czwartek, 29 grudnia 2016

bez bilansu

            Koniec roku tuż-tuż-tuż. Ufff! Jakby to akurat tylko od numeru zależało wszystko, ale jakąś głupią nadzieję wciąż mamy, że jak się numer zmieni, to może będzie lepiej. Choć zza różnych okien wygląda, że w różnych tematach szykuje się raczej gorzej. Dla tych co jeszcze myślą, a nie tylko klaszczą i ogłuszeni własnymi oklaskami już niczego innego nie słyszą.
            Poza tym -wszyscy żyją. Nawet ciotka z ludożercą ma się jakby lepiej, bo znowu zaczyna dawać do wiwatu rozsiewając swoje nauki moralne i życiowe mądrości (niby skąd ich miała zaczerpnąć, pilnując całe życie żeby jej się Winien i Ma zgadzało oraz własnej sempiterny, której tak do końca i tak się jej upilnować nie udało)
Wśród tych bajek i bajeczek była taka, jak to wykradła chrześniaka z przedszkola. Taka fantazja jej powstała we łbie, że poszła i dzieciaka ""wybrała". "No i wiesz, a jego ojciec był ubekiem i na motorze po mieście jeździł i dzieciaka szukał" Co moje Dziecko podsumowało, że w takiej sytuacji miała szczęścia więcej niż rozumu, bo mogła "na dołku" wylądować i chwilę tam posiedzieć. Zapytałam ile lat wtedy miała (mając cicha nadzieję, że jednak mniej niż pięćdziesiąt) i usłyszawszy, że 24 wszyscy zgodnie stwierdzili, że kobiecie tak do dwudziestu pięciu ostatecznie wolno jeszcze głupoty robić (facetom głupoty uchodzą w zasadzie do końca życia, bo oni głównie rosną, z wiekiem - nierównomiernie w różnych miejscach, a nie dorastają nigdy) Potem należy przestać robić głupoty i posiąść samokrytycyzm i samoocenę. Jak widać, nie wszystkim jest to dane i do końca życia uważają, że mogą co im się chce i kiedy im się chce, nie bacząc na cała resztę wokół. Co jest konsekwencją przerośniętego ego i wyraża się, jeżeli nie pogardą dla reszty, to przynajmniej ignorowaniem tej reszty.

                Robiłam przedgwiazdkowe zakupy u "mojej" Magdusi ("mojej", bo byłam jej wychowawczynią przez 5 lat). Bardzo lubię robić tam zakupy, bo ma sklep świetnie zaopatrzony, ceny dość przyjemne i sympatyczną obsługę. Natychmiast, gdy stanie się przed regałem, pojawia się miła dziewczynka i pyta "czy mogę w czymś pomóc" i nie jest to zapytanie, jak w rossmanie oraz w tym sklepie ma sens jak najbardziej: przeglądanie "bolesławców" w kurtce i z torebką na ramieniu grozi efektem słonia w składzie. Dziewczynka podaje, odstawia, przekłada i traktuje człowieka, jak by był jedynym klientem w sklepie. Wybrany produkt jest odnoszony do kontuaru celem zapakowania ("zwyczajnie, czy na prezent?"), po czym dziewczynka wraca i pyta, czy czymś jeszcze może służyć i przewala mi całą półkę olejków, w poszukiwaniu tego, którego potrzebuję i akurat nie ma. Nawet mi głupio, że aż tak i mówię, żeby już nie szukała, bo widzę, że są w tych samych opakowaniach - wszystkie zapachowe, a ja chcę eteryczny. Więc na odchodne mówię "mojej" Magdusi, jak miło być jej klientką. Na co słyszę: "bo wie pani, to trzeba lubić swoją pracę i lubić ludzi". Na co mi "gula" zaczyna powstawać jakaś, bo Magdusia powtarza dokładnie to samo, co mi tuptało na poddaszu przez całe lata i czym prędzej wychodzę. Jak miło, że się miało takie fajne "dzieci".
No, a ludzie? Ludzie w całej swojej masie są przerażający, są okropni. Zupełnie tak samo, jak uczniowie na korytarzu w czasie przerwy. I jak się na tym dyżurze, tak płynie nad nimi, nie widząc, to można się czuć jak tygrys w klatce, w dodatku otoczonej stadem wrzeszczących pawianów. Ale jak się podejdzie do każdego pojedynczo, i pojedynczo ich zobaczy to już jest zupełnie inna bajka.

                Wczoraj geriatria pojechała do Rz. bo ciotka załatwiła Starszemu wizytę u kardiologa.Ja bym tego nie załatwiła, ciotce udało się tylko dzięki temu, że jej samej pompka zastrajkowała i wylądowała na oddziale.Po czym uruchomiła wszystkie pokłady ogłady, bą tą i ęą, czym sobie panią doktór tak zjednała (plus zakupione przeze mnie kwiaty z ferero oraz tort orzechowy jak Czomolungma przed samymi świętami), że ta zgodziła się go przyjąć w przychodni, ignorując zapisy z rocznym wyprzedzeniem (nawet do miejscowego kardio Starszy ma termin na 20.07.2017 ustalony jakoś w lipcu).
W związku z powyższym cisza zapanowała, zero mów politycznych tudzież politycznych kazań.
No i tak sobie pomyślałam, że jak chwilowo nie muszę żywić Starszego, to może bym sobie ugotowała coś, co lubię, a on nie tyka. I jakoś nie mogłam sobie przypomnieć. Wobec czego skończyło się na kaszy jaglanej: właśnie przelałam wrzątkiem i nastawiłam, coby sobie pyrkała. Co z nią dalej będzie - okaże się w trakcie.Mam nadzieję, że uda mi się nie przypalić.

               W trakcie przedświątecznego zidiocenia udało mi się wyrwać chwilę, żeby uszyć fartuszek dla Pumy. Pumy miało nie być na święta, a w czwartek wieczorem okazało się, że w piątek o 15 tej wsiada i wysiądzie w S. około 15-tej w sobotę. Puma jest strasznie pozytywna. Tak sobie właśnie teraz myślę, że nigdy nie słyszałam żadnego jojczenia w jej wydaniu. No ten słoneczny uśmiech. Samą swoją obecnością wnosi deko radości.Więc oczywiste, jak się ucieszyłam na wieść, oraz wpadłam w popłoch prezentowy.

Włala! Niebawem zostanę miszczem szycia lamówek. Ten "przodzik" serduchowaty sfastrygowałam, bo tam same zakręty były, ale dół poleciałam partyzantem, czyli z wolnej ręki.

                Musiała gdzieś Puma wypchnąć w sieć foty wigilijnego jadła, bo odezwała się mesendżerem moja amerykanska bratowa namber łan, coby jej koniecznie podać przepis na pakowaniec, bo ona chce na nju jer upiec. Jak doszłam do połowy, to stwierdziła, że "oj, to się chyba tydzień robi". Więc ją pocieszyłam, że nie, bo: zarabiasz rozczyn - 5 min, po czym masz go w nosie, pijesz kawkę, oglądasz tiwi, opierniczasz męża. Jak ruszył wyrabiasz ciasto, kolejne 15 min, po czym znów masz je w nosie i powtarzasz to samo. Po godzinie poświęcasz 20min max na przygotowanie ciasta do wepchnięcia w piekarnik.
Trochę ją to podbudowało, ale stwierdziła, ze woli pyfko niż kawkę. Proszsz bardzo, niech będzie pyfko, tylko istnieje niebezpieczeństwo, że po użyciu pyfka w roli przerywnika muzycznego, wyjdzie "pijany Izydor" zamiast pakowańca.
           Na podniesienie ducha podałam jej jeszcze przepis na Cytrynowy Biszkopt Cioci Margo, czyli naszej Gochy. Gocha piekła rzadko i nie lubiła zbytniego pierniczenia się z garami. Wypieki robiła "jednowsadowe" szybko przygotowywalne do wsadu, bez ważenia wagą itp utrudniania sobie życia. Za to ten biszkopt robił furorę w Paryżu, wśród jej francuskich znajomych (gdzie ciast przecudnych i przesmacznych nie brakuje)
Jakby ktoś MUSIAŁ coś upiec na Nowy Rok, to to jest właśnie takie ciasto: może niezbyt reprezentacyjne, ale szybkie, łatwe i przyjemne w wykonaniu, oraz smaczne.
Proszę bardzo
składniki:
3 cytryny
5 jajek
5 kopiastych łyżek mąki
1 i 1/2 szkl cukru
100ml oleju (rzepakowy, słonecznikowy, bez smaku i zapachu)
na lukier
sok z 1 cytryny
cukier puder
Wykonanie:
1.Zetrzeć skórkę z jednej cytryny (no, cóż, tę odrobinę chemii jakoś może przeżyjemy)
2.Wycisnąć sok z 2 cytryn
3.Oddzielić białka do jednego dużego pojemnika, a żółtka do mniejszego
4.Najpierw trzepakami od miksera ubić na sztywno białka.
Jak już sztywne dać do nich połowę tego cukru i ubijać dalej, dolewając sok z cytryn
5. Teraz wsypać resztę cukru do żółtek i ubić tymi samymi trzepakami kogel-mogel
6. Wlać kogel-mogel do ubitych białek wciąż ubijając
7. Wlać olej -ubijać
8.Wsypać mąkę - pokręcić na małych obrotach, albo wymieszać łyżką do dna

(Można dla pewności dać razem z mąką łyżeczkę proszku do pieczenia)

Wylać do keksówki i piec na 150-180 st ok 35-40 minut. Pod koniec pieczenia, czyli jak już wyrośnięty ładnie i z wierzchu rumiany można spróbować patykiem (np do szaszłyków) czy się wnętrze nie lepi.

Po upieczeniu wyjąc z keksówki i zrobić od razu lukier tj do soku z cytryny wsypać cukier puder i mieszać łyżką. Pewnie można mikserem też. Ma to być gęste lejące, (nie wiem ile tego cukru, ale pewnie ponad szklanka wejdzie) - lukier robimy nieco rzadszy niż do lukrowania ciasteczek.

Tym lukrem polewać ciasto póki jeszcze ciepłe. Wtedy część lukru się zleje, a część wsiąknie w ciasto i o to chodzi. Jak nie wyjdzie wszystek to można zostawić na potem i resztą polać już wystygnięte ciasto. Gdyby się lepił do paluchów -można potrzepać cukrem pudrem przez sitko (czego ja nigdy nie robię, niech się lepi, jak lubi. Paluchy zawsze można oblizać, a w qlturalnym świecie wytrzeć w serwetkę)

Ten biszkopt zawsze wychodzi. Zakalec się nie zdarzał. Ja piekę na termoobiegu, wstawiam do zimnego piekarnika i nastawiam na 150, bo przy termoobiegu zawsze trzeba trochę niżej ustawić temp. Keksówka raczej duża potrzebna. I uwaga do punktu 4. i 5.: można oczywiście dać wszytek cukier do białek, a gdy ubite wrzucać żółtka i ubijać dalej. Ale z doświadczenia wiem, ze biszkopt jest lepszy, jak się daje już ubite żółtka do ubitych białek.

Biszkoptu nie mam. Ale za to mam pakowaniec. Który mi przypomniał Lilkę Eichlównę. Tak się jakoś złożyło, dawno temu, że się ichnia Pascha z naszą Wielkanocą zbiegły, na tę okoliczność byłyśmy z Mamą zaproszone i właśnie pakowańcem poczęstowane.

            Przepisu nie będzie. Jest na "wielkim żarciu" prawie identyczny, z tym, że u mnie nie ma żadnych powideł ani mas migdałowych. Tylko same bakalie, na sucho: pokrojone śliwki, morele, figi, daktyle, posiekane orzechy włoskie, skórka pomarańczowa i nieco płatków migdałowych. Po upieczeniu został polukrowany pomadkowym lukrem cytrynowym i posypany, bez przesady, płatkami nieprażonymi.

PS. Lilka Eichlówna była oczywiście Żydówką, o czym,oczywiście, wszyscy wiedzieli. W moich szczenięcych latach była już "trochę starszą damą" (w istocie pewnie niewiele starszą od mojej mamy). I właśnie - damą! Zawsze bardzo starannie i elegancko ubrana. Zapamiętałam najbardziej te koronkowe, białe rękawiczki, które latem nosiła, a które były w tym czasie ewenementem. Oraz letnie kapelusiki, takie niciane, usztywniane, od słońca. Spotykałam ją najczęściej pędząc Daszyńskiego w górę, na jakieś popołudniowe zajęcia w liceum, podczas gdy ona spacerowała w dół. Zresztą, niedaleko mieszkała. Kamienica na rogu Kościuszki i Mickiewicza była conajmniej od 1932 roku własnością jej ojca, potem jej. Ojciec, dr. Wilhelm Eichel, był adwokatem, członkiem przemyskiej palestry. O matce wiem tyle, że na bal ubierała brylanty, które "tak pięknie rozświetlają twarz i dodają jej blasku". Widać tych brylantów nie starczyło, na przeżycie całej rodziny, bo została sama Lilka. Z całej żydowskiej społeczności S., stanowiącej przed wojną 30 - 40 % obywateli miasta pozostało, przynajmniej w naszej świadomości i pamięci, ich dwoje: dama Lilka i prawie menel Tulik, który wszędzie chodził z małym kundelkiem na ręku.

środa, 21 grudnia 2016

Odzywam sie, wreszcie

               Krok za krokiem, krok po kroczku... Itd. Jeszcze mnie szaleństwo nie ogarło.
Chałupę ogarnęłam z grubsza, na miarę możliwości, bacząc pilnie, żeby z żadnego krzesła, parapetu, czy stołu się nie spluzgnąć i biorąc pod uwagę, że świąt jest zaledwie 2 dni, a reszty - cała reszta. I w tej całej reszcie trzeba normalnie funkcjonować. A nie - naciągnąwszy się jak bury osioł przy przedświątecznych porządkach - ręką-nogą potem nie ruszyć bez uciążliwości.
               A tak, prawdę mówiąc, to zrobiłam w kwestii świąt głównie harmonogram. Z którego mi wynikło, że trzy dni mi wystarczyć musi. I tak musi, bo u mnie w rodzinie ciasto starsze niż trzydniowe już jest "stare" i nie nadaje się do jedzenia. Zakupy zrobiłam już daawno i jakby mimochodem, żeby się w ostatniotygodniowych dzikich tłumach nie kotłować. Piernik dojrzał, więc go w sobotę upiekłam, w ramach wynajdywania sobie zajęcia dla odstresowania. Z rozpędu zrobiłam także kruche ciasteczka cynamonowe. Z resztki piernikowego ciasta wyszło trochę piernikowych serduszek, sztywnych niesamowicie. Za radą jakiejś kuchennej blogerki włożyłam do puszki z połówką jabłka, ale nie widzę, żeby to jakoś na nie działało. Może lukier im pomoże.
               A właściwie to przez cały ten czas, kiedy mnie tu nie było zajmowałam się sprawianiem sobie (i paru osobom) przyjemności, działając m.in. w pracowni krawieckiej.
Najpierw dokończyłam zamówione lalczyne ubranka.

Druga sukienusia. W tym wieku robię pewne rzeczy po raz pierwszy w życiu. Tu po raz pierwszy wszywałam lamówkę wokół podkroju szyi. Zadziwiająco łatwo poszło. Okazuje się,  po raz kolejny, że nie taki diabeł... i nie święci te garnki ...

Porteczki na szeleczkach. Drugie były z dżinsu, ale aparat mi strajkuje i zdjęcie wyszło mocno nieostre.

I takie dwie czapusie z "moherku", który jest/był niezwykle sympatyczna włóczką.

Potem zrobiłam czapkę sobie, bo ta ubiegłoroczna za ciepła jakaś (miała być ciepła!) Pompon by się przydał. W międzyczasie zaliczałam jeszcze ratunkowo Rz. bo Najważniejsza wylądowała na kardiologii. Konieczne były "elektrowstrząsy" ( szkoda, że na nic innego nie działają), żeby ją nieco ożywić. Po czym musiałam ją odebrać ze szpitala, uprzednio zakupiwszy kwiaty i czekoladki. Więc czapka była podróżniczka i dziergała się w pociągu.

A potem załatwiałam gwiazdkowe prezenty na zamówienie. Fartuszek dla Kasi. Trochę niezgodny z  przepisem, ale falbanka mnie przerażała nieco, a te półkola z kolei zachwyciły w oglądanych gotowych fartuszkach.

Właściwie pierwsze w życiu lamówki. W dodatku lamowane koło i to na takiej długości. Tę różową upinałam i fastrygowałam nawet. Mimo to na winklach walczyłam z opornością materii, bo moja paryżanka grubego szyć nie lubi. A tam na rogu było w sumie 9 warstw materiału. Z szarą już było prościej, bo ścięłam rogi na okrągło i poleciałam na partyzanta - bez fastrygi, bez szpilek. Założyłam tylko jakąś taką stopkę z ogranicznikiem i poszło. "Nie święci garnki lepią" -  to ciągle powtarzane hasło mojej Mamy - super zachęta do działania, bo to znaczy, że jak zechcesz, to możesz, potrafisz, zrobisz, dasz radę.

I taftowa spódnica dla drugiej, OMC, Córki. Z półkola także. Tyle, że skrojona z dwóch ćwiartek koła. Zupełnym przypadkiem zrobiłam profesjonalnie. Tylko dlatego, ze spódnica o długości 75cm żadnym sposobem nie chciała mi się zmieścić na kawałku materiału o wym 1,5 na 1,5 m. Wybrawszy się do miasteczka zabrałam z sobą te 2 ćwiartki, z nadzieją, że może  a nuż mi się uda i pewna Danusia obrzuci mi je owerlokiem na poczekaniu. Faktycznie się udało, co mnie tak ucieszyło niezmiernie, jak mało który prezent. Czasem się zwraca to, że się nie było świnią ...
Ta tafta faktycznie jest mniej brązowa, a bardziej złocista.

Do tej spódnicy jest tiulowa halka. Tiul nabyłam sztywny. I jest tak cholernie sztywny, że chyba aż za sztywny. Góra jest z półkola i do tego doszyta falbana - 4,5 m marszczenia było. Ale się udało.Halka wszyta w pasek z tej samej tafty, z wciągniętą gumą. Pozostaje mi podszyć ręcznie pasek od spódnicy i przyszyć jakieś haftki. Dziergać dziurek w tym się nie odważę. I znowu -po raz pierwszy szyłam taftę i po raz pierwszy tiul. Paryżanka strajkowała nieco. Nie chciała szyć uczciwie cieniutkimi nićmi. Cieniutka igła się nie dał nawlec grubsza nicią. W końcu zostało to uszyte 80 tką, z tym, że wzięłam całkiem nowiutką z ogromnych zapasów wyjętą. Cienkiego bardzo paryżanka też nie chce szyć, musiałam ciągnąć materiał, bo miała tendencje do marszczenia. 

Oprócz pierniczków tych


Zrobiłam jeszcze pierniczki takie.

I takie. Ale te nie są jadalne.


No a teraz harmonogram pokazuje, że trzeba się brać za bardziej prozaiczne zajęcia. Z typu robót zanikających. Niestety. Czyli - Do Garów!

Pozdrawiam. Nie dajcie się całkiem. Ni i fajnie, że dziś świeci

sobota, 10 grudnia 2016

kakauko z bueczkom

tak za mną chodziło, od paru dni, takie śniadanko. No to wczoraj wieczorem upiekłam bueczkę. A właściwie bułeczek szt. dwie, bo jak zwykle ciasta było na dwie blaszki. Jedna została pochłonięta natychmiast, jeszcze na gorąco. Nawet mnie Starszy nieco wqurzył, bo ledwie z blaszki wyjęłam, już stał nad ta bułeczką i się ślinił. I żądał krojenia. Na szczęście tylko żądał, a nie startował sam z nożem do tej bułeczki. (Niestety, Starszy nie potrafi kroić chleba i ilekroć przypiął się do krojenia gorącej bułeczki, to ją zmasakrował, co się kończyło opeerem z mojej strony. Więc tym razem cierpliwie stał i się ślinił.)

      Kakałko z bułeczką przypomina mi smaki dzieciństwa: Nasza Mama pracowała, więc śniadaniami nas nie rozpuszczała. Bardzo prędko przeszliśmy na samoobsługę, a raczej moje młodsze rodzeństwo na moją obsługę. (Początki były tragiczne - pewne krojenie dwukilogramowego bochenka chleba metodą "do cycka" skończyło się zarżnięciem palca, po czym pamiątkę mam do dziś. Niestety, chleb "do cycka" kroiłam nadal, niejeden fartuszek, czy bluzkę przy tym porżnąwszy, aż nastąpiło ponowne zarżnięcie palca, już w bardzo dorosłym wieku i przeszłam na krojenie na desce).
Bywało jednak, że zarówno my, jak i Mama byliśmy w domu (ferie, urlop?) i wtedy robiła nam czasem kakałko z pianką. I do tego kakałka był maślany rogalik. W tamtych "ciężkich" czasach występowały rogale zwykłe (obok sztangielków z solą, kajzerek i zwykłych bułek pięćdziesięciogroszowych) oraz rogale "maślane". Nie muszę chyba dodawać, że dzisiejsze bułki nijak się mają do tamtych, dużych buł z chrupiącą skórką, które można było zjeść ze smakiem i bez udławienia się "na sucho", czyli bez niczego, odrywając po kawałku tę bułę. A te rogaliki maślane, wielkie takie jak zwykłe, sprzedawane po 2 zł (tyle kosztowało ciastko w cukierni) to już było miszczostwo świata. I jakoś się dało dobre upiec, bez polepszaczy i tego całego naboju, który dziś jest w wypieki pakowany, nie wiadomo do końca - w imię czego.
No a chleb z tej głównej, miejscowej piekarni?! Duże dwukilogramowe, okrągłe bochenki, które bardzo długo były po 6,50, a potem podrożały na 7. Piekarnia była bliziutko, parę minut - ot, zlecieć z Górki, przejść przez przejazd i już jest. Na ogół były dyspozycje wydawane: "Tu masz pieniądze, wracając ze szkoły kupisz chleb". Wracając ze szkoły wystarczyło tylko odrobinkę zboczyć w lewo, odprowadzając po drodze koleżankę, która mieszkała w kolejowym bloku, sępiła ode mnie rysunki i wieszała je sobie w toalecie.
Ale czasem zdarzała się jakaś zawierucha i przed kolacją okazywało się, że chleba brak. Wtedy trzeba było zlecieć z Górki i ustawić się pod tymi wielkimi drzwiami piekarni (sklep był przy piekarni, ale działał od-do, a piekarnia na okrągło) i poczekać aż wyjmą z pieca. Potem z takim gorącym bochenkiem, przekładanym z ręki do ręki i po drodze obskubywanym od strony tej wypękniętej piętki, pomykało się z powrotem. Taka ciepła piętka, posmarowana masłem i obowiązkowo posolona, pokrojona w "ząbki" dla łatwiejszej konsumpcji była przysmakiem nie lada.
No, ale se ne vrati. Wszystko jest popsute, niesmaczne i byle jakie. Dziś mi nawet nie przyjdzie do głowy rzucać się na piętkę chleba - to przecież głównie skórka, a ta skórka jest nieodgryzalna, nieprzeżuwalna i niesmaczna.

        Się mi tak wspominkowato zrobiło także z powodu Kirka. Douglasa oczywiście. Bo właśnie skończył 100 lat. Tak się głupio i wstydliwie składa, że tych największych jego kreacji filmowych nie znam. Ze "Spartakusem" się jakoś minęłam. Pasjami natomiast oglądałam westerny, w których występował. A z innych utkwił mi w głowie w filmie "Bohaterowie Telemarku". No i oczywiście był moim  idolem w tamtych smarkatych czasach. W których chodziło się do kina. Już od całkiem smarkatego smarka byliśmy zaprowadzani przez Mamę na niedzielne " Poranki" w kinie, do którego też było bliziutko. Wystarczyło z Górki zlecieć inną stroną. Nawet jak już był telewizor, w którym pojawiały się filmy ambitne, to i tak do kina się latało. I tak zostało przez długi czas. Nawet jakieś DKFy na studiach się zaliczało, z karnetami na dzieła.A potem kina polikwidowano. A potem powstały jakieś dziwne i olbrzymie multipleksy ze śmierdzącą kukurydzą obowiązkowo (bo przecież w kinie trzeba koniecznie żreć, mlaskać, ciamkać i chrumać, oraz totalnie naświnić wokół. I to wszystko jedno czy na filmie o tych z Madagaskaru, czy na filmie o papieżu).
          Poczytałam sobie wspominki o Douglasie. I tak mi przyszło do głowy, że pewien typ osobowości, pewien rodzaj stosunku do świata i ludzi sprzyja temu, że dożywa się setki (Choć są wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę - zdarzają się totalne, wredne mendy, nienawidzące świata i ludzi, wrogie wszystkim i wszystkiemu, żałosne, zawistne i zjadliwe. Które już dobre ponad 90 lat łażą po tym świecie. Sądzę, że za karę je Dobry Bóg tu trzyma - żeby trochę odpokutowały za swoje uczynki przykrym zmaganiem się z codziennością)
        Każdy ma swojego mola "co go ji", nie ma to-tamto, niezależnie od statusu majątkowego, czasem im wyższy - tym większy mól. Ale nie każdy potrafi mola oswoić i pozostać z nim w symbiozie  a nie ciągłej walce, w której już zjadamy się sami, a nie nasz mól. I kużden ma swojego fijoła. Jeżeli ten fijoł jest hodowany w zaciszu własnego jestestwa, nie bucha na zewnątrz i się nie panoszy zagrażając lub utrudniając innym, to niech go sobie hoduje. Trzeba uszanować inność każdego i jego prawo do własnego fijoła.
Natomiast inne fijoły, które już właściwie fijołami nie są tylko zwykłym pierdolcem, bandyctwem i bestialstwem - tępić w zarodku. Rozwijać nie będę, kużden wie co mi łazi po głowie.


Ponieważ znowu jakoś dziwnie mamy sobotę i  znowu ta sobota przyszła z pogodą absolutnie do bani, oraz mimo wszystko - nos do góry i wąsy na pogodę. Będzie słońce. Jak nie dziś, to jutro....

poniedziałek, 5 grudnia 2016

Barbara po....Czym?

No właśnie. tak ni stąd ni zowąd zrobiła się Barbórka.Jakoś mi ogólnie umknęło w obecności wydarzeń i działań różnych.
Przysłowie mówi, że jak "Barbara po wodzie, to B.N. po lodzie" (i odwrotnie) Ostatecznie trudno powiedzieć - wody jako takiej, czyli deszczu nie było, nocą spadł i cicho legł, cieniutką warstwą, za dnia była skiśnięta ciemność, a pod wieczór przymrozek. Więc na dwoje babka wróżyła - albo będą po wodzie, albo po lodzie. Co mi ostatecznie lotto, bo już od dawna święta kojarzą mi się jedynie z dodatkowa pracą, wykonywaną nie w/g mojego pomysłu i dodatkowymi, dla mnie nieuzasadnionymi, wydatkami, ponieważ już dawno minęły czasy, gdy święta były jedną z niewielu okazji żeby się dobrze najeść.
Dziś nawet, Starszy z przekąsem wyraził się o pewnej osobie, że "być może ona nie piecze". Tak jakby pieczenie ciast w domu było obowiązkowym obowiązkiem każdej "pani domu", a brak pieczenia świadczył przynajmniej tak samo źle, jak ukryty alkoholizm. Natomiast zamówienie w cukierni gotowych ciast - wręcz nieprzyzwoite.
Dla niektórych święta ciągle wiążą się z górami "żarcia", które w pewnym momencie życiorysu staje się szkodliwe, toksyczne i powinno być ściśle zabronione. Zwłaszcza biorąc pod uwagę łatwostrawność tzw. tradycyjnych świątecznych potraw. Coś mi się zdaje, ze wreszcie milcząco zaprotestuję i częściowo zrobię swoje. (Ha Ha! Np paszteciki ze szpinakiem, zamiast kapuchy. No, przecież szpinak to tez liście? Nie?)
Przygotowania. mające zabezpieczyć góry żarcia już zostały rozpoczęte. Zrobiłam ciasto na leżakujący piernik.Taki piernik robiła zawsze moja Mama. A ja chciałam zrobić od dawna, ale nie miałam przepisu. Jakoś nigdy się na niego nie natknełam. Aż któregoś dnia ten przepis sam do mnie przylazł, właściwie przyfrunął mejlem, w niusleterze z tesko. (podobnie, jak sama przylazła ta ostatnio zakupiona kurtka) Ten przepis jest w Świątecznym Kiermaszu T. Są tam również porady, jak odchudzić nieco świąteczne potrawy i przepisy dla osób na diecie. Jedne znane, inne mniej. Zerknąć warto...
No i zamarynowałam mięcho. Sklepowe. Ale i tak mniej chemiczne będzie potem o ten wsad, który dostaje w procesie produkcji wędlin...

Temat pieczenia Starszemu wyszedł na okoliczność odpytania mnie, czy i jaką ilość pszenicy przygotowaliśmy z Dzieckiem do młyna. Po czym nastąpił wykład o minimalnej ilości tejże, który natychmiast w duchu olałam. Bo zemleć można każdą ilość, zdarzało nam się z Dzieckiem zawieźć do Waltera mniej niż 100 kg zboża i też było. Teraz nie ma kto jechać do młyna, do Waltera jest około 30km. Są jakieś młyny bliżej, ale nierozpracowane. Zresztą, w każdym z tych młynów trzeba być wczesnym rankiem i odbębnić swoje w kolejce. Starszy nie jest chętny do wstawania wczesnym rankiem, a ja do odbębniania kolejek, ponieważ znam ciekawsze sposoby spędzania "wolnego" czasu. Na szczęście działa w okolicy taki jeden młynarz, u którego jest ful serwis: zabiera ziarko spod domu i pod dom przywozi potem mąkę i otręby. (No i cholera, on przecież chyba będzie to chciał zważyć, a ja nie przygotowałam wagi! Więc dam mu na słowo, w końcu nawet 10 kilo w te czy wewte nie robi żadnej różnicy, w obliczu jakiś 8 ton, które aktualnie ocieplają strop nad kozami.)

Dziecko zjechało w sobotę. Magda miała jakieś kursy sobotnio-niedzielne, a ono czuło na sobie obowiązek pocięcia w końcu tej zwalonej śliwki w sadzie i spadniętego konara z jabłoni. Na szczęście pogoda była sprzyjająca, poszło nam sprawnie. Nawet dodatkowy ogromny konar został zdjęty. Oporny był nieco, bo mimo fachowego podcięcia wziął się i zaklinował dziwnie. Ale w końcu spadł. Dziecko pracowało masakrą teksańską, a ja latałam z drobnicą, czyli gałęziami. Od czasu do czasu zamieniając się w pomocnika pilarza, jak trzeba było coś potrzymać. Tylko zwieźć już się nam nie udało, bo zaczynało się ciemno robić. Jeszcze na ostatku światła Dziecko zawiesiło lampę nad wjazdem do garażu, żeby nieco oświetlała gumno. Potem poprawiło bramkę od zapłotka i naruszony fanaberią Starszego słupek.
No i po ciemku już, przy zabytkowej peerelowskiej żarówce nabraliśmy to ziarko. Przy drugim worku i jakimś dwunastym wiadrze mój kręgosłup powiedział "finito kobito". I tym sposobem na pana młynarza czekają dwa worki, a nie 3 jak Starszy zalecał.

Resztę wieczoru spędziliśmy z Dzieckiem tfórczo, produkując "koszyczki" z kleju na gorąco. Najpierw posłuchałam jakiejś dziumdzi na jutubie, która kazała to szkło, które miało robić za rusztowanie, posmarować wazeliną. Pracowało się z tym nieprzyjemnie, bo wazelina oprócz tego, że tłusta jest także lepiąca. Potem Dziecko zrobiło próbę bez tłuszczu i wyszło OK.Współpracowaliśmy przy  koszyczkach także: ja trzymałam i okręcałam szklankę, a Dziecko leciało z  klejem. Od czasu do czasu powarkiwało: "co tak mulasto jakoś obracasz tą szklanką", ale ostatecznie współpraca była dobra i owocna. Magdusia dostanie dwa sympatyczne pojemniczki. Co prawda wzory azteckie nam nie wyszły - może za piątym pojemniczkiem i po zmianie pistoletu na jakiś bardziej profesjonalny by się udało.

Moje ulepianki wyschły.  Psiakość, ta koza mi wyszła jakoś z krótszą jedną nogą. (tzn. noga jest właściwej długości, ale tworzywo nieprzyjazne, musiała być suszona na rusztowaniu i w trakcie suszenia noga się nieco odgięła, przez co wygląda na krótszą.) I jest to przednia lewa noga. A dzisiaj się okazało rano, że moja Królowa Matka kuleje na jedną nogę. I jest to przednia lewa noga.... (Taki jakiś zbieg okoliczności? ) W związku z powyższym dzisiejszego ranka został uruchomiony zakład kosmetyczny. Odbyło się szorowanie pazurków w ciepłej mydlanej wodzie, obcinanie i dokładne oglądanie. Które do żadnych wniosków nie doprowadziło. Oprócz paniki oczywiście, że znowu coś nie tak (bo dopiero były przerabiane sensacje z Księżniczką) i jutro trzeba będzie wezwać specjalistyczną pomoc medyczną. Która, jeżeli ewentualnie dotrze, to dopiero wieczorem. Bo przecież koza na nogę nie umrze...



PS.
Ta żarówka to jest ewenement na skalę światową: Stodoła została postawiona w 1960 roku. Podczas stawiania stodoły jakiś kretyn budowlany umieścił żarówkę. Żarówka znajduje się w takim miejscu, że nie ma do niego żadnego dostępu - chyba dla alpinisty linoskoczka .Jest umocowana na krokwi. Nie istnieje taka długa drabina i nie byłoby jej o co oprzeć.W związku z czym przejęła się rolą tak, że świeci do dzisiaj.

piątek, 2 grudnia 2016

Jak z obrazka

widok za oknem rannym rankiem: biel śniegu rozświetlona żółtym światłem latarni. (Pamiętam takie obrazki z dzieciństwa - wywoływały wrażenie ciszy, spokoju, błogości) Na szybie jarzą się w tym świetle kryształki lodu. Ale obrazek jest niemy i statyczny. Koniec obrazkowej błogości: o czyby dzwoni zmrożony deszcz. Świerk porusza się jak w delirium i słychać potężne pszsz oraz sporadyczne łubudu - duje znowu jak w kieleckim. Jak szerzej oko otworzyłam - zobaczyłam że ten śnieg jakiś łaciaty. Czyli kicha wieloaspektowa. Znowu będę się upychać pod wiatr na psich spacerach, walcząc z kapturem zrywanym z głowy oraz odbłacać psy po powrocie.
A śnieg już został oswojony dzięki pekesiowi dla Księżniczki.

Włala, silwuple. Z profilu...

I an fas. Pekeś przetestowany. Oczywiście Księżniczka nieszczęśliwa niewyobrażalnie, gdy przychodzi do ubierania. Ale potem dużo lepiej niż bez.
Błąd zrobiłam, używając tego właśnie ściągacza do wykończenia, bowiem śnieg  się do niego nieco lepi . Poprzedni kombinezon był obszyty takim jakimś "plastikowym" i się nie lepiło. "Plastikowy" jest nadal na stanie, ale kolorystycznie mi nie pasował - fiolet z czerwienią tylko w tęczy. Szeleści toto okropnie, ale Księżniczka jakoś pomyka. Momentami nawet żwawo.

        Temat okryciowy powraca wielokrotnie, w ludzkim wydaniu tym razem. Wczoraj korporacyjne Dziecię zadzwoniło, chyba tylko po to, żeby się wyżalić. Bo tematem rozmowy było głównie to, że  w puchowej kurtce zimniej po praniu niż przed. Kurtkę nabyła ubiegłej zimy w którejś sieciówce, za ciężkie pieniądze. Ponieważ ceny w sieciówkach nijaki związek mają z jakością - podejrzewam, że ten puch w kurtce jest taki puch, jak ja Szeherezada (Chociaż z jednej takiej jakieś pierze jej wyłaziło...) Poza tym, oddała kurtkę do pralni. Ja nie wiem, na czym polega pranie chemiczne, ale tak jakoś wyobrażam sobie, że nie jest to pranie mokre. Kurtka w pralni została zapewne wrzucona do maszyny i ten puch się w niej pozbijał. Więc trzeba będzie teraz nad nią popracować, żeby go rozbić. Sama bym kurtki puchowej nie kupiła. (No, może gdyby się trafił jakiś alpinus w ciekawych pieniądzach.) Właśnie ze względu na te perypetie z praniem. (Pamiętam czasy, kiedy zielony "ortalion" był masthew każdego dyrektora, podobnie jak koszula nonajron. Ponieważ legenda oraz napisy wewnątrz głosiły, że tego się nie pierze w wodzie, a pralnie chemiczne nie występowały jak grzyby po deszczu, więc prano w domu, w oczyszczonej benzynie, na misce. I niestety, bywało, że wybuchało, ze skutkami tragicznymi. Mój ojciec oczywiście miał również, Mama dbała o jego image, na swoją zgubę niestety. Nie pamiętam w czym się go prało, ale nic nie wybuchło przy tym. Obecnie "ortalion" mniejszą estymą się cieszy i wrzuca się go po prostu do automatu. Jakoś mu nie szkodzi, co wielokrotnie sama testuję.)
         Temat okryciowy dopadł mnie także, ponieważ w mojej ulubionej parce (w której podobno wyglądam, w/g Starszego, jak bezdomny) zamek zaczął protestować przeciwko normalnym procedurom. Bywało, że zdejmowałam ją przez nogi, żeby potem zamek doprowadzić do porządku już nie na mnie. No i lekka panika mnie ogarnęła, jak zaczęłam przeglądać kurtki onlajn, a raczej ich ceny. Bo mnie po prostu na kurtkę ponad dwieście złotych kosztującą nie stać. A tu nagle, wlazłszy na FB za czymśtam, zauważyłam reklamę sklepu z kurtkami. Wyjątkowo był to polski sklep, a nie z Hogkongu czy innej Tajlandii. Więc wlazłam. Kurtki występowały w szerokim wyborze w bardzo przyjemnych cenach, prawdopodobnie jako wyprzedaż ubiegłorocznych zapasów w stylu mniej chodliwym (parki są pewnie mniej pożądane niż poprzecznie pikowane "balerony", bo te już były w cenach zwyczajnych. Swoją drogą, co za projektant modowy tego balerona wymyslił?! Może jeszcze taka Magdusia, która ma w talii 56 jakoś by w tym wyglądała. Ale te balerony noszą ochoczo zarówno iXeSki, jak i te, co to "motylem były", często w dodatku opięte do granic przyzwoitości) Zatem nabyłam, natychmiast zapłaciłam. W piątek ub. rano. A w sobotę na gumnie pojawiło się auto z DPD. Szok był podwójny - raz, że kurier w sobotę, dwa, że taka błyskawica. Ciąg dalszy jest taki, że faktycznie trafiło mi się "jak ślepy kurze ziarko", bo kurtałka jak ulał. W dodatku estetyczna i porządnie uszyta. Pewnie nie w Bangladeszu...Z transportem za 90 zet, co nieco tylko przewyższa cenę szmateksową.I nawet Starszy stwierdził, że nie wyglądam w niej jak bezdomny....

         Powtórnie mi kurier zawitał na gumno we wtorek. Tym razem zamówiony przeze mnie poprzez brokera usług kurierskich. Korzystałam z takiej usługi po raz drugi. Za pierwszym razem wysyłałam Dziecku zapasówkę do łamagi, którą otrzymało na następny dzień. Tym razem ekspediowałam, wreszcie wyłuskane, orzechy. Zarówno za koło, jak i za 14 kilogramowa pakę orzechów zapłaciłam 18,75. Ciężka paka została zabrana z domu, ja tylko wydrukowałam dokument przewozowy, który wręczyłam kurierowi. Super sprawa. I cenowo i logistycznie. Od Koleżanki Pisarki dostałam małą paczuszkę, wysłaną PP, za która zapłaciła tyle samo, co ja za koło do auta. Polecam przy wszystkich większych pakach, oczywiście mieszczących się w jakimś standardzie rozmiarów. Ale przy braku standardów też, bo pozastandardowy przedmiot pocztą jest nieekspediowalny. W dodatku cały temat, łącznie z opłatą, załatwia się internetem.

Ponieważ orzechy zeszły mi wreszcie z grafiku, mogłam się wziąć za coś znacznie przyjemniejszego.
Efekt zabierania się jest taki:

Niestety, wnuczka mi nie przybyła. To jest kiecuszka lalczyna.

            Koleżanka Audytorka nabyła wnusiom ponadwymiarowe lalki. Lalki potrzebują być przebierane. Okazuje się, że internet roi się od sklepów z lalczyną odzieżą, ale opanowany jest przez laki typu bejbi born o dzidziusiowej sylwetce i długości 46cm. Kiece dla lalek "dziewczynek" pojawiają się sporadycznie, w estetyce odpustowej i cenach kosmicznych. (Zresztą same ceny lalek mnie zaszokowały - hiszpański śliczny bobas za 250zł! Chyba się nie dziwię dlaczego teraz dziewczynki meblują i przebierają Simsów, zamiast zwyczajnych lalek. A z drugiej strony, lalki typu tilda, szyte przez koleżankę Elusi, w cenie od 180 do 300 zł z kompletem ubranek, schodzą dziewczynie jak ciepłe bułeczki.). Druga kieca się szyje, bo wnusie są dwie. A jak mnie własne doświadczenie uczy, obydwie dziewczynki powinny dostać te same prezenty, ale nie dokładnie identyczne, żeby potem wojny nie było, jak się coś zawieruszy i będzie trudno ustalić komu to zniknęło. (No chyba, że się im już jakieś talenta wybijają i jedna śpiewa a druga maluje, to wtedy inna bajka...) W kolejce - portki ogrodniczki.

           W międzyczasie próbowałam podziałać tfórczo, bo mi Koleżanka Pisarka właśnie jakieś masy samoschnące podesłała. Więc nie wypadało ciepnąć w głąb szafki. Z jednej paczki powstały ciasteczka. Masa była terakotowa, akurat na pierniczki. Z drugiej zaczęłam jakby coś lepić. Jedno lepsze, drugie mniej udane. Masa nie bardzo się do lepienia nadaje, raczej do wyciskania kształtów. Dolepianie wychodzi słabo i niepewnie. Na razie schnie. Jak wyschnie - zobaczymy. Pochwalę się, jak będzie czym.

            Harmonogram mi się przesuwa nieco. Psy mają świetną orientację w pogodzie. Jak jest totalne dziadostwo na zewnątrz potrafią nawet nie odczuwać wewnętrznych potrzeb. Dzisiaj Czarna łaskawie pozwoliła mi wyjść z łóżka, a sama pozostała leżakować nadal. Ale właśnie dzwoniący o szyby  deszcz został zastąpiony czymś białym lecącym z góry bezszelestnie. Więc zostałam wyprowadzona. Po  śniegu już prawie nie ma śladu, to białe z góry znika, zanim dotknie gleby. Wieje przeraźliwie. Na szczęście potrzeby okazały się na tyle pilne, że Księżniczka nawet długo nie szukała odpowiedniego ździebełka. Po powrocie micha. Ale wsad do michy trzeba trochę podgrzać, po wyjęciu z lodówki, więc Czarna tańczy niecierpliwie pod nogami. Trochę kłopotliwe to podgrzewanie i odgrzewanie. Ale po kilkudniowym przejściu na chrupki (górnopółkowe zresztą) będącym skutkiem ubocznym intensywnego łuszczenia orzechów, Księżniczka miała takie sensacje geriatryczno-gastryczne, że never ever. Jakoś wyjątkowo, najwyżej na jeden raz dziennie, jak braknie gotowanego. Wolę stać przy garach niż ratować Księżniczkę.
Wracając z psami zeszłam do Hadesu. Coś mi się opóźniło z podkładaniem i trzeba ratować ogień. Doszedł mi jeszcze jeden punkt do porannego harmonogramu, bo Starszy nie plami się takimi prozaicznymi czynnościami. Wyjątkowo zastąpił mnie przy kotle w dniu urodzin. Ha! A poza tym rozpalam. Dokładam. Rżnę. I rąbię. Czasem skutki działalności hadesowej są takie jak wczoraj - po powrocie musiałam się wrzucić do pralki, ponieważ udało mi się upaćkać sadzą od stóp do głów. Prawdę mówiąc, wolę sama tam łazić, bo Starszy zawsze zostawia bałagan. W dodatku wraca po ścianie i ta ściana już jest w czarne smugi na wysokości jego ręki. Trudno, na wiosnę znowu pomaluję.
A już idzie do wiosny. Bo właśnie mamy grudzień i za jakieś 3 tygodnie zacznie przybywać. I jakoś tak mi wyszło, że nawet nie zdążyłam zacząć bardzo marudzić z powodu, że krótko, a już za chwile będzie dłużej..

I z tym optymistycznym akcentem, życząc miłego mimo wszystko, pomykam do dalszej części harmonogramu...(Żeby żyć -trzeba działać..)