czwartek, 19 lipca 2018

No, przecie gadam,

że na wariackich!
Maj i czerwiec mordował nas lipcowymi upałami, a teraz, gdy rzepaki i pszenice o koszenie się proszą na zmianę leje i praży. Atmosfera panuje jak w lasach podzwrotnikowych, oddychać nie ma czym, bo w powietrzu lepka wilgoć.
Na dodatek, podejrzewam, że  z moich pomidorów będą nici, bo choroby grzybowe rozwijąja sie w tych warunkach błyskawicznie i dowolnie i nawet stosownanie chemii im nie przeszkadza.

Początek lipca przeżyłam jakoś, bo musiałam. Jeszcze końcem czerwca Najstarsza-lecz-nie-Najważniejsza zaczeła poważnie słabować. Do tego stopnia źle sie czuła, że aż zadzwoniła do mnie osobiście, nie via Rzeszów. A że było to piątkowym popołudniem, więc możliwości pomocy medycznej były żadne: pogotowie nie przyjedzie do osoby będącej "na nogach", a osoba była na tyle niemobilna, że dostarczenie jej do lecznicy odpadało. Ostatecznie jeździlismy piątek-sobota-niedziela kilkakrotnie, a w poniedziałek świtem wezwała mnie telefonicznie, że upadła i nie miała siły wstać. Tym razem wezwaliśmy pogotowie, nie podejmując próby podnoszenia ciotki z podłogi, co zreszta nie leżało w naszych możliwościach. Przyjechali szybciutko, mimo informacji, że potencjalna pacjentka jest w kontakcie. Oczywiście pojechalismy za nimi. Na izbie przyjęć prawie do południa,, potem przetransportowali ciotkę na ojom kardiologiczny, a my pojechalismy po wyposażenie, w międzyczasie powiadamiając Najważniejszą o sytuacji. Ciotka była na tyle w formie jeszcze, że usiłowała na mnie wymóc, żebym ją zaprowadziła do toalety, co było niemożliwe bo: a) monitory, b) kroplówka, c) brak możliwości fizycznych z mojej strony. Potem przyjechała rzeszowska i już tylko Starszy ją odbierał i transportowął do tego szpitala. Siedzieli tam na tyle długo, że w końcu zadzwoniłam, bo przecież to ojom i tam się stadami nie przesiaduje godzinami. Okazało się, że stan ciotki się gwałtownie pogorszył. Geriatria wróciła, z postanowieniem, że jeszcze ok. 22 pojedzie. Tymczasem chrześniak ciotki, wcześniej zawiadomiony o sytuacji zadzwonił o 21, że ciotka zmarła. A jeszcze, leżąc na tej podłodze awanturowała się, żeby jej "dywany" poprawić, bo one muszą leżeć, ponieważ bez nich nie może chodzić ( a właśnie na tych "dywanach" sie potknęła i przewróciła, na co wskazywał ich stan). Ciotka miała 91 lat, a z najbliższej rodziny ja jestem najmłodsza, więc oczywiste było, że będe musiała się wszystkim zająć.
Dobrze, że Dziecko ma pracę, jaką ma i mogło robić za podwody (choc szefunio nie był zbyt zachwycony dwudniowym urlopem). Zatem Dziecko jechało, ja latałam, Dziecko załatwiało służbowe telefony, potem jechało, ja latałam i tak dalej. Niestety, tego latania było dość dużo: szpiatal, prosektorium, USC, zakład pogrzebowy, kwiaciarnia, ksiądz, kościelny, organista, klucznik od kaplicy, jeszcze raz kwiaciarnia, kaplica, a potem godzinny różaniec (!). Jak pamiętam organizację pogrzebu Gochy w Paryżu, to nalatałysmy się z Karoliną o wiele mniej: szpital (prosektorium było w piwnicach - zjazd windą), merostwo( gdzie dostałyśmy od razu dokumenty na wywóz urny - od ręki), zakład pogrzebowy i kościół. A tu, dziwnym sposobem, ksiądz nie może powiadomić kościelnego i organisty, do których trzeba iść osobiście i osobiscie im osobno zapłacić (We Francji zapłaciłam tylko księdzu, co łaska, w kopercie, a reszta należała do niego. W dodatku po mszy ogłosił ile zebrano do koszyczka i ile za to odprawi mszy w inetencji zmarłej. Wyszło, że jedna msza jest warta tyle ile filiżanka kawy w ogródku na Saint Honore. U nas wychodzi min. 10 kaw).
No i tak. Po ciotce został dom, którym się trzeba zająć. Zabezpieczyć, trochę uporządkować. To "trochę" wygląda tak, że już dwa dni poświęcilismy i w zasadzie nie bardzo się przejaśniło. Gromadzenie zbędnych rzeczy przez starszych ludzi często przybiera rozmiary monstrualne. Wiem, rozumiem, że czasem brak sił fizycznych nie pozwala tego utylizować na bieżąco, ale często jest tak, że "szkoda", bo sie jeszcze naprawi, choć i tak wiadomo, że nikt nie naprawi i należałoby od razu wyrzucić.
Po każdej takiej akcji mam przymus robienia czystki u siebie - żeby za chwilę ktoś na mnie nie psioczył, z powodu mojego przywiązania do klamotów. I na tej fali wczoraj wyrzuciłam do śmieci patelnię bez ucha, którą się właśnie poparzyłam i do której się wszystko klei. I natrafiłam na tęskny wzrok Starszego, śledzący drogę tej patelni oraz komentarz "a może się jeszcze przyda do czegoś". Fakt, wielokrotnie tak było, że się cos wywaliło, a za moment sie okazywało, że byłoby się przydało. Ale nie ta patelnia-won.
A prawie dokładnie dwa tygodnie po Najstarszej (która właściwie najstarsza nie była, ale była najstarsza w naszym otoczeniu, bo z tą faktycznie najstarszą kontakt był bardzo luźny), zmarła druga siostra przyrodnia mojego Starszego.
Więc trochę powtórki w zakresie organizowania wieńców i uczestniczenia w obrzędach, które to uczestniczenie jest trzydniowe - przez dwa dni godzinny "różaniec", a trzeciego dnia pogrzeb, który zajmuje ok 3 godziny, bo najpierw znów godzinny "różaniec", potem godzinna msza, potem odprowadzenie na cmentarz.
W związku z powyższym od dwóch tygodni mam nieustannie "pełną chatę" - rzeszowska się prawie zadomowiła, w międzyczasie Kasia miała parę dni urlopu i przyjechała mi troche pomóc w tych róznych akcjach bieżących. Wim, rozumim, kużden ma swojego "p..dolca" własnego chowu, z wiekiem coraz intensywniejszego. Rzeszowska jest całe życie samotna, mieszka sobei sama, robi sobie co chce i jak chce, na nikogo sie nie oglądając. No i jak jest tutaj, to te obyczaje kultywuje: np. dzionek zaczyna od śpiewania godzinek, o 6.20, nie bacząc, że reszta jeszcze śpi. Kończy dzionek też odśpiewaniem jakiejś nabożnej pieśni. Obiad je, kiedy chce,  nie wtedy, gdy jest podany, herbatę robi nie wtedy, gdy robi się dla wszystkich, ale dokładnie 5 minut później, co wymaga ponownego nastawienia czajnika, myje sie na pięć podejść, blokując długofalowo łazienkę, goni psy i koty, jakby nie docierało, że one w tym domu sa pełnoprawnymi mieszkańcami. O, np teraz - nie śpi już od dawna, łazienka pusta, ale nie idzie. Natomiast potem, gdy Dziecko przeprowadzi okupacje łazienki, będzie stała pod drzwiami i pytała, czy długo jeszcze. Po czym usłyszy jakąś mało oględną odpowiedź i "się zbulwersuje".

I tak właśnie się to toczy aktualnie. Bardziej po grudzie niż po autostradzie. W związku z czym moje podroby reagują tak, że od czasu do czasu wyłączają mnie z grona żywych...
Czasem wpadnie jeszcze jakis elemnent groteskowo - rozrywkowy, jak np. Ziuteczka, ale o tym już innym razem.

PS. Od jakiegoś czasu wujowu guglowi odbiło. Wyglada na to, że ignoruje istnienie języka polskiego, choć ten mam w guglu ustawiony jako główny i obowiązujący. Wszystkie teksty, także w mejlach podkreśla mi słowo w słowo. W dodatku prawy alt jest ospały jakiś i nie zawsze te polskie znaki spod niego wychodzą. A przez te czerwone wężyki w całym tekście nie widzę, czy "ogonki" są, czy ich nie ma. Wobec tego, przepraszam, jeżeli ten tekst trzeba czytać momentami "domyślnie".

PS. W ramach odreagowania i jakby zmiany tematu uszyłyśmy z Kasią, w niedzielę (!- komentarzy nawet, o dziwo, nie było, mimo, że niektórzy nie doróżniają szycia jako praca, od szycia jako hobby) "nerkę". Kasia bardzo się rwała do szycia samodzielnego, ale uszycie tego czegoś jest dość skomplikowane, jak dla poczatkującego użytkownika maszyny. I w grę tu wchodzi nie tylko staranność wykonania i biegłość w opanowaniu sprzętu, ale troche wyobraźni "3D". Ale wyszło nawet OK.


Dokończyłam w poniedziałek, tak jakby z marszu, bo zabrakło na stanie taśmy nośnej w kolorze czarnym oraz plastikowego regulatora taśmy, a Kasia już szykowała się do drogi. Taśmę nabyłyśmy w miasteczku, ale regulatora już niestety - nie i musiałam zdemolować psie szelki. W miasteczku jest jedna jedyna pasmanteria! I niech mi ktoś coś powie o sensie zakupów internetowych to pogryzę!