niedziela, 20 kwietnia 2014

Cud sie stal pewnego razu...

Tym razem, nie - dziad przemówił do obrazu - ale ja w Wielkom Sobotę byłam o 19.30 wyrobiona. Nawet już wykapana, wyprana i wywieszona. Tylko kubeł ścierek został do prania na poświętach. I tylko głowa została na rano, bo bez mycia wieczorem i tak rano wstaję z fryzurą jak Szopen po burzy (tyle, że mniej do kołtunienia niż u Szopena)
A dziś pobudka nastąpiła o 4.15. Za budzik robił paskudny Klemozaurus, którego (którą) zamknęłam u siebie w pokoju, żeby u Dziecka pod drzwiami nie darła paszczy i dała mu się wyspać. Dziecko, ze względu na swoją niewątpliwa prezencję dostąpiło wątpliwego zaszczytu noszenia turkowego sztandaru w święta. Obawiałam się zdzierania z wyra ze ściąganiem kołdry i pięciokrotnym lataniem. A tu, surprise! Dziecko wstało samo, równo o piątej i nastawiło sobie kawę. Po czym się wystroiło, po czym się okazało, że reprezentacyjna biała koszula nie dopina się w kołnierzyku - a przecież mi Dziecko nie przytyło! Jak wróci -guzik przesunę, bo druga biała koszula raczej się do garniaka nie nadaje. A nawet gdyby, to nieuprasowana jest, a prasuje się fatalnie. Córusia nabyła w HAEMie - przód z piki bawełnianej, a reszta z batystu. Bez krochmalu w spraju nie ma opcji jej uprasować. A potem jest wrzask - kto mi wykrochmalił koszulę. I pomyśleć, że kilkadziesiąt lat temu, Dziadek-imiennik mojego Dziecka koszulą w Babkę rzucał, jak nie dość wykrochmalona była (Swoja drogą, to rzucanie różnościami obustronnie dziedziczne - tatuś rzucał szynką chrzestną, bo za bardzo ugotowana była. Stąd "bita" szynka w przekazach powstała. Dziecko rzuca przedmiotami w przypadku wqrwu, nie zważając na ich wagę i twardość, spoistość, bądź jej brak. I twierdzi, że wqrw trzeba rozładować. Może ma rację. Ale rozładowany wqrw w postaci marchewki z groszkiem trochę trudny do ogarnięcia potem.
Swoją drogą, pewna muzyczno-artstyczna para posiadała siatkę z pig-pongami służącą do rozładowywania wqrwu. Ale co mi za rozładowywanie, jak w momencie wqrwu trzeba było powstać i pójść do tej siatki. Niby wqrw mógł po drodze minąć. Ale mijanie wqrwu po drodze nie jest obligatoryjne, nawet biorąc pod uwagę dłuższą drogę: Pewien pan, będąc na weselu z żoną, wqrwił się na oną, podejrzewając o czynienie poroża. Poszedł z tego wqrwu po spluwę do domu. Mimo dwóch km tam i tyle samo z powrotem wqrw mu nie minął. Na wesele wrócił i wystrzelał 5 chłopaków, boguduchawinnych, w tym jednego skutecznie, a paru zostało niektórych narządów wiekuiście pozbawione, bo nie odrastają.Ten skutecznie odstrzelony był najlepszym przyjacielem mojego Brata, a działo się to przez płot zaledwie i tylko cud kolejny jakiś sprawił, że Brata tam nie było, bo na pewno on byłby tym pierwszy, co się rzucił spluwę durniowi odbierać)

Na FB i wszędzie indziej życzenia świąteczne się pojawiły. No, i ja nie wiem, co wszyscy tak z tym "Wesołego Śmigusa-Dyngusa" wyskakują. Jaki wesoły śmigusdyngus?! Co jest wesołego w tym, że bez względu na pogodę i odległość od suchych ciuchów zleją cię bez pytania?
Za czasów mej młodości nie było tych kretyńskich obyczajów lania bez opamiętania kogo popadło. W domu polewało się symbolicznie, paroma kropelkami z garnuszka, albo przy użyciu "cytrynki", letnia wodą. Gorsze było to, że jak się, nie daj boże, na spacer wybrało, to można było zostać polanym "perfoną" o smrodzie przecudnym typu "duchy maskwy". A potem się porobiło -nawrót do wiejskiej tradycji, gdzie się na dziewki z wiaderek chlustało.
Z odraza i wqrwem wspominam takiego jednego dyngusa, kiedy do Mamy pojechałam do Ustrzyk. Wtedy jeszcze pociąg jeździł i jechało się nawet nie tragicznie długo. Z dzieciaków dwójką drobnych oraz bagażem ciężkim, jak cholera wysiadłam na dworcu. Pogoda się zrobiła fatalna, siekało gęstym kapuśniaczkiem, dzieciaki za łapki, marudzą, że zimno-mokro, bagaż na ramię. A tu za winklem horda gówniarzy, z butelkami PET i polewają kogo dopadną. Do Mamy dotarliśmy pieszkom, bo w święto taksówki nie uświadczył, przemoczeni dubletowo, zębami zgrzytający. I pierwszym punktem programu było organizowanie suszenia przemokniętych kapot oraz rozgrzewanie zziębniętych dzieciaków.
W najbliższej mieścinie też się dały zauważyć hordy debili, z wiadrami czyhające na ludzi z kościoła i lejące, jak leci, ludziska, samochody. I do tego wynalazek stulecia - woreczek plastykowy z wodą rzucany na przednią szybę auta. W końcu w dyngusa wkroczyła policja. I słusznie. Tylko, że nie zawsze są tam, gdzie być powinni. Też pewnie nie lubią moczenia.

A jeżeli o resztę chodzi, to nadmienię, że Dziecko otrzymało wczoraj delegację do wojewódzkiej metropolii, w celu dowiezienia na święta szwagierki nienajstarszej-ale -najważniejszej. Potem zawiozło ją i tatusia do kościoła. Z kościoła już podreptała samodzielnie do tej drugiej, a tatuś przybył autem z sąsiadką. Tak, że śniadanie świąteczne będzie w składzie tradycyjnym i z tematami tradycyjnymi. Ciekawe, czy tym razem dojdziemy do willi w Krynicy, którą to szwagierka najstarsza-ale-nienajważniejsza byłaby była nabyła, ale ustrój, albo mąż - safanduła na przeszkodzie stanęły. I mogła była być "paniom", a tak nie była.

Aha. Mam złote jaco. Kura nie zniesła, to se zrobiłam. Jakoś mnie tak naszło na kraszenie. Ale naturalne barwniki, w postaci soku bzowego i buraczanego nic nie dały. No to, w obliczu ostateczności, wzięłam i pomalowałam, palcem, 2 sztuki złotym akrylem, co beżowe wyszło, a jedno pozłotką sztukateryjną. Cudo! Niejadalne oczywiście. Ale pójdzie w łan.
No i niewiele brakowało, coby święconki nie było. Dziecko bowiem niezajarzyło przez 20 lat, że u Stacha święcenie do dziesiątej. Potem był mały teatrzyk, ze zwalaniem winy na wszystkich wokół oraz NIE, BO NIE i .uj!. A jak już pozwalało, to się dziecka zebrały i pojechały do Bernardynów, gdzie święcą do jakiejś rozsądniejszej godziny. Po czym odsiedziały w kościele 3 kwadranse, zanim zajarzyły, że pielgrzymki z koszykami odbywają się gdzieś wgłąb. Bernardyni święcą w zakrystii! A ja zapomniałam, że u nas Franciszkanie też święcili w zakrystii. U nich pewnie taki obyczaj.
W końcu Dziecko uzyskało stosowne informacje dzwoniąc do miastowego kolegi. Jajca poświęcili, wody święconej księdzu spod kropidła nieco skradli, bo w mieście nie rozdają, a prikaz był przywieźć. No i wrócili, już w dobrym nastroju, nie pozabijawszy się po drodze. Po czym, razem tez , pojechali po ciotkę.

Pan Pocerowany nabył plasterki w cielistym kolorze! Nawet mu podeszły do karnacji i z dalsza nie widać w ogóle.

Prognoza się sprawdziła! Długoterminowa! Pogoda jest do dupy, jak zapowiadali..

No to, Wesołych Świąt!

piątek, 18 kwietnia 2014

Pan Cerowany the 2-nd

Przedświąteczne przygotowania załatwiam tak jakoś mimochodem. Nie spinam się za bardzo, bo motywacji brak. To jakieś okno umyje, tam jakąś szafkę, to w szufladzie porządek, przy okazji wyjmowania potrzebnego narzędzia.
Wczoraj rano przygotowałam mięcho na kiełbasę i se dojrzewa w lodówce. Chciałam nadziać wieczorem, ale Starszy twierdzi, że nie nada. Wyjątkowo się posłuchałam, bo Starszy w swoim życiu kiełbas zrobił tyle, że porządna masarnię na okres przedświąteczny by zapełnił. Powiązałam też szynki. Dzisiaj Dziecko to uwędzi.

Wczoraj też popełniłam mimochodem ryżowe ciasteczka. Ciasteczka w zasadzie przekraczają moje możliwości psychiczno-fizyczne (Dziecko to określa krótko: dużo pie...lenia - mało przyjemności). Ale te akurat są w zakresie, bo nie trzeba wałkować, wykrawać, lepić szczątków. Najpierw Dziecko marudziło, że bez sensu, a wieczorem, wróciwszy ze spędu turków, zamiast pożreć kotleta, który był zaplanowany do wieczornego pożarcia, żeby się nie zmarnował ze względu na posty (nasz Starszy zarządza post też i w sobotę, ""bo taka tradycja". Bardziej papieski, niż sam papież.), poleciało do spiżarki degustować. Odgłosów wstrętu nie było, więc jednak...
Dziś coś spiekę, ale na razie biję się z myślami - co. Ostatecznie ta Pavlova jednak nie będzie, bo beza przełożona bitą śmietaną jest bardzo krótkoterminowa i na drugi dzień już mogłaby być w postaci kałuży z kupką śmietany pośrodku. Tak się zastanawiałam właśnie, bo swego czasu robiłam taki torcik, gdzie jedna warstwa była z małych bezików. I na drugi dzień tych bezików już prawie nie było. Choć krem był maślany, a nie śmietanowy.

Wczoraj, także mimochodem dorobiłam trochę grządek - wysadziłam resztę cebuli, posadziłam czosnek wiosenny, co go od sąsiadki, przy okazji zakupu jajek dostałam gratis, bób, oraz rozpostarłam taśmę z marchewką, co mi się poniewierała w koszyku z nasionami. Będzie , albo nie. Z tymi nasionami jest loteria w ogóle. Kapusta i sałata posiane na rozsadę nie stanęły na wysokości zadania. Druga kapusta, później dosiana - też. Za to mam, gratis zupełnie, kilka dyń tu i ówdzie. Później je przetransponuję na kupę kompostu, co leży pod wiśnią. Bo chyba mi już miejsca na dynie braknie. Rzodkiewka, posiana w połowie marca, też nie stanęła na wysokości zadania. Co prawda ją widać, ale tylko liście, niestety. Posadzona wówczas cebulka ma szczypior 5-cio centymetrowy, w postaci pęczka, bo to familijna, ale za krótko, by go ściąć i zeżreć.A koper posiany w tym samym czasie odmówił współpracy w ogóle. Pomidory posiane na rozsadę, będą chyba na ozime, bo zaczynają dopiero wyłazić. Coś mi tam miastowa szwagierka hoduje na oknie. Ale jest to ogólnie maliniak, więc dupa. Dziwię się tej wielkiej miłości do malinówek, bo to ani plenne, ani smaczne. Ani w dodatku na choroby odporne - w ub. roku malinówki mi pierwsze padły i powiedziałam sobie, że to pierwszy raz i ostatni. No, a tu masz. Ona zrobi tych pomidorów z pięćdziesiąt i afront będzie nie posadzić. Qrwa.

Dziecko skończyło wreszcie remont żaby. A wredna żaba odwdzięczyła mu się uszkodzeniem ciała (pewnie za to, że tak słowem plugawym wyrażał się o francuskiej myśli technicznej). Otóż, podniosło było Dziecko klapę bagażnika i ona sobie tak sterczała. Po czy poszło poszukać jakiejś śrubki i wracało do przedniego zawieszenia zawzięcie tę śrubkę kontemplując. A na drodze pojawiła się ta wredna klapa, która wyrżnęła Dziecko w czoło, tak że padło na glebę. Wyjrzałam akurat oknem -patrzę -Dziecko siedzi na glebie i jakoś się tak dziwnie zbiera, szuka czegoś czy co? Po chwili wpada zakrwawione i rzecze - Matka, zbieraj się, jedziemy na pogotowie, będziemy się cerować. Był moment wahania, czy on siądzie za kierownicę, czy wepchnąć Starszego, bo go nieco zamroczyło po tym zderzeniu z klapą. Stwierdził jednak, że da radę i śmy pojechali. Na pogotowiu, o dziwo, nie trzeba było dwóch godzin spędzić. SOR-owy pan doktór zajął się zaraz, trochę się dziwił, że chłop a takie kosmetyczne operacje mu się zachciewa. Ale Dziecko stwierdziło, że łysy i ze szramami na łbie Dzieci by straszył. Więc pan doktór jeden szew założył, na żywca zresztą, ale delikatnie (jak Dziecko stwierdziło). Potem został zaaplikowany zastrzyk przeciwtężcowy i tym sposobem mam, Reniu, Pana Cerowanego też! Tyle, że jednostronnie.
Dziecko przystąpiło do kontynuacji remontu. Potem piknie żabę odpicowało, a potem wykonało jazdę próbną i stwierdziło, że coś stuka. Ten nad - słuch mojego Dziecka jest momentami wqrwiający, ale tym razem - dobrze, że słyszał. Po konsultacji z sąsiadem - czarno usługowym mechanikiem, okazało się, że zabezpieczenie drążka wpadło do skrzyni biegów. Starszy miał minę, jak małe dziecko, któremu odebrali upragnioną, właśnie wreszcie otrzymaną, zabawkę.
Ciąg dalszy remontu będzie dopiero po świętach i pewnie na kanale u sąsiada, bo Dziecko ma juz dość leżenia na posadzce pod żabą.
Najlepsze jest to, że Dziecko zostało zwerbowane przez turków do noszenia ich sztandaru w Święta. I był problem estetyczny z tym plastrem na czole. W ogóle był problem estetyczny, bo proboszczunio niektórych rzeczy nie toleruje np. długich włosów u chłopaków i zarostu. Ale Dziecko twardo rzekło, że brody golić nie zamierza. Wobec czego gwarantowana mina proboszczunia, jak po occie siedmiu złodziei, na widok brody pod sztandarem. Nie wiem, czy mu potem świąteczne jajko nie zaszkodzi.
Najśmieszniejsze jest to, że proboszczunio sam hoduje "pożyczkę" dla osłonięcia łysiny.  Która to pożyczka, po świeżym umyciu główki, wygląda jak ondulowana i ma tendencję do zdmuchiwania się z czółka. Śmiechu warte te wokółołtarzowe pożyczki. Jego brat, też ksiądz, na plebanii na emeryturze, takąż samą hoduje. A kościelny ma pożyczkę "z tyłu do przodu". Ot, pustota starych chłopów.
Moje Dziecko, wyłysiawszy w wieku lat 21, łeb ogoliło i święto. Teraz pilnuje, żeby był równo ogolony i z łysieniem nie walczy. (Coś próbowaliśmy, Rogaine mu z USA ściągałam, ale stwierdził, że zawracanie dupy. Że nie ma ochoty się codziennie smarować do końca życia, ogolenie wyjdzie prościej i taniej. A w ogóle, to -mądrej głowy głupi włos się nie trzyma)

Z sąsiadką się dogadałam i kozule u niej na trawce wczoraj upięłam. Takie zadowolone były, że potem leżały bykiem obojętnym i przeżuwały co pochłonęły, i żadne walki im w głowach nie powstały. Na wieczór napakowałam słomy w żłób i frajda była taka, że karmniki z warzywkami zostawiły, a do tej słomy się rzuciły, choć siano w siatkach maja cały czas. Drabinka pomiędzy Andzia i Wandzia na razie się trzyma.
Poza tym, kozy wyglądają jak obraz nędzy i rozpaczy. Te czarne, bo Królowa Matka jest OK. Królowa Matka w ogóle ma inną sierść, która jej na zimę gęstnieje, nie ma tyle podszerstka. Czarne natomiast mają bardzo obfity podszerstek, w dodatku jasnopopielaty. I on im teraz kłakami wyłazi. Czeszę to, z protestami oczywiście, ale nie wyrabiam na bieżąco. W dodatku Stefan nie ma szczoty, żeby się sam ogarnął. A Wanda pół swojej wyżarła!

Aha, Córunia dziś przybędzie wieczorem. Coś ostatnio nie dzwoni. I to mnie martwi. Nie bardzo jej idzie w tej nowej pracy. Więc mnie tym bardziej martwi, że nie dzwoni, żeby się pożalić. Chyba sobie nie wzięła do serca, tego co je Dziecko nagadało, żeby na robotę za taką kasę nie narzekać. I tak źle i tak niedobrze. Dziecko nie ma pracy -źle. Córka ma pracę za bardzo dobra kasę -niedobrze. Nosz, q..

 Znowu był misz- masz autorski..... Może dzisiaj jajka ukraszę?

środa, 16 kwietnia 2014

Po brzegi

dzień był wypełniony dzisiaj.
Wczoraj szwagierka nienajstarsza-ale-najważniejsza zadzwoniła, z informacją, że szwagierka najstarsza-ale-nie-najważniejsza kiepska, noga jej spuchła, niczym nie smaruje, palić nie ma czym. Starszy zadysponował akcję ratowniczą, coby ciota nie zamarzła. Węgla nabrał w wiaderka i kazał wieźć.
No to śmy pojechali. Brama u cioty zastawiona oczywiście. Akurat dyrektora spotkałam i mu zapodałam, żeby przekazał, że bramy nie zastawiać. Szkolne podwórko rozbabrane totalnie i nauczyciele parkują na drodze. Bez sensu to trochę, bo droga do pól wiedzie między innymi i szersza maszyna lakiery obskrobie.
U cioty się J. uwijała szparko. Dziecko węgiel, jeszcze przez J. uskrobany, z piwnicy przyniosło. (ciota ma tam zwały miału. Proponowałam, że ten miał przesiejemy, zawsze się coś jeszcze uzbiera. Ale nie, bo nie. No to nie) Potem Dziecko wyniosło jeszcze trzy wory popiołu, co go ciota w piwnicy przez całą zimę gromadziła. I przyniosło drewna. A J. wetknęła mi pościel do prania.

Pojechaliśmy do miasteczka w celu zakupienia filtra. Filtra niestety nie było. Odebrałam jajka w IM. i drobne zakupy w locie uczyniłam. Po czym wróciliśmy niezwłocznie do domu. Łącznie wyprawa do miasteczka zajęła nam 56 minut, z czego połowę spędziliśmy w korku, spowodowanym tym, że robotnicy drogowi łatali pół dziury w asfalcie na ulicy, która znajduje się w ciągu krajówki E-4. Ciekawe. W cywilizowanych krajach takie roboty przeprowadza się nocą. A panowie w pośpiechu załatali pół dziury, drugie pół będą łatać pewnie jutro, kiedy w związku z dniem targowym, ruch jest największy.

W związku z brakiem nowego filtra i stosem rzeczy do prania sięgającym nad kosz drugie tyle, co jego wysokość, wykonałam, co powinnam była zrobić wczoraj, bez oglądania się na teorie Starszego: zalepiłam wkręcony filtr silikonem. Jak 10 lat działał bez czyszczenia, to jeszcze trochę podziała, a pralka drugie 10 nie przeżyje.Oby tylko zalepianie okazało się skuteczne. Wrzuciłam na luz i dałam silikonowi czas na zaschnięcie do jutra. A jutro będzie chwila prawdy.
Po czym poszłam odebrać od sąsiadki zmówione jajka. Chwile pogaworzyłam o świątecznych przygotowaniach (sąsiadka z mamą swoją już od piątku wypiekają, a mąż dzisiaj wędzenie uskuteczniał)

Po powrocie czekała na mnie przyjemna wiadomość, że będę musiała pomóc przy przykręcaniu sanek do żaby. Mus to mus. Poszłam ci ja, pod autem pogimnastykowałam się nieco, efektu nie uzyskaliśmy zaplanowanego. Dziecko słowem plugawym, leżąc na wznak pod autem, ciskało gromko. Zwłaszcza na fr. myśl techniczną. Przeciwstawiając jej niemiecką oraz amerykańską. Bo auto ma być zrobione tak, żeby prosty cep dysponujący młotkiem i kluczem płaskim, poradził sobie z remontem.
Została zarządzona przerwa techniczna na odzyskanie psychicznej równowagi. Ja ją wykorzystałam też na zapewnienie odzyskania sił fizycznych i zrobiłam obiad. U mnie zrobienie obiadu trwa tyle czasu ile potrzeba łącznie na obranie ziemniaków, ich ugotowanie i wytłuczenie. Od  ziemniaków zaczynam, a wszystko resztę robi się w ciągu tych 20 minut, kiedy ziemniaki się gotują. Dziś poszło ulgowo, bo w IM kupiłam 4 plastry pieczonego schabu. Wczoraj ugotował się mimochodem rosół na ćwiartkach przeznaczonych dla psów. I nie robiłam surówki, tylko wyciągnęłam marynowane ogórasy (Kiszone już wyszły).
Wzmocniwszy się na duchu i ciele wróciliśmy do garażu, już bez Starszego, bo wymiękł. Chwilę bujaliśmy się z tymi sankami. Po czym stwierdziliśmy, że fr. myśli technicznej prosty polski mechanik-samouk nie sprosta i należy odpuścić, dla zachowania reszty równowagi psychicznej.

Podczas tych rozważań do ucha mego dobiegły z obórki odgłosy typu łuup - bęc, bęc- łłup. Zakradłam się na paluszkach i zobaczyłam moje panienki, stojące w poprzek boksów i napierniczające się łbami przez deski. W międzyczasie, pomiędzy łup i bęc, Wandal robił nóżką grzebu grzebu i wpychał pychol między deski, na co natychmiast Andzia rżnęła w te deski łbem. NNNoo, tooo, sięęę wyjaśniłłoo! Czemu słup się rusza, czemu ściółka taka zbombardowana, czemu Andzi siatka z sianem ciągle na Wandy stronie. Złapałam Andzię na sznurek i wyprowadziłam na zewnątrz, coby się czym innym zainteresowała i głupota jej ze łba wyparowała. Obróciłam się za moment i w drzwiach do obórki widzę czarne. Jak ta czarna cholera wylazła? Ano, wierzchem, znaczy żłobem i przez Andzi boks. Darować nie mogła, że jej obiekt ataków znika i poooszłaaa! Więc i Wandala upięłam, któren się natychmiast trawy czepił i z zapałem zaczął wchrzaniać. Stefana też.
No i. Jak to mówią. Jak się człek wqrwi, to ma siły ile bądź. Złapałam za widły, tudzież inne przydatne narzędzia i wypierniczyłam cały gnój z Wandy boksu, do gołej posadzki. Na karszery była nie pora, bo już wieczór prawie, więc sypnęłam lubisanem, potem świeżą słomą. A żłób przegrodziłam drabinką od siana, na wcisk. Może jej nie dadzą rady. Ale  co im odpierniczyło? Zawziętość była taka, że Wanda ma guzy porozbijane do krwi. Jutro pogadam z sąsiadką, czy bym u niej na ogrodzie tego koziego towarzystwa nie mogła przypiąć.

Aaaa! Pomiędzy tymi wszystkimi akcjami jeszcze przyniosłam ze strychu górą prania, robiąc miejsce na to co się (mam nadzieję) upierze jutro. Posortowałam, poskładałam, i cześć uprasowałam. Reszty już nie zdążyłam, bo musiałam iść chwilę potrzymać. Z tej chwili zrobiło się parę godzin tego trzymania. W każdym razie już nie będę musiała więcej, bo się napatoczył kolega Dziecka z prośbą o wspawanie czegoś, co się upierniczyło u kosiarki (Cały dzień dzisiaj naród okoliczny kosił) I kolega legł pod autem z Dzieckiem i pokonali Francuzów.
A mnie rąsie bolą. Pewnie od tych wideł jednak. Ale sanki też się przysłużyły
.
Tak jak Maria (i zapewne wiele innych osób) wolałabym, żeby już było po świętach. Świąt nie lubię i już. Nie jestem w tym odosobniona. Moje dzieci też nie lubią. Przerost formy nad treścią. Jakieś sztuczne zadęcie, które psuje klimat. Święta fajne, to były u mnie w domu. Dopóki było normalnie. A potem, jak już ojca nie było, też było super. I do dziś jest co wspominać (co mi przypomniało, że powinnam może zadzwonić do Balbiny na okoliczność tej krakowskiej od Greków z Krościenka i polskiego dżinu (jak on się nazywał? Na etykietce był żaglowiec.))

W niedzielę przypomniała mi się palmowa msza w Paryżu ( w poniedziałek był Gochy pogrzeb - minęło już 5 lat) Tam przynosi się do kościoła liść palmy, taki sam jak z obrazów przedstawiających wjazd Jezusa. A potem te palmowe liście zanoszone są na groby bliskich (zaraz na per Lachaise widzieliśmy). Podobną praktykę zauważyłam w Krakowie, na Rakowickim - palmy na grobach, a były też palmowe liście.Nie pojadę na święta do S. Ale Jacek pewnie był na cmentarzu. On zawsze chodzi w kwietniu. U nas nie było zwyczaju latania na cmentarz co tydzień. Naszych zmarłych mamy blisko, na co dzień w myślach, bez pokazówek. Muszę nabyć jakieś takie wieczne światełko na słoneczko. W S. nie kradną na cmentarzu.W najbliższym miasteczku potrafią nawet bratki z donicy wygrzebać.


poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Wielki

cTydzień nam nastał, a ja w Czarnej Dziurze. Się opamiętałam późno jakoś, że Święta tuż. No, poobganiałam pająki po mieszkaniu, jakieś tam lampy umyłam i szczątkowe zawieszenia okienne uprałam.
Prania póki co na tyle, albowiem w sobotę pralka odmówiła dalszej współpracy. Nie wylała wody i pokazała błęda. I namówić się na dalsze działanie już nie dała. Chodniczki z niej wyjęłam przemocą na miskę i w świętą niedzielę zawiesiłam na balustradzie, coby sobie obciekły, i wyschły może. Po czym mi je deko podlało, żeby uzupełnić płukanie, bo nie wiadomo, po którym płukaniu zdechła.
Przed definitywnym rozstaniem dostała ostatnia szansę w postaci oczyszczenia filtra. Ten filtr nie był czyszczony od nowości, bo coś z nim było nie tak i normalnie się wykręcić nie dawał. W obliczu rozwiązań ostatecznych został dziś odkręcony prawem łoma. Dziecko odkręciło oczywiście. I tym sposobem doszliśmy do grosza. Ciągu dalszego sprawdzania chęci pralki do współpracy na razie niet, bo zabrali wodę.
Nie wiem czemu ją zabrali, bo prądów nie zabrali. Może znowu coś im pękło i się wylało...Bo, jak to tak, bez zapowiedzi zabrać wodę, żeby sobie człowiek nawet na herbatę nie złapał?!

Śmiecie mnie dziś zbudziły o szóstej, a o siódmej definitywnie kazały z łóżka wyłazić. Zapodawałam reszcie rodziny, że dziś poniedziałek śmieciowy, ale reszta byłą uprzejma zapomnieć. A naprawdę ma serdecznie dość łażenia i przypominania i czekania na te zarazy i zachwile. No i samej mi się nie chciało w niedzielę wieczorem z tym naciągać. A jeszcze na przyczepie 3 puste bigbagi były, bo same nie zlazły. A kubeł wypełniony czubato, bo Dzieckowe goście po sobotnim grillu były uprzejme wszystko co im zbywało, bez segregacji, w pełny kubeł upchnąć. A niestety, panowie od śmieci nie biorą kubłów ze sterczącą pokrywą.
Dziecko bez szemrania pusty kubeł przywiozło, a ja zawiadomiłam, że ostatni raz z taczkami i kubłami latałam.  Coś mi się zdaje, że to było tak sobie a muzom i ten raz ostatni nie będzie.

Księżniczce zakraplam kropelki. Pilnuję się. 2X dziennie po 2X. I w południe diklofenak. Z Księżniczką cyrk wieczny, bo ona jest z tych co to "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie" i jak widzi w mojej ręce tubeczkę, albo waciki do oczu, to zmyka gdzie pieprz rośnie i głuchnie. A jak jej słuch wraca, to przy-cho-dzi - z -gło-wą - mię-dzy- ła-pa-mi. Aż dziw, że się o tę głowę nie potknie. Z obcinaniem pazurów jest cyrk jeszcze większy. Jednorazowo - jeden pazur. Następny dopiero na następny dzień, jak jej trauma minie. Więcej pazurów na raz grozi ranami szarpanymi oraz uszkodzeniem słuchu.
Tak w ogóle, to wreszcie zrobione zostało badanie oczu z kontastem. Kontrast wykazał owrzodzenie rogówki. Ale cusik mi się zdaje, że to jest, niestety, katarakta. Uhaha....
Po tych kroplach tak jakby mniej się z oczu lało. Wety rzekły, że do tygodnia powinno przejść i po tygodniu kontrola. Tylko nie wiem za co...

Koty śpiom, Dzieckowa popierdułka ułożyła się na workach śmieciowych poskładanych w kosteczkę, a mała micia w popierdułkowej miseczce. Pan Kot przytulił się do Księżniczki, która chrapie jak samolot. Znaczy się  - będzie lało. I z dokańczania grządek na dzisiaj nici. A czosnek wiosenny byłam otrzymałam w prezencie od sąsiadki z zaleceniem, że trzeba go wysadzić już. Na deszcz i wiatr nie pójdę, łoterpruff nie jestem. Jak będzie miał ochotę urosnąć, to urośnie.

Aaa, otrzymałam od InterMarche 40 jajek. Tylko najpierw musiałam tam zakupy za mnóstwo kasy zrobić. Będę piec a piec na Święta! Jajka jeszcze nie odebrane, bo od dzisiaj je można. A chłopcy pojechali po części do żaby. Zostały przez internet nabyte sanki i Dziecko rusza z remontem, żeby Starszy miał czym do kościoła pojechać.
A ja przez internet nabyłąm zasilacz do maleństwa. I maleństwo ożyło. Prawdę mówiąc, miałam już dość peceta w swoim pokoju i gebelsowskich teorii wygłaszanych przez Starszego na okoliczność przeniesienia go.

Chodzi za mną ta "pavlowa". Może by spróbować. Myślę, że mój piekarnik. działający jedynie na wiatraku, dałby jej radę. Co myślisz, Renia?

W ogóle słodycze za mną łażą. No i żarłam bez zastanowienia, jak miałam pod ręką oczywiście. A jak nie miałam, to opierniczyłam kiedyś pół słoika dżemu brzoskwiniowego.(Ten dżem mi jakiś taki mało dżemowy wyszedł, za to bardzo owocowy i nie bardzo słodki. W sam raz do opierniczania łyżeczka ze słoika. Albo widelcem raczej. I kolor ma niezbyt ciekawy, bo jakieś te brzoskwinie takie-siakie były. Więc reprezentacyjny nie jest i na rozdawajki się nie nadaje.No, to trzeba go jakoś unicestwić.)Niby, co mi szkodzi, i tak szczupła jestem. Ale chyba jednak zaszkodziło, bo spodnie jakoś tak bardziej czuję na sobie, a waga pokazała ze 3 kg +. Trzeba dać sobie spokój, bo za chwilę będzie tłusta baba i ze skłonami problem się zrobi....

czwartek, 10 kwietnia 2014

kwiecien -plecien

Wczoraj było ciepło niesłychanie. Co odważniejsi latali już mocno "do figury". A dzisiaj? W nocy polało. W sumie dobrze, bo jednak tej wody w glebie zbyt wiele nie ma. Tyle, że zimno zrobiło się nieziemsko, oraz duć zaczęło (dawno nie duło - ostatnio przedwczoraj). Starszy wygląda dnia bezwietrznego jak kania dżdżu, bo pryskać trzeba to i owo. W tym śliwy, o co mi głowę suszy, że już pora i, że się śliwek nie zbierze w tym roku, jak się nie pryśnie robala. Zwłaszcza, że śliw nam ubyło, bo jedną wichura złamała całkiem, a drugą, inna wichura, przełupała na pół w pionie. Nie wiem, czy z niej coś będzie. Nie wycięliśmy, bo szkoda nam z Dzieckiem było. Pyszne śliwki miała. A nuż? A jak nie, to zawsze zdąży pod piłę pójść.

Posadziłam truskawki. Łącznie zrobiło się 150 krzaczków. Zamówiłam 100, ale Pan Truskawkowy się pomylił z odmianami i na moją wzmiankę o tej pomyłce zadeklarował się dosłać darmowo brakujące odmiany. Chwile się biłam z myślami, czy 150 mi akurat trzeba i czy dam radę. Ponieważ włóknina pod spód nie była jeszcze zakupiona i Dziecko entuzjazm wykazało wielki, przystałam na to dosłanie. Kupiłam włókninę szeroka na 3, 20 i 6 rzędów się spokojnie zmieściło. Sadziłam na raty, przez 2 dni, bo nie samym sadzeniem człek żyje, a i łażenie na kolanach też niezbyt dobrze tym kolanom robi. Maliny doszły równocześnie, w liczbie szt 50, skrytykowane za rozrzutność (bo można darmo było pozyskać - szkoda, że chętnych do pozyskiwania nie było)przez Starszego i, z pomocą wydatną Dziecka, posadzone.
Obawa i niepewność po tym nastąpiła, bo żadnej wody nie wywieźliśmy w pole, złudzeni prognozą opadów deszczu po 16-tej. Deszczu było zero. Lunęło dopiero na następny dzień. I tak sobie w kratkę pada - nie pada, nie zwracając uwagi na prognozy.
A prognozy, w czasach, gdy starożytny góral wychodził rankiem przed chałpę i wodził wzrokiem po okolicy, były lepsze niż teraz, gdy satelity penetrują warstwy dniem i nocą i sygnały meteorologom przysyłają, nieustannie mierząc i fotografując wszystko co trzeba, żeby owi mogli z tego właściwe wnioski. Jak widać nie wyciągają wniosków, tylko bajki piszą.

Grządek zaprowadziłam część zaledwie. Na zasadzie, że jeszcze zdążę. Bo znowu wybiłam się przed szereg - nikt z sąsiadów jeszcze się nie brał. Dopiero tyle co niektórzy zaczęli. A moja rzodkiewka już dobrze wygląda! Starszy się przypiął, żebym kapustę posiała jeszcze raz, bo tamta nie wzeszła, "bo źle posiana".  On tak się wiecznie z czymś przypnie i dudni za uszami, a ja, dla świętego spokoju, jak ta głupia jakaś, w końcu robię. Właściwie, dla świętego spokoju należałoby sobie siąść na dupie i nie słyszeć. No, bo po co jakieś wysiłki, jak i tak wszystko źle. Wiecznie źle, niedobrze, nie tak. Poniekąd mi to lotto, a poniekąd wqrwio. Z tym, że z czasem lotto bierze górę  nad wqrwio.

Chwilami mam zwyczajnie wszystkiego dość. Chciałabym nie istnieć, nie mieć obowiązków, nie musieć, nie widzieć, nie słyszeć, nie myśleć. A do tego ciągle czuję się jak dupa na lewą stronę. Nawet miałam ochotę wziąć sobie skierowanie na badania, ale w międzyczasie Starszy wylazł od swojego wracza, a jakaś stara jęczydupa pci męskiej od mojego jeszcze nie wylazła, więc poniechałam. Badania można niby zrobić prywatnie czyli za gotówkę, ale biorąc pod uwagę kwotę, jaką rocznie wpłacam na służbę zdrowia oraz moją częstotliwość korzystania z jej usług - sory, ale nie ma opcji.

Nie pamiętam już kiedy ostatnio kupiłam sobie coś miłego, ładnego i niekoniecznie niezbędnego. W zasadzie to nawet wielu niezbędnych rzeczy nie kupuję. Zbędne zostały wykreślone. Do tego doszła ideologia (ideologia to niezła rzecz) - gromadzenie dupreli i zagracanie pomieszczeń traci sens w obliczu:
-destrukcyjnych zapędów kotów, przed którymi wszystko co cenniejsze materialnie i duchowo musiało zostać pochowane pod klucz. Bo jak bez klucza, to i tak otworzą.
- konieczności posiadania czasu i chęci na latanie ze ścierą i odkurzanie (nie posiadam)
- braku publiczności do podziwiania tychże
-braku zainteresowania dla tychże ze strony publiczności domowej (ewentualnie krytyczne kręcenie nosem)

Nie mam już co czytać na papierze. Maleństwo nadal nieżywe, bo zasilacza wciąż nie nabyłam, a czytanie na pececie mnie nuży. Z papierową książką można pozycje przyjmować różne, z książką na maleństwie tudzież, a przy pececie siedzieć trzeba sztywno.
Miałam już trzy podejścia do "Godziny zero" (w postaci filmu) i nic z tego jak dotąd nie wynikło.(Dwa razy szybkość łącza zawiodła i nie chciało się zbuforować, a raz zostawiłam, zbuforowało się, Starszy siadł do kompa i podobno nie potrafił zminimalizować okna, więc wyłączył pecet na żywca. Głupi albo złośliwy. Co zresztą jest równoważne.) Pozostaje podejście czwarte.

Z okna mi ciągnie, nie wiem czemu. Coś z tym oknem jest nie tak, jak pada to mi zacieka i muszę w końcu dorwać zaprzyjaźnionego Stasia od sztucznych okien, żeby to obejrzał.
Ponieważ zmarzłam już od tego okna, więc zwalę psy (częściowo - Księżniczka zostanie przesunięta na inną podusię) i padam spać.
Zdjęcia się ostatnio nie robią żadne. Kwiatki i drzewne pączki już przereklamowane. No to tak bezobrazowo na dzisiaj.
Pozdrawiam zaprzyjaźnionych czytaczy. Niektórych bardziej (M22icośtam i panią od Pana Cerowanego, moją z ciepłych krajów imienniczkę i krajankę z Miasta Szkła i renesansowego ratusza)

czwartek, 3 kwietnia 2014

dzien sie skurczyl

Książę małżonek raczył był się wrócić na rodziny łono, znienacka, wczoraj późnym wieczorem, a raczej już nocą. I od razu zaczął zagęszczać atmosferę. Nie odzywa się właściwie oprócz wytykania, co źle i rozwijania gebelsowskich teorii. Pół dnia przesiedział przy kompie - drugie pół przespał/przeleżał. Na obiedzie obecnością nas zaszczycić nie raczył. Kolacje skonsumował po ciemku, zwracając uwagę na naszą prądową rozrzutność (pecet bierze tyle prądu co 6,5-9 żarówek zwykłych lub 35 oszczędnych lub 70 moich lampek, a pracował prawie cały dzień) Dopiero wieczorem odezwał się ludzkim głosem, proponując mi bułeczkę, która był wczoraj przywiózł. Bez zaproszenia jedną wzięłam i w nocy zeżarłam. Zbudziłam się jak przybył, potem zasnąć już nie mogłam, czytałam książkę do końca, a do godziny której -nie wiem, bo wolałam nie sprawdzać. Skończyłam, zgasiłam i powiedziałam -spać.

Jak się zbudzę w nocy i zasnąć nie mogę, to zaczynam penetrować lodówkę. Zwykle bez efektów, bo najczęściej mam ochotę na coś słodkiego, a słodycze raczej rzadko bywają.
Czasem tak coś za mną łazi, jak ostatnio czekolada. Stwierdziliśmy w poniedziałek z Dzieckiem, żeśmy sobie zasłużyli na dobrą czekoladę. I kupiłam Milkę karmelową, na Lindta poskąpiłam - jednak trochę drogi. No i wcale mi ta milka nie smakowała, żadne cudo. Zwykły magnetic nadziewany, krówkowy np, lepszy. Ja rozumiem, że sól podnosi smak słodkiego. Ale w milce sól przebija przez ten słodki smak. Aż taka perwersyjna nie jestem, żeby jeść solone czekolady. Niby Aztekowie wcinali z chili, nawet aktualnie można takiego lindta nabyć. Ale nie skusiłam się. Ogólnie rzecz biorąc, za czekolada nie szleję, ale dawniej czasem lubiłam. Zresztą dawniej czekolady były smaczniejsze. No i tańsze. Co prawda, tak dawniej - dawniej czekolada Jedyna kosztowała tyle co kostka masła, czyli 17,50. Teraz wedlowska kosztuje nieco mniej niż kostka masła.
Łazi za mną torcik hiszpański, najlepiej od Szelców.Właściwie, już mi depcze po piętach. Jak tak bardzo będzie łaził, to pewnie nabędę jakiś miejscowy, jeżeli tu trafię ( w co raczej wątpię) i znowu będę nieusatysfakcjonowana.
W dodatku Regina narobiła mi smaku tą Pavlową... Dlaczego ja nigdy nie robiłam bezy? Zresztą, paru innych wypieków też nie robiłam (i nie zrobię) np karpatki czy ciasta francuskiego  domowego. Co do karpatki nie mówię definitywnego nie, bo ona z ciasta ptysiowego, a takie wykonywałam już parę razy.
Ale francuskiego nie - za dużo zachodu, a efekt niezapewniony. Gotowe ze stonki też może być w razie "W".

W zakresie prac polowo - ogrodowych jestem na etapie zakładani grządki truskawkowej. Truskawki przybyły wczoraj, dziś doszły maliny. Starszy ocknął się, że należało dać obornik pod te truskawki. Szkoda, że dopiero teraz, kiedy jest zaorane i dwa razy przeagregatowane. Przecież nie będzie nikt odwracał tego powtórnie. Miałam zamiar zrobić rowki i dać gówno w rowki. Ale Dziecko kazało mi się palnąć pięścią w czoło, złapało 8zł i pojechało do ogrodniczego po nawóz truskawkowy. Potem rozciągnęliśmy, przyszpilili i obsypali włókninę. Sadzenie będzie jutro.
Prawdę mówiąc, to ja się już za to gówno złapałam, jedne taczki w pole wywiozłam, zmachawszy się okrutnie. Wróciłam wściekła, psiocząc w duchu na Dziecko, że się gdzieś skitrało i znowu coś dudra. I sycząca wewnętrznie jak szybkowar, polazłam do jego warsztatu. I zrobiło mi się głupio, łyso i nieprzyjemnie, bo Dziecko sobie w spokojności kończyło właśnie robienie dla matki znaków do wyznaczania rzędów. Zaskoczona byłam tak, że właściwie to miałam opad szczęki (psychiczny) - bo ja tylko raz wczoraj napomknęłam o tych znakach, wywlekłam starą planetkę i rzuciłam pomysła jak i z czego można by to zrobić. I zapodałam, że jestem w stanie zrobić to samodzielnie.
Nadmienię, że moje Dziecko, jak coś wykonuje, to stara się, żeby było to zrobione perfekcyjnie. Czasem staje się upierdliwy w związku z tym, bo np, przy małych ubytkach na suficie nie trzeba szpachlować całego sufitu. Po lekkiej awanturze daje się jednak przekonać.

A co z tym dniem? Po zmianie czasu dzień mi umyka jak zając. Dziś o 15 -tej spojrzałam na zegar i zaskoczyło mnie to, że już jest 15-ta. A potem zaraz był wieczór. I siedzę teraz przed kompem. W kurtce! Bo zimno jak licho. Wczoraj paliło się w CO, a rano już było zimno. A dzisiaj mi się palić nie chciało. Śpiącam, ale kłaść mi się nie chce, bo wiem, że jak się położę, to mi zaraz minie. A książki nie mam żadnej.
Miałam ochotę na gazetę, ale jak zobaczyłam temat przewodni na okładce ("dla odszkodowania spalił rodzinę'' oraz zdjęcie tej rodziny) to mi przeszło. Książki mam na maleństwie, ale maleństwo nie żyje chwilowo. Mam coś dobrego na pececie, ale tu w grę wchodzi tylko czytanie na siedząco. Nie będę. Chyba jednak spróbuje spać.

Koleżanka - pisarka pozbyła się złego z siebie w ub.tygodniu. I lekarz miał dla niej dobre wiadomości. I to jest pozytywne.
Tyle tych palców mam do trzymania ostatnio, ze już mi braknie....

wtorek, 1 kwietnia 2014

Przestawiona

no, właśnie. Czas przestawiony i ja też. Ale jakoś dziwnie. Ja do tej pory wstawałam, sama z siebie o 6-tej, 7-ej, tak teraz 9-ta mnie budzi. Rozstroiła mnie jakoś ta zmiana czasu, bo zasnąć nie mogę zupełnie. Siedzę do 2-giej, 3-ciej, a jak już padnę, jak wczoraj, to znowu budzę się w środku nocy. I potem znowu zasnąć nie mogę. Ponieważ maleństwo martwe z powodu braku zasilacza, to biorę książkę na papierze. Dziecko mi przywiozło za ostatnią bytnością "Ości". Trochę niezachęcające, grube tomiszcze. I akcja taka jakaś. Ale ciekawy język, którego używa autor. Wgryzę się powoli. W ten język.
Wczoraj sezon wiosenny uprawowy śmy z Dzieckiem zaczęli. Od koszenia niedojadów na somsiadowej łączce. Kosiło Dziecię oczywiście, rotacyjną. A ja to potem zgrabiłam i spaliłam. Potem jeszcze nasypaliśmy nawozu do leja i Dziecko pojechało rozsypać. A potem pojechaliśmy zabezpieczyć zawartość lodówki, bo juz echo było. Dziecko rzekło:  - kupisz mi za to coś dobrego. Słodkiego.  - Na przykład?, - Na przykład, herbaty z normalnym cukrem bym się napił....
No, bo cukier tez wziął i wyszedł. Była resztka pudru i glukoza. Glukoza może wartość energetyczna ma, ale wartość słodzącą kiepską chyba. Dziecko lubi słodko. Sypie 3 łyżeczki na duży kubek. I co mu zrobić.
Ja nie słodzę wcale, drugie Dziecko też. Starszy łyżeczkę, a jak go najdzie fanaberia, to i bez cukru wypije.
Siedzi sobie u siostruni, a my mamy wczasy. Psychiatryczne sanatorium. Spokój święty. Nawet Dziecko milsze jakieś. I bardziej skłonne do współpracy.
Wczoraj zadzwoniłam do cioteczki, bo ktoś się do mnie dodzwaniał z jakiegoś dziwnego numeru. Oddzwaniać nie chciałam, bo to różnie bywa.Ona ma drugi numer, którego nie mam zapisanego i czasem z niego dzwoni. Cioteczka czym prędzej oddała telefon braciszkowi. A ten od razu zaczął coś bałakać. Stwierdziłam, że nie będę głupot słuchać za własne pieniądze i się rozłączyłam.

Kuryjer przywiózł truskawki. Trzeba będzie je dziś posadzić, bo jutro mogą przyjechać maliny i wszystkiego naraz nie dam rady.
Dziecko spawa u Malinowego Króla błotnik od renówki. Przeszukałam internet pod katem tworzywa, z jakiego jest zrobiony i nic. Tajemnica firmowa producenta, czy co? A może tam nikt tego nie naprawia, tylko kupuje nowy. A nowy kosztuje 400euro. Malinowy chce na nim zarobić, więc te 400 euro nijak się ma do 50zł, które może zapłacić Dziecku za spawanie. Koszt spawania plastiku jest taki łatwo obliczalny, bo płaci się od centymetra zużytej do tego "laseczki".
Jak wróci, musimy skoczyć po włókninę i brać się za sadzenie.
Wiosna nas goni. Ludziska wylegli już na grządki. Święty Franciszek nawet w sobotę ziemniaki wczesne posadził.
A mnie ciągle gnębi wyrzucenie zimowej ściółki od kóz. Ale zdaję sobie sprawę, że jednak cieplej trochę być musi. Trzeba skarszerować posadzkę i wybielić ściany. A to musi wyschnąć. A na to, żeby wyschło potrzebna temperatura. Więc na razie zbieram z wierzchu i nowego dokładam i patrzeć nie mogę na ścianę, po której suwa się kostka soli i robi swoje
Z jednej strony żałuję, że nie będzie w tym roku kozich malców. A z drugiej - nie żałuję tego stresu -co z nimi dalej.
No to chłopcy, dziewczęta -do roboty! Do roboty!

(Co by nie mówić o peerelu - piosenki wtedy fajne były. Takie np. "I znów zakwitły jabłonie.." - sama radość.... Mówię o tych, co chóralnie się śpiewało...)