztuką. W domu był do tego celu używany moździerz, taki laboratoryjny, duży, porcelanowy, z porcelanowa gałką. Ciężki był jak jasna cholera. To odpowiedzialne zadanie ukręcenia majonezu zawsze spoczywało na ojcu. Jak sobie przypomnę te sztuki wyczyniane nad tym moździerzem, to mnie zdziwienie ogarnia, ponieważ ja sama często domowy majonez popełniam i nie ma przy tym żadnej spiny. Wychodzi zawsze, nie ma prawa się zwarzyć a oleju nie leję bynamniej po kropelce. Wydaje mi się, że tajemnica sukcesu tkwi w tej łyżeczce musztardy dodanej do roztrzepanego wcześniej mikserem żółtka - po czym leję olej początkowo delikatnie, a jak już "złapie", to całkiem solidnym strumieniem. Taki domowy majonez ma zasadnicza przewagę nad kupnym, ale sens jego przyrządzania istnieje w obliczu perspektywy wykonania większej ilości sałatek lub sosów majonezochłonnych.
W tym roku poszłam na łatwiznę i wykorzystałam gotowy w... (który się spsił ostatnio) oraz k..., który jest niestety zbyt kwaśny. Jeżeli chodzi o inne gotowce to majonez stołowy r.... odpada w przedbiegach. Firma się chwali, że robi go na podstawie tradycyjnej domowej receptury, ale niech mnie gęś kopnie tylną łabą, jeżeli ktokolwiek robiąc majonez w domu dodawał do niego wodę i to w dodatku w ilości ok 30% masy tego majonezu. Wodę można zemulgować, owszem,  producenci wędlin mają to opanowane do perfekcji, ale potrzebna jest do tego jakaś chemia.

Ponieważ tak marudziłam przedświątecznie -wieszczo-złowieszczo, to wypada choć słówkiem się zająknąć, jak wyszło. Wyszło super. Wigilia i święta należały do jednych z najbardziej udanych w mojej karierze hałsłajfa.

 Choinka z kotem w tle. Wyszła zadowalająca, prawdopodobnie dzięki temu, że jej wystrój tylko dopracowania wymagał. Bardzo mu pomogło oświetlenie w kształcie gwiazdeczek, nabyte przez Dziecko - tu nie bardzo widoczne, bo jasno, ale wieczorem wygląda świetnie. Koty mam jakieś nienormalne, bo zainteresowania nie przejawiają żadnego.

Przygotowania kulinarne zostały szczegółowo rozpracowane na harmonogram, który mi się ostatecznie w niedzielę sypnął delikatnie, bo mnie flaki pokonały i musiałam zalegnąć ok południa, a jak już się nadawałam do działania, to pora była niesprzyjająca, zatem pierogi zostały na dzień wiliji. Ale wstawszy o 4tej, do szóstej już miałam kapuściane pierogi popełnione i zabierałam się za płuckowe (nie wigilijne oczywiście, ale obiecałam Najważniejszej, bo strasznie za nią chodziły), w perspektywie zostały jeszcze uszka z grzybami (to na konto Kasi, która nie wyobraża sobie wigilii bez barszczu z uszkami. Barszcz ów oczywiście nietknięty został, bo towarzystwo przepełnione było, za to zjadł się z przyjemnością w święta i pojechał, wraz z resztą uszek do KRK). Zrobiłam też trochę bezglutów gryczanych ze szpinakiem, ale to nie to, szału nie było.

Słodkości pt "dla każdego coś dobrego": piernik dla tradycji, Snikers - uwielbia Dziecko, "piszinger" - Dla Starszego nie ma świąt bez. Oraz bezgluty, tak żebym ja też mogła coś zjeść: migdałowe kulki Amaretti, ciasteczka z kleiku ryżowego i puszysta babka piaskowa na mące kukurydzianej,  którą wszyscy pożerali błyskawicznie, podobnie jak Amaretti.

Do ostatniej prawie chwili nie wiedziałam ile osób będzie na wieczerzy. Najważniejsza, ledwie po ostatniej chemii, czuła się fatalnie i jeszcze w niedzielę nie nadawała się do transportu. Brat się nie odzywał, pomimo monitów. Ostatecznie odezwał się w poniedziałek i został zamówiony na 17-18. Najważniejsza, też w poniedziałek została postawiona do pionu i ustawiona na odbiór o godz 15. Tak się przejęła tematem, że o 15-tej czekała na Dziecko już w płaszczu, po czym się zaparzyła i wściekła, bo Dziecko ma trochę osobiste podejście do "czasu". Brat miał do pokonania 100 km, po drogach nieuznawalnej kolejności odśnieżania i solenia a akurat w momencie, gdy wypadało odpalać rozpoczęła się straszna śnieżyca i anstapił moment niepewności -jechać, czy nie jechać. Ale on stary kierowca jest, niejedną śnieżycę, mgłę i gołoledź już zaliczył po bieszczadzkich drogach i bezdrożach, więc odczekawszy trochę - wyruszył z nóżki na nóżkę.
Kasia w międzyczasie poogarniała wszelkie powierzchnie płaskie, poziome i pionowe, ponakrywała. To i owo zostało wstawione w piekarnik, coby stać nad garami i merdać nie trzeba było, inne zafoliowane  w salaterkach dla ochrony przed kotami. Koty bowiem uwielbiają wyłożyć się na środku stołu nakrytego najbardziej odświętnym obrusem, po czym, zeskakując, ściągnąć całą zastawę na glebę - zatem Starszy dostał zadnie bojowe chronienia stołu przed inwazją kotów.
Auta zajechały na gumno prawie równocześnie - Najważniejsza nieco prędzej, tak, że miała jeszcze czas na przyczesanie peruki. Braciak przybył z Krzysią, która jest niezwykle serdeczną, empatyczna osobą. I w zasadzie to chyba jej obecność wpłynęła na taką fajną atmosferę, której nie zepsuło nawet to, że część zajęć odbywała się w podgrupach, bo towarzystwo palące co i raz przenosiło się do kuchni.
Wyszłam Braciaka i Krzysię przywitać do drzwi i zdziwiło mnie nieco, że on się pcha po tych schodach pierwszy, a Krzyśka za nim tropi. Okazało się, że to nie brak kultury mojego Brata (którego nigdy nie zauważyłam u niego, a tu naraz takie cóś) tylko Krysi przywiązanie do prawierzeń i obyczajów, które zabraniały w wiliję kobiecie przekroczyć progu cudzego domu, zanim tego nie zrobił jakiś chłop - zatem pchła go przodem. U nas się tego przestrzegało pilnie i jak zaszła konieczność podskoczenia do sąsiada czy do Dziadków, to był posyłany brat. Zresztą obyczaj istniał, że wigilijnym rankiem chodzili po domach wigilijni kolędnicy. Tu w Przeworskiem, też była taka tradycja, tych kolędników zwano szczodrakami, ponieważ zwyczajowo należało ich obdarować wiktuałami (u nas się dawało pieniądze, ot grosze jakieś). Chłopcy wizytowali domy "na szczęście", choć tu nie przywiązywano takiej wagi, do tego, żeby pierwszym gościem był mężczyzna. Raczej wróżono, z płci pierwszego gościa, który w Wigilię próg domu przekroczył, co się w oborze, czy stajni urodzi. (W tym kontekście, kobieta chyba była milej widziana, bo zawsze lepsza cieliczka niż byczek) Znalazłam coś takiego w internecie. U nas też był zwyczaj, że  w Boże narodzenie się nigdzie nie chodziło, wizyty świąteczne się przyjmowało i składało w Szczepana...
Krzysia do tego stopnia kultywuje tradycje, że świętym oburzeniem zapłonęła, gdy sąsiadka przyleciała rankiem z plackami i dostała bidna zjebkę zamiast zachwytów ("mogła do licha te placki na progu postawić, jak już musiała")
Potem goście z daleka pojechali, zaopatrzeni w wypieki (bo Krysi najlepiej wychodzą placki ziemniaczane, natomiast Brat lubi sobie poszamać słodkości jakoweś). Najstarsza poszła polegiwać, ja tudzież. Stół rozbroiły dziatki, o dziwo nie handrycząc się przy tym i nie rzucając zastawą.
W pierwsze święto poszło na luzie, trochę posiedzieliśmy delektując się jedzonkiem oraz dokańczając wigilijną grzybową, barszczyk i pierogi (Najważniejsza wreszcie dostała te swoje płuckowe) Potem Kasię i Starszego naszło na kolędowanie i tak sobie we dwójkę kolędowali sporą chwilę, ku obopólnemu zadowoleniu (bywało dawniej, że Kasia grała te kolędy na klawiszach, ale niestety instrument się spsuł nienaprawialnie)
W drugie święto ja się już słabo nadawałam do towarzyskich wyczynów, Starszy udał się na mszę na 15tą, sam bo Najważniejsza też mocno ąkła była. No i dzwoni mi tu ok 16tej, że gościa mnieć będziemy, bo Marysia pragnie odwiedzić Najważniejszą. W takiej sytuacji wyjścia nie było innego, jak zwlec się obu (przy czym Najważniejsza chyba w szlafroku pozostała). Ja przez pewien czas honory popełniałam, po czym przeprosiłam i poszłam w wyro. Marysia jeszcze trochę posiedziała, na tyle długo, żeby ciotkę skłonić do stwierdzenia, że "Marysia jest męcząca". Kasi już nie było, bo przed południem pojechała do siebie a Dziecko szczelnie ukrywało się w swoim azylu.
Wyszło przy tym, że pomysł zapraszania Mani na Wiliję był taki se, ponieważ ona, po raz pierwszy odkąd Ola jest w hospicjum, miała możliwość spędzenia tego wieczoru z córką, zaproszona przez prowadzące zakład siostry z opcją noclegu lub odwiezienia potem do domu.

 Tegoroczne święta przebiegły w takiej fajnej atmosferze także i dlatego, że została ona w odpowiednim momencie "oczyszczona": Starszy od wigilijnego ranka zawsze chodzi jakiś spięty i sfochany. Być może wiek na to wpływa, fakt, że każdego roku coraz nas mniej przy tym stole, wspominki z dawnych lat - w każdym razie na zewnątrz to fochem tchnie i jest denerwujące dla otoczenia, skutkiem czego musi w końcu gdzieś jakoś zaiskrzyć. Tym razem zaiskrzyło w odpowiednim momencie, bo jeszcze przed południem. Byliśmy we trójkę, bo Dziecko jeszcze jakieś tematy miało do załatwienia w terenie. Starszy coś zaczął marudzić, na co ja nie strzymałam, zwrzasłam głosem wielkim oraz piżgnęłam pokrywką (co mi się raczej nie zdarzało, bo szanuję akcesoria kuchenne, ale teraz, gdy mi flaki na mózg padają, to w końcu mi wolno, a bo co?) I to, jak kużden grom z jasnego nieba cudnie atmosferę oczyściło. Kasia skomentowała: "No wiecie, wy to jacyś nienormalni jesteście. Najpierw się na siebie wydzieracie, a potem siu-siu-siu" Ale Kasia krótko żyje jeszcze i nie wie, że to właśnie o to chodzi.

Tak,że tak: Po raz kolejny wyszło na to, że nie warto się spinać przedwstępnie "oj, co to będzie, jak to będzie", że właściwe planowanie to podstawa, a zaplanować trzeba odpowiednio wcześniej,  w bardzo wolnej chwili, następnie przełożyć te plany na listy zakupowe rozłożone w czasie i miejscu zakupów oraz harmonogram działań. Wypada, żeby to było na papierze albo przynajmniej w komputerze (mój harmonogram był w excelu - bo łatwiej, nie trzeba rysować tabelek, a część list zakupowych miała formę smsów). Dzięki temu udało mi się przeżyć Wigilię i święta oraz dopiąć menu  zadowalająco dla wytwórcy i konsumentów.

PS. usunęłam nazwy majonezów ponieważ zostało to przyjęte jako kryptoreklama i kryptoantyreklama. Co prawda musiałbym być straszną megalomanką, by sądzić, że moje opinie na cokolwiek się przekładają. A idąc powyższym tropem, można by zamieszczane linki także traktować jako reklamę, którą w żadnym wypadku nie są... Po prostu lenistwo i szacunek dla czyjejś pracy - zamiast kopiować cudzy przepis wklejam do niego link. Fakt, że ta praktyka podnosi tzw "popularność" strony, ale odwiedzane przeze mnie strony są tak popularne, że moje linkowanie niewiele zmienia....
Pozwalam TU sobie wyrażać SWOJE zdanie w różnych tematach, piszę co lubię, a czego nie lubię, staram się krytykować zjawisko a nie człowieka.
Dodam ponadto, że każdy ma prawo do własnych wyborów : jeden je golonkę z kapustą a kartofelki krasi skwarkami, inny tylko raw foods i to nie podlega ocenie tak samo jak fakt, że ktoś uwielbia np różowe bluzeczki a inny wyłącznie czarne. Każdy z nas jest inny i o to własnie chodzi.
Oraz każdy ma jakiegoś chyzia i dopóki ten chyź nie szkodzi nikomu, pozostaje własnym osobistym chyziem, niepodlegającym ocenie tak jak własny osobisty kolor oczu....

Pozdrawiam serdecznie


















sobota, 5 stycznia 2019

na barani skok

już przybyło. Na razie był to skok jakiegoś starego, spasionego i leniwego barana, ale jednak. Co prawda, jak czytamy, że wschód słońca nastąpi o 7.28 a zachód o 15.43, to jest to bardzo deprymujące, ale jak polukamy do przodu, to widać, że jednak tu się o minutkę podkasuje, a od spodu o 2 minutki wydłuża i tak co dwa dni te 5 minut przybywa i to napawa optymizmem.

Bo poza tym jakoś optymizmu brak - ostatnio moje flaki tak mi dają do wiwatu, że żyć mi się odechciewa. Co prawda na ogół na własne życzenie - zawsze wtedy jak się dorwę czegoś, czego jeść nie powinnam. Na ogół bywa to chleb, który jest tak paskudny, że zdrowemu szkodzi, ale w tej mojej diecie właśnie chleba brakuje mi najbardziej. Na ryżowe wafle już patrzeć nie mogę...Ostatnio chciała mnie zabić domowa bułeczka drożdżowa, sucha już prawie całkiem, ale pochłonięta z dżemikiem z całkowicie niedozwolonych owoców - jabłek, gruszek i śliwek.Uratowała mnie ostatecznie ukraińska woda, przywieziona przez Braciszka - Polana Kwasowa, która jest rewelacyjna. Niestety u nas prawie niedostępna, a jak już to za cenę kilkakrotnie wyższą. Brak optymizmu też i dlatego, że żadnych pozytywnych reakcji na zażywane specyfiki nie widzę. Braciszek przywlókł mi od przyjaciół ze wschodu probiotyk (u nas niedostępny, widywany na alle, z kosmiczną przebitką - na U. za 5 opakowań zapłaciłam 144 zet, na A. za jedno opakowanie ktoś wołał 68!). Łykam trzecie opakowanie - efektów zero. W dodatku znowu schudłam 2 kilo w ciągu 1,5 miesiąca, mimo, że jem więcej i częściej niż kiedykolwiek. I to wskazuje, że będę musiała przeprosić się z preparatami białkowymi, które na razie zalegają w szafce, odstręczając swoim fatalnym smakiem. Dietę mam bardzo monotematyczną, więc ciągle łazi za mną ochota na coś "dobrego". Ostatnio tak się ślinię na myśl o koziej roladce. Wczoraj byliśmy w miasteczku, bo byłam zapisana do mojej doktórki. Czasu było mało, bo Kuba z Kubusiem cięli drzewo w sadzie i wypadało ich nakarmić, więc zakupy musiałam zrobić przed doktórka. Zatem tylko jeden sklep spożywczy. A tam z koziego był tylko turek do smarowania. Kupiłam bez czytania, bo Starszy nie ruszył zwłok z auta, a to mnie zawsze pogania. No i to był błąd, bo z czytaniem bym nie kupiła. W składzie twaróg kozi oraz guma guar, ksantanowa i chleb świętojański. Niby nie trucizny, ale akurat nie miałam ochoty na chleb świętojański raczej. Poszłam po sklepie błyskawicą (ze względu na "Starszy marznie w aucie"), mimo to zakonotowałam, ze większość kupowanych zwykle produktów była uprzejma podrożeć (na ten "barani skok). Cukier niby TYLKO 50 gr, ale to jest AŻ 25%, ćwiartki na promo były po 3,70, podczas gdy zwykle na promo kosztowały 2,90. Reszty nie przeżywałam, bo nie było czasu.
Dodam tylko, że z wizyty u lekarza nic nie wyszło. Na wejściu niby byłam czwarta, potem okazało się, że jest jeszcze przede mną jakaś "starsza pani", która się innej pani wepchnęła w kolejkę. A ostatecznie okazało się, że także mąż tej pani, który wcześniej milczkiem siedział. Negatywne uczucia wyzwalają we mnie takie "starsze panie" (w domyśle - stare baby), które niby schorowane bardzo, o lasce chodzące, a mające siłę na rozpychanie się łokciami, wtranżalanie w kolejkę, awanturowanie w tej kolejce i pewnie jakby co, użycie tej palicy, jako środka przymusu bezpośredniego (vide mochery protestujące w Wawce parę lat temu i napierniczające dziennikarzy krzyżykami). Ponieważ pod drzwiami gabinetu zaczęło się robić nerwowo, bo kolejka się wcale nie posuwała, osoba znajdująca się akurat w gabinecie co i raz wychodziła i pomykała do recepcji, bo "system się wieszał", więc ewakuowałam się czym prędzej, zapisawszy się na wtorek, na nieco wcześniejszą godzinę. I kolejny raz stwierdziłam, że "trzeba mieć zdrowie, żeby się leczyć". W tym kontekście bardzo zadziwia mnie decyzja mojej primo voto bratowej o desancie "na emeryturę" do S. zza kałuży. Co prawda, nie znam z pierwszej ręki realiów opieki medycznej za kałużą, ale wydaje mi się, że jej poziom jest znacznie wyższy niż u nas. Co prawda twierdzą, że ta opieka jest u nich najdroższa, ale też i stawka godzinowa dla zwykłego robotnika należy do tych najwyższych. Być może na emeryturze wypłacanej w $ będzie łatwiej, np korzystając z gabinetów prywatnych. Tylko, że w prywatnych gabinetach też wcale nie jest łatwiej, bo u nas doktor nie szanuje pacjenta, który płaci mu żywą gotówkę, nigdzie nie zarejestrowaną zresztą i nieopodatkowaną. Nie ma numerków do kolejki, nie ma zapisów na godziny, wchodzi się jak "się siądzie", w związku z czym czasem trzeba ponad dwie godziny odkwitnąć pod gabinetem. W dodatku lekarz często się spóźnia do prywatnego gabinetu, pomykając wprost z dyżuru wielogodzinnego w szpitalu ( a potem żywcem przysypia robiąc USG)

A poza tym, wizytę duszpasterską mamy już za sobą (UFF!). Pleban pomykał jak "Strzała Południa", tym razem zawitał tuż po 11-tej. W momencie modlitewnym zachciało mi się śmiechem parsknąć, bo sytuacja zrobiła się komiczna: stół u mnie jest przystawiony wąskim bokiem do ściany, na ścianie wisi lustro. Wyszło na to, że pleban modlił się do lustra, czekałam, że sobie zacznie "pożyczkę" poprawiać, bo okiem w nie zerkał. W dodatku nad tym lustrem wisiały na kwietniku żałosne resztki zielistki (wszystkie kfiatki mi wyzdychały z nagła)

Poza tym zimę nam zrobiło, z czego cieszy się chyba tylko pies Czarny i to nie do końca - co prawda na wstępie zawsze się wyturla w śniegu, ale zaraz potem załatwia wszystko co musi (niestety zaraz na gumnie) i błyskawicznie pomyka z powrotem. Dzięki temu rannym ranem, około godziny 4-tej mogę ją wypuścić, zostawić otwarte drzwi i iść w międzyczasie do Hadesu - zanim skończę z piecem, ona już czeka grzecznie na schodach, wtykając nos w drzwi do pozostałej części klatki schodowej. Już się nauczyła, że tam stoi garnek z żarełkiem - na klatce schodowej jest zimniej niż w lodówce i zapas żarełka ląduje na schodach, przed podaniem trzeba trochę podgrzać.

A poza tym mój kolega Janek (ten bloger modowy) robi takie cudne i dopracowane karmniki dla ptaszków, że aż mu zaczynam zazdrościć.(Do podglądnięcia TU ) Ale naśladować nie będę, bo ani siły na prace ręczne nie mam, ani takiej precyzji wykonania nie osiągnę. Mimo wszystko, czas pomyśleć o sikorkach, jak już wzięło i przysypało. W ubiegłym roku świetnie sprawdzały się takie jednorazowe foremki na muffinki wypełnione smalcem z ziarenkami.

 A na koniec - wielka radość w domu Gucia:


Taki pakuneczek się tuż przed świętami pojawił. Brat został "byłym mężem babci" a ja babciotką.

Radość sprawiła najstarsza córka brata, ta zza kałuży. Dziewczynka dostała imiona Matylda Grace i udało jej się jeszcze, rzutem na taśmę, załapać na Strzelca. No to jest nas trzy z łukiem....