niedziela, 25 sierpnia 2019

zmagania

Tak w ogóle to aż się zdziwiłam wczoraj, że ktoś tu jeszcze zagląda, skoro ja sama nie zaglądam.
No, ale... W moich codziennych zmaganiach z flakami, jak na razie wygrywają  flaki. Podobno aż 80% wszystkich informacji wymienianych pomiędzy "górą" a "dołem" odbywa się w kierunku "z dołu do góry". Więc sprawa jest jasna - flaki rzuciły mi się na mózg i sterują całością. W dodatku często jestem tak "do niczego", że najwłaściwsza pozycja, to pozycja horyzontalna. A w pozycji horyzontalnej to najlepiej się śpi (no, jeszcze ewentualnie książkę można poczytać), zreszta samo przyjęcie takiej pozycji rozleniwia nie tylko ciało, ale i mózg. Moje flaki nie lubią za bardzo pozycji siedzącej, zbyt długie siedzenie im sie nie podoba, o czym mnie w nieprzyjemny sposób informują. Więc pozostaje mi albo leżenie, albo poruszanie się drobnymi kroczkami w małych dawkach tu i tam. (Żadne "100 kroków", zapomnij. 100 kroków na raz przechodzi moje możliwości psychofizyczne. Wracając od sumsiadki Emilii, do której mam jakieś 30m dor tu dor, do własnych drzwi dowlekam się ostatkiem sił, wyczerpana totalnie) A najbardziej nie lubią skłonów. Takie rozgrużanie pralki do garów, gdzie trzeba z dolnej szuflady powyjmować talerze i wstawić je do wiszącej szafki, powyjmowac pokrywki i włożyc do szuflady w kuchence, powyjmowac garnki i wstawić je do dolnej szafki - potrafi mnie załatwić na dłuższą chwilę kompletnie. (A pan ordynator w Rz. powiedział mi, że on nie zna takiej choroby, w której skłony szkodzą. No to może on zna zbyt mało chorób po prostu.)
Niedawno dostałam linka do artykułu, w którym jakaś mądra głowa wypowiadała się na temat różnego rodzaju diet. Wniosek ogólny był mniej więcej taki, że "diety wszelakie to głupota". Z tym, że: po pierwsze każdy sposób odżywiania to jakaś dieta, a po drugie - co mnie obchodzi co i jak ktos je? Jego broszka. Nawet jak smaży proziaki na przedwczorajszym oleju spod ryby (fuj, juz czuje ten zapach) to jego wybór. Mój wybór jest determinowany  tym co mi szkodzi. Najbardziej szkodzą mi fruktany, które są w zbożach oraz cebuli i czosnku. Czasem zjedzenie dwóch kromek chleba na drugie śniadanie załatwia mi cały dzień totalnie. O cebuli i czosnku mogę tylko pomarzyć. Jeszcze czosnek da się jakoś obejść, bo fruktany nie wydzielają się do tłuszczu i można go podsmażyć, a potem usunąć. Ale z cebulą już tak się nie da, w sumie bez sensu przysmażać cebulkę a potem ja wywalać. A niestety, najpyszniejsze dania naszej kuchni obfitują w cebulę. Jeżeli ta cebula stanowi tylko niewielki dodatek, to można ją zastąpić asafetydą, która daje ten sam smak i zapach. Tyle, że asafetyda musi mieć kontakt z temperaturą i tłuszczem, więc do sałatek się nie nada. Mięsko  duszone w towarzystwie czterech solidnych cebul pokrojonych w piórka, uduszone bez tej cebuli jest już zupełnie innym mięskiem, a sałatka, w której występuje spora czerwona cebulka jako jeden z czterech składników to bez tej cebulki także inna sałatka. Wyrzucenie cebuli z kuchni najbardziej uszczęśliwiło Starszego, który w końcu przestał mi na ręce patrzeć, gdy gotuję, czy czasem w podstępny sposób cebuli nie przemycam. On "dopuszczał" cebule jedynie w "sznycelkach", ale zmieloną tak, żeby ślad nie istniał oraz wrzuconą do sosu czy zupy w całości, a potem skrzętnie usunietą. (Śmiechawa mnie ogarnęła w ubiegłą niedzielę: Panowie pojechali z akcją ratunkową do Najważniejszej, która się bardzo źle czuła. Mieli ją zawieźć na SOR. Ale, jak to z ciotką - zawsze ma swoje widzi-mi-się, musiała dojrzeć i wypluskać się najpierw, tak, że trochę zeszło zanim ja dowieźli, zostawili i wrócili. Było około 18. Ponieważ ja byłam ąkła nieco, więc zrobiłam obiad szybkościowy: ryż i kurak w warzywach z gotowej mrożonki. Jak wrzuciłam tę mrożonkę na patelnię, zauważyłam w niej czerwoną cebulę pokrojoną w chamski sposób, czyli jakby dowolnie porąbaną siekierą. Pomyślałam, że Starszy zapewne tego nie tknie, profilaktycznie wybrałam co większe i bardziej ordynarne kawałki, olawszy resztę całokształtu.  A potem nałożyłam panom na talerze. I opad szczęki miałam totalny, zobaczywszy dokładnie opróżniony talerz Starszego na którym zostało ledwie kilka piórek tej cebulki. Podsumowałam tylko: "chyba bardzo głodny byłeś", ale chyba nie zatrybił, co miałam na myśli. No to pewnie prawda, że "jak sie d... wypości to zje i ości".)
Jak już wspomniałam o dietach, to może by i o dietetykach. Ponoć przypadłości jelitowe zwane IBS dotykają około 20% populacji. W takim Jueseju daje to kilka ładnych milionów ludzi. Podobno amerykańska opieka zdrowotna jest droga i do dupy (skądś to znamy jakby). Ale moje wertowanie sieci pokazuje, że tam gastroenterologowi towarzyszy w gabinecie (a przynajmniej w części gabinetów) dietetyk. Są to dietetycy certyfikowani przez Uniwersytet Monash, ew uniwersytet w Portland, rzadziej europejski King's College. Te uczelnie prowadzą badania pod kątem zmniejszenia dolegliwości związanych z IBS poprzez modyfikację sposobu odżywiania. Ta modyfikacja nazywa się LOW FODMAP. Bo tak naprawdę to IBS jest przypadłością lekooporną i lekoodporną. Nasi gastrolodzy pojęcia o modyfikacji diety nie mają żadnego (mój stwierdził, że LF to dieta bezglutenowa, a z samej nazwy wynika, że o gluten tu nigdzie nie chodzi), nie mają żadnego kontaktu z dietetykami, nie potrafią podpowiedzieć nawet konieczności takiego kontaktu. Przepisują, bez dokładnej diagnozy horrendalnie drogie leki, które niczego nie zmieniają, oprócz zawartości kieszeni. Niektórzy nawet twierdzą, że IBS to choroba taka bardziej psychiczna. No, a dietetyków  ostatnimi czasy przybywa, jakby się klonowali. Z tym, że moda jest na odchudzanie, "zdrowe" odżywianie i takie tam, więc tym się głównie zajmują. Takich, którzy mają jakieś doświadczenie w żywieniu w konkretnych przypadłościach zdrowotnych jest jak na lekarstwo. No i w dodatku można się w internetach natknąć też na takich, którzy szumnie siebie nazywają "dietetykami", zamieszczają nawet obrazki uzyskanych świadectw zawodowych, mają zarejestrowaną działalność gospodarczą i żyją ze sprzedawania przez internet gotowych diet po 60 zł sztuka. Jak widać naiwnych nie brakuje, skoro taka działalność żywi tych dietetyków. Nie biorą tylko pod uwagę, że wujek gugl wyszuka wszystko i kandydat na potencjalnego klienta (o ile mu wcześniej taniość tego jadłospisu na mózg się nie narzuci) dowie się iż ten certyfikat uzyskał delikwent po ukończeniu 6 tygodniowego kursu w cenie 600zł. No sory, ja w swoim życiu zawodowym ukończyłam kilka  kursów tzw kwalifikacyjny, 80 godzinnych. (80 h to chyba nieco więcej niż 6 tygodni, biorąc pod uwagę, że kurs nie jest stacjonarny) W tym np. z zarządzania siecią komputerową w szkole lub małej firmie. Ale nie śmiałabym w wyszczególnianiu swoich kwalifikacji napisać "specjalista d/s zarządzania siecią". Niedawno córka mi zafundowała internetowy kurs z ziół i ziołolecznictwa. To sobie chyba dopiszę tam na górze po lewej "certyfikowana zielarka". Może co dorobię do emerytury wysyłając przepisy na nalewki i mazidła. W końcu wujek Gie pomoże znaleźć, a i własne, wieloletnio przetestowane też posiadam.