piątek, 26 października 2018

uroki jesieni

Tia, w zasadzie nie ma o czym gadać. O urokach jesieni mogą sobie poopowiadać ci, którzy mają pola, lasy i łąki dostępne z buta. Dla mnie te uroki są źródłem dodatkowych sensacji dusznych, bo krew nagła mnie zalewa, że za oknem tak cudnie wiąż, a ja się kiszę jak ten ogóras.
Wreszcie wczoraj dałam sobie w pysk i wirtualnego kopa, wzięłam psy i poszłam w pola. Dojdę dokąd dojdę, potem zawsze jakoś wrócę.Prędzej lub później. Ostatecznie wezwę podwody jakby co. Dałam radę. Miałam nawet ochotę zagłębić się w kornflejksowy tunel (W zasadzie nie wiem po co, bo tam nic ciekawego. W dodatku spacerowanie wśród kornfleksów niezbyt przyjemne jest, bo liście tak dziwnie szeleputają, bez wiatru nawet, że wciąż ma się wrażenie ukrytego towarzystwa. Nie jestem zbyt strachliwa, ale to nigdy nie wiadomo, co by się ewentualnie z tego łanu mogło wyłonić. Sarna? Mogłaby zgupieć z wrażenia i zachować się nieprzewidywalnie. Amator zielonego listka? Też niepożądany. No a najmniej pożądany jakiś pies, których całe sfory ostatnio włóczą mi się tu luzem. Chociaż, jakby co, to Czarna by sygnalizowała obecność towarzystwa w kornflejksie...) W każdym razie nic z tego nie wyszło, bo Księżniczka podreptała do sadu i trzeba było pójść za nią. Sznupanie w trawie dość ją zaabsorbowało, tak, że mogłam zboczyć na pozostałości moich plantacji i narwać nagietków, które tam kwitną jeszcze cudnie oraz kopru, który rozsiał się wszędzie. Potem już trzeba było tuptać za Księżniczką, bo ona ostatnio jak idzie, to już idzie. (Któregoś dnia Starszy je wyprowadził, a po chwili podniósł mnie do pionu, bo Księżniczka zwiała na trotuar, a on za nią nie pójdzie. Rzuciłam paroma wyrazami, bo do dupy z taką pomocą - jak się idzie z psami, to się pilnuje psów, a nie stoi przy płocie i plecie na temat, co tam w polityce albo w lokalnej badylance. W każdym razie musiałam włączyć przyspieszenie i lecieć, bo nie wiadomo było, jak dawno ona mu zwiała i dokąd zdążyła dojść. No, ciekawe, że jak ja je wyprowadzam, to mi się po trotuarach nie szlajają). Jakieś odblaski by im trzeba naszykować, bo przy wieczornym wyprowadzaniu zupełnie niewidoczne są, nawet mimo latarni świecącej kawałek za płotem. Pomysła już mam, zobaczymy jak wyjdzie realizacja (jak wyjdzie, to doniosę uprzejmie)
Zbliża się jeden z kilku terminów powodujących wzrost szaleństwa w narodzie - 1.11. Trzeba zatem coś wymyślić i jakoś, w miarę bezboleśnie ogarnąć, a aktualnie są do ogarnięcia 3 grobowce.
Rzeszowska, po drugiej działce chemii, z trzeciej już tury, jest kiepska jakoś, ja się także do gimnastyki ze skłonami połączonymi z wykonywaniem ruchów posuwisto-zwrotnych nie bardzo nadaję. Uruchomiłam wujka, ale wujek nie znalazł w najbliższej mieścinie żadnej firmy oferującej pożądane usługi. W końcu po wykonaniu kilku telefonów dostałam namiar. Firma była nie do znalezienia, bo w zasadzie zajmuje się czyszczeniem tapicerki samochodowe i dywanów, ale okazjonalnie czyści również grobowce. Więc zadzwoniłam, umówiłam się na cmentarzu, pokazałam co i gdzie. No i pan wyczyści, albo i nie. Zależy od pogody, bo ma jeszcze 20 sztuk. Kazał dzwonić w następną środę. Do soboty nie lało, więc może podgonił i raz mi się uda.

Przez kilka nocy temperatura spadała w pobliże zera, więc liść zaczął spadać nachalnie i z szelestem. Pod orzechami porobiły się brązowe placki. Pod naszą podwórkową lipą - złocisty. Normalnie naród tego nie zdzierży - liść spadły musi zostać natychmiast zgrabiony i spalony. Zatem zdarzało się, że dymy snuły się tak gęsto, że nie było czym oddychać. Krew mnie nagła zalewa na ten debilizm. No, rozumiem, że mus jest zgrabić. Ale przecież można skompostować, a ostatecznie zapakować w worki i wystawić śmieciarzom. Na razie biorą co wystawione i do worków nie zaglądają, choć też istnieje opcja zaopatrzenia się w worki brązowe, na tego typu odpady.
Starszy też wpadł w amok, no bo jak to? wszyscy grabią, a u nas leży. Zaczął zbierać te liście i nosić koszem do kotłowni. (Wiedziałam z góry, czym się to skończy. Sajgonem totalnym na schodach) Uchetał się bidny tak, że nie miał siły jeść nawet. Po czym stwierdził, że tam by schody trzeba zamieść, bo parę listków leży, ale on już nie ma siły. Nawet mi się nie chce mówić, co zobaczyłam. W każdym razie, sezon grzewczy w naszych warunkach to zmora trudna do wyrażenia.
Zanim się zdążyłam z tym tekstem uporać, zrobiła się totalna załamka pogodowa - dujawica, zimnica i żabami chlasta po szybach. W dodatku - niezwykle - od zachodu. Psa by nie wypędził. Zresztą moje hrabinie takie z morskiej pianki bardziej som. Któregoś dnia jakąś kaszą zmarzłą po szybach rzucało, a te mi zaczęły tuptać na wycieraczce. No, dobra, chceta to idźta. Otworzyłam drzwi, nawet o własny wystrój nie dbając, bo wiedziałam z grubsza jak się skończy: Czarny pies pospolity wystawił siebie pół za próg, po czym zraczył szybciej niż wychynął. Hrabinia zlazła na trawniczek, zrobiła kółko wokół ogona, otrzepała się i dała z powrotem. Oczywiście musiała koniecznie to kółko wykręcić na rozdydźganych kretówkach, zatem ulepić się błotem i zostawić czarne placki na schodach. Coby się pańci w głowie nie poprzewracało i nie zapomniała przypadkiem do czego mop służy.
Tymczasem internety gadają o żarówkach. Pojechał był przedstawiciel narodu do Andżeli i ze spiczem wystąpił. Wyszło z tego, że jak nas może ta podła unija tak ograniczać, żeby nam zakazywać wkręcania sobie setek w pięcioramienne żyrandole. Bo w ogóle, kto bogatemu zabroni (wszak narodem bogatym jesteśmy. No, jak już nie materialnie, to przynajmniej w tradycje martyrologiczne), bo w ogóle wolnoć Tomku w swoim domku (kalosza se w kocioł wrzucę, albo starą oponę, niech mi się po gumnie nie wala). świadomość w narodzie nie idzie w parze z ogólnym wykształceniem. No to może czasem trzeba coś nakazać, albo zakazać. Na zasadzie, że jak argument słowny nie trafia, to "raz w mordę" dotrze błyskawicznie. (Mój ojciec często opowiadał taką historyjkę, obrazująca skuteczność argumentów: "W czasie okupacji była remontowana nawierzchnia drogi w S. na tzw. Okopisku. Ordnung muss sein, więc furmanki pełne kostki brukowej jechały ciurkiem jedną stroną drogi, drugą stroną ciurkiem zjeżdżały puste. Ale się trafił jakiś szlachcic na zagrodzie, któremu poruszanie się w tym ciurku uwłaczało i jechał sobie dowolnie. Nadzorujące szwaby rozstawione co kawałek słownie gościa kierowały w ciurek, ale nie trafiało. W końcu, któryś kolejny nie zdzierżył, podskoczył i strzelił chłopa w pysk. Natychmiast się w tym ciurku ulokował".) Bębnienie po telewizorniach internetach, gazetach o tym co się dzieje, jak się pali gumiakiem, albo spala spadłe, mokre liście nie dociera. Więc może do niektórych 500 zł mandatu za takie liściane ognisko podziała, na zasadzie, że "raz po kieszeni" bywa równie skuteczne, co "raz w pysk". Podobnie z tymi żarówkami. Co tu gadać, kto mądry to wie, o co chodzi, bo nie tylko o to, że gówno to kogo obchodzi ile ja za ten prąd płacę. U mnie żarówki energooszczędne pojawiły się na długo zanim unia zakazała. I to było fajne rozwiązanie, bo setki w żyrandolu moja matematyczna wyobraźnia nie dopuszczała, a wkręcając kilkanaście watów miałam jaśniej i bezboleśniej niż przy setce. W tej chwili wszystkie żarówki częściej używane są wymienione na ledy lub świetlówki (ledy są tam gdzie się klika często, świetlówki zostały w miejscach, gdzie się klika rzadko i świeci długo, bo ta inercja) Wymiana następowała w czasie, Kosztów wielkich nie wymagała. Kupowałam wtedy, gdy trafiały się jakieś promocje. Zresztą, biorąc pod uwagę fakt, że zwykła żarówka bywa już po pięć zł, a taka leda po 9, oraz fakt, że leda świeci i świeci, a zwykłej bańce zdarza się nie zaświecić ani razu albo błysnąć i prysnąć ( a potem kombinuj, jak toto z oprawki wykręcić) - rachunek jest prosty. Ja mam jeszcze kilka zwykłych żarówek w piwnicach, gdzie się świeci raz na miesiąc przez chwileczkę. Pewnego razu wzięła się i spaliła, nic w zapasie akurat nie było, więc poszłam do wiejskiego marketu i nabyłam. Sprawdziłam wzrokiem, bo w wiejskich marketach nikt żarówek nie sprawdza. Z dwóch nabytych zaświeciła jedna, czyli wyszła mi około dychy. Te zwykłe żarówki już dawno nie są tungsram czy osram tylko czajna, a nawet jak osram, to też czajna. No to jest, jak z tą całą czajną: duuużo, baardzo duuużo, niekoniecznie bardzo tanio i kiepsko gatunkowo, bo ruch w interesie musi być. Ale ja mam taki ewenement, tylko że jest to żarówka ze starego podłego peerelu: świeci już pięćdziesiąt lat. I całe szczęście, bo jak weźmie i pryśnie to ciemności nastaną wiekuiste. Jest to żarówka w stodole. umieszczona przez jakiegoś kompletnie skretyniałego idiotę na takiej wysokości i w takim miejscu, że do wymiany trzeba by zatrudnić  akrobatę linoskoczka z uprawnieniami alpinistycznymi, bo nawet spawacz wysokościowy by się tam nie wskrobał. Widać wzięła na siebie odpowiedzialność za skretynienie majstra. (Jeżeli to był ten sam mistrzunio elektryk, co instalację w chałupie na trzech fazach zrobił tak, że wszystko prawie jest na jednej fazie i jednoczesne włączenie piekarnika i żelazka wymusza wymianę bezpiecznika, to niech mu ta ziemia lekką będzie.Ale, jeżeli braki intelektu nadrabiał pobożnością i poszedł do nieba, to ja tam nie chcę. Bo a nuż bym duchowi jego dała w pysk, co zresztą i tak by już niczego nie naprawiło)



piątek, 12 października 2018

hodowla domowa

Dziecko jest w ciągłym locie. Rozjazdy służbowe, problemy i problemiki klientów, którymi atakują go, ledwie oczy otworzy (tak, że nawet do łazienki idzie z telefonem i rozwiązuje tematy tronując), do tego kornflejksowe żniwa, których przebieg jest uzależniony od mocy przerobowych kombajnisty. Lata więc na pełnej bombie i wszystko go drażni. Bywa, że znienacka stwierdza, że "tych zwierząt u nas w domu jest zdecydowanie za dużo".
Czy ja wiem? Być może mogło by być mniej, ale ze względu na areały parkietowe zbytniego zagęszczenia nie czynią. Zagęszczenie pojawia się zwykle około godziny 17, gdy wszystkie zjawiają się w kuchni, w oczekiwaniu na przedwieczorną michę. Koty wtedy zasiadają kręgiem na podłodze i faktycznie trzeba uważać, żeby się nie potknąć, albo nie rozdeptać. Zbyt długie oczekiwanie na reakcję ze strony karmicielki powoduje nachalność: Czarna zaczyna krążyć i tuptać, natomiast wiecznie głodny, najgrubszy kot na świecie, lata wierzchem z wrzaskiem "daj-daaaj". O tej porze Dziecka jednak zwykle nie ma i te sceny są mu obce.
Niestety moje zwierzęta są wiecznie głodne. czasami zastanawiam się: gdyby tak postawić przed psem którymkolwiek pełny gar ugotowanego na 3 dni jadła, w którym momencie by odstąpiły od niego? Czy dopiero wtedy gdy gar byłby wylizany do czysta? W każdym razie potrafią na pewno, tuż po pochłonięciu zawartości własnej, słusznie napełnionej michy, obstąpić z dwóch stron (jednego się nauczyły, po kilku walkach o okruszek spadnięty, zakończonych krwawo, tudzież laniem, że nie mogą być po tej samej stronie) posilającego się człeka i sępić. Czarna, która jest psem pospolitym, z rowu podjętym, sępi godnie: siedzi i czeka wpatrując się usilnie w potencjalne źródło przysmaków, ostatecznie się kładzie i sobie leży. Natomiast Księżniczka, jakby nie było, reprezentująca klasę wyższą wśród psów, legitymująca się szlacheckim rodowodem, sępi nachalnie, uciążliwie i upierdliwie: po chwili oczekiwania zaczyna na siedząco przebierać przednimi łapkami, tupiąc przy tym, co już jest wqurzające. Jeżeli nagabywany w ten sposób zjadacz niczym się nie podzieli -  zaczyna piszczeć, co na ogół przynosi oczekiwany przez nią skutek. Niestety, nie zawsze, bo często zjadacz bezczelnie goni psa w jasną cholerę. Na szczęście wrzask pt "wyp..dalać" działa bardzo skutecznie i psy posłusznie wyp..dalają na salony, gdzie pogrążają się w czarnej rozpaczy. (Swoją drogą, ciekawe, że psy tak dobrze reagują na obce wyrazy. I na pewno nie chodzi tu o decybele towarzyszące tym wyrazom, lecz o treść: mogę dowolnie długo i na dowolnej oktawie wrzeszczeć do Czarnej "wróć" albo "do domu" i ma to gdzieś, ale jak tym samym tonem, a nawet przez zęby syknę "qwa, wracasz" to jest przy mnie natychmiast, z podkulona resztka ogona).
Jeżeli chodzi o sępactwo, to koty również je opanowały. Oczywiście, bure, bo łaciata jest w ogóle jakaś inna inaczej (i tak prawdę mówiąc pewnie lepiej by jej było gdzie indziej): nie jada niczego innego oprócz chrupek, na ogół ucieka, gdy się idzie do niej z głaskiem, teraz zaczyna przychodzić na łóżko - zapewne dlatego, że jest w domu dość chłodno, a ona jest kotem wybitnie ciepłolubnym. Najsympatyczniej sępi Areczek, gdy zajmuję się obróbką jakiegoś mięsiwa: wskakuje na stojące w kątku krzesło, kładzie końce łapek na blacie kuchennym i tak sobie siedzi z wielkimi oczami i czeka. Klemozaur w tym czasie lata jak oszalały glebą i wierzchem z wrzaskiem "daaaj-daaaaj". Ścierka działa na to bardzo skutecznie, przez chwilę jest spokój, można dokończyć czynności i rozdrobnić resztki dla kotów (dwóch oczywiście). Kotowe sępactwo odbywa się też przy jedzeniu. Z tym, że koty są  inteligentne oraz własna duma nie pozwoliłaby im usłyszeć pod swoim adresem owego "wyp...dalać". Bure przychodzą na sępy tylko wtedy, gdy ja posilam się w swoim pokoju (zwykle śniadanie i kolacje tam zjadam, lampiąc przy tym w kompiuterek). Klementyna jest przy tym bezczelna do tego stopnia, że próbuje podgryzać z drugiej strony kromkę, którą jedną strona trzymam w zębach. Działam niewychowawczo, bo, prawdę mówiąc, ta jej zuchwałość mnie strasznie śmieszy, a wiem, że do nikogo innego ona z tym pycholem nie polezie. Areczek czeka spokojnie. I tu ciekawostka: Areczek sępi andrucik. Taki domowy andrucik, zrobiony z suchych wafli posmarowanych kajmakiem. I bardzo mu ten andrucik smakuje. Zwykle dostaje odrobinę, odpowiednio rozdrobnionego. Malutką odrobinę, bo nie wiem, jak kocie flaki reagują na cukier. Z ciekawych obiektów sępienia: Księżniczka sępi jabłuszko. W ogóle do niedawna to ona była antypsem ogrodnika, potrafiła malinki opierniczać prosto z krzaczka. Na spacerze w sadzie wybierała sobie jabłuszko spod jabłoni i obżerała trzymając w łapkach, jak przyzwoity pies kość. Trochę jej się odmieniło, ale jabłuszko w kawałkach odpowiednich, gruszeczka, bananek, kawałek pieczonej dyniuchy, cukini z patelni, brokułka czy kalafiorka - wciągane są nader chętnie.
O psich włamach i kradzieżach pisałam już wcześniej. Ze względu na ograniczenia ruchowe Księżniczki one na ogół ustały. W sensie, że już po krzesełku stojącym w kątku nie wlezie na ladę kuchenną i nie wciągnie pół paczki pryncypałków, nieopatrznie tam zostawionych czy 3/4 tabliczki czekolady. Zdarzają się je w dalszym ciągu włamy do szafek kuchennych dolnych. Po tym jak doprowadziła mnie do rozstroju nerwowego gdy wyżarła mąkę z pojemnika (boszsze, pies jakąś pianą wymiotował!Weterynarza natychmiast!), pochłonęła 3/4 bułeczki drożdżowej, takiej z keksowej foremki czy wyżarła ze śmieci kurzęce kości nożne, wprowadziłam do tych dwóch newralgicznych szafek zabezpieczenia antypsowe, które zdarza mi się zapinać.
Księżniczka jest poza tym flejtuch, nie dbający o swój wygląd absolutnie. Na widok w moich rękach wacika do przemycia oczu pomyka w najdalszy i najciemniejszy kąt. Analogicznie, gdy w ręce pojawia się szczotka. Zupełnie odwrotnie niż Czarna: gdy tylko zaczynam szczotkować Księżniczkę ta wpycha się pod szczotę i wpada w ekstazę.
Koty też różnie reagują na szczotę: łaciatą można nawet furminatorem ogarniać, podobnie Klemozaura (byle nie po brzuszku!), natomiast Areczek jest ogólnie niedotykalski i szczotkuje się go z doskoku - szczotą raz i zmyk. Co jest niekorzystne, bo Areczek ma tendencje do zakłaczania się, żadne chrupki antykłaczkowe nie działają, siemię lniane mielone zmieszane z karmą też nie. pasty nie zeżre, a po próbach umazania mu łap tą pastą, mam umazane całe mieszkanie.
W tym wszystkim najbardziej uciążliwy jest kłak, który ściele się gęsto (Śmiech mnie ogarnia teraz na myśl, że 13 lat temu, rozmyślając na kupieniem psa do domu, rozglądałam się za rasa, która nie gubi kłaków. No i 3,5 roku było OK, bo potem zdjęłam z rowu przydrożnego Czarną, która zaczęła zakłaczać za dwie) Kłak w zasadzie jest wszędzie, najgorszy ten koci, bo one wierzchem latają i lubią się usadowić np. na elegancko uprasowanych dzieckowych tiszertach, które lenistwo nie pozwoliło mi odnieść na miejsce. Tudzież na desce do prasowania np, albo w szafie, gdzie dzieckowe spodnie, zawieszone na spodniowym wieszaku sięgają dna szafy i już są właśnie intensywnie okudłane w okolicach paska (szafa jest bieszczadzka jeszcze i w zasadzie nigdy się nie zamykała na klucz, co nikomu nie przeszkadzało, gdy w domu nie było kotów. Koty każde drzwi niezamknięte kluczem otwierają dowolnie, nawet w nadstawkach - od góry, mimo, że są tam takie zatrzaski plastikowe) Tak więc dywany poszły weg, na krzesłach są pokrowce, kanapa nie jest nakryta narzutą, tylko łatwopiernym płótnem żaglowym, które jest zastępowane narzutą tylko na specjalne okazje.
Przed wyjściem do ludzi, zwłaszcza w ciemnym odzieniu trzeba się dokładnie wyrolkować. Dziecko to czyni każdokrotnie, każdokrotnie z sykiem "wszędzie kłaki".
Ale i tak, najbardziej uciążliwymi zwierzętami domowymi  są dwunożne zwierzęta pci męskiej.
Do tej konkluzji (oraz powyższych wynurzeń) sprowokował mnie ostatecznie stan łazienki, jaki zastałam nawiedziwszy ją dziś o 5 rano. Zawsze w takich sytuacjach ciśnie mi się na gały łazienka brata : lśniący klop, popodnim dywanik biały, drugi takiż pod umywalką, na  której nie zostały żadne ślady po smarach zmytych z rak przed chwilą. Oraz jego latanie na miotle po kuchni, żeby po śniadaniu, uprzątnąwszy okruchy z obrusa, wygarnąć te, które ośmieliły się spaść na posadzkę. (A u mnie: spadło? No to niech sobie poleży..) Mój brat nie jest lalusiem o białych rączakch. Ciężko pracuje: wstając środkiem nocy zaprzęga i jedzie w las, ładuje kloce lub metry latając z dźwigu na przyczepę lub marznąc na nim dowolnie, gdy ma pomocnika, potem, wydudrawszy się z leśnego błota wiezie ten ładunek co najmniej dziesiątki kilometrów, potem znów lata po dźwigu, a potem wiezie powietrze z powrotem. W dodatku mój dom rodzinny był tradycyjny, w sensie tym, że panował w nim patriarchat i od wykonywania czynności zanikających były kobiety. Tyle, że poza wychowaniem istnieje chyba jeszcze coś takiego, jak wrodzona kultura osobista, która nakazuje: "naświnisz-sprzatnij za sobą". Prawdopodobnie podobny efekt można uzyskać za pomocą pały, zimnej wody i wąskich drzwi. Dla mnie jednak pewne  rzeczy wydawały się tak oczywiste, że nie próbowałam nigdy wymienionych środków stosować na progeniturze (na Starszego żadne środki nie działają) Śmieszna kwestia wycieraczek: Ja na wycieraczkę reaguję jak pies Pawłowa: leży, znaczy wszedłszy należy nogami poszurać. Czasem obserwator przydrożny może ubaw mieć, bo szuram także na wyjściu z budynku. Tymczasem u mnie w domu, na trasie z kotłowni do mieszkania leży wycieraczek pięć, co wcale nie przeszkadza Starszemu przynieść całego popiołu, który udało mu się wywalić na posadzkę i zebrać na kapcie, do łazienki, gdzie następnie, nalawszy wokół umywalki zostawia go na płytkach w postaci czarnych odcisków. Mop parzy w łapy oczywiście, więc delikwent lezie sobie precz, jak ten prosiak co zza płota wniósł na szosę szaflik błota. Tzw darcie ryja nie skutkuje,  wywołuje tylko debilne komentarze, które sa bardziej szkodliwe dla mego żołądka niż użycie mopa.
Młody na komentarze reaguje, bywa, hasłem "chyba się wyprowadzę". Na co odpowiadam: "Proszę bardzo, nie mam nic naprzeciwko, klucze do rezydencji wiszą na kołku. Tylko jak już, to weź ze sobą swoją pralkę  i ją tam zainstaluj. Żelazko masz, najwyżej deskę nabędziesz, zresztą prasować można na stole." Wychodzi na to, że samodzielność i samorządność są bardzo OK, ale widmo samoobsługi jest elementem silnie zniechęcającym.

I to by było prawie na tyle w kwestii hodowli stworów dwu i czworonożnych.


środa, 10 października 2018

pod znakiem kornflejksów

upłynął miniony tydzień.
Najpierw była jakaś akcja medialna z biciem rekordu plonów w gospodarstwie dzieckowej klientki, gdzie podstawili kombajn pokazowy. Niestety, akcja została zakłócona odkryciem ponadplanowej uprawy ukrytej głęboko w łanie. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale w okolicach P. takie dodatkowe uprawy są nagminne. Kukurydza stanowi świetne towarzystwo dla ziela: jest dostatecznie wysoka, by zasłonić, jest dostatecznie dobrze nawożona, by tego nawozu starczyło dla zioła posadzonego w miejsce wyciętych roślin. Zasugerowałam Dziecku, żeby może tak trochę w kieszenie, ale stwierdziło, że może lepiej nie bo organa mają przyjechać utylizować i byłaby wtopa, gdyby tak chcieli przeszukiwać zgromadzonych na polu.Chłopcy przyjechali, powyrywali, zabrali, nikogo nie przeszukiwali, no i tyle dobra się zmarnowało.


"Chwasty" w kukurydzy.

Potem była następna akcja medialna, również z udziałem tiwi, u kolejnego dzieckowego klienta, który ma krowią fermę i produkuje pyszne sery zagrodowe. Gospodyni się medialnie udzielała, a gospodarz wykorzystywał Dziecko i firmowy kombajn do zbiorów kornflejksowych. Wykosili 15 ha. Fragmenty kukurydzy Dziecko miało wszędzie, mimo iż kabina szczelna niczym konserwa. No a sera mi oczywiście nie przywiozło!

A w sobotę, znienacka, Dziecko przystąpiło do zbiorów własnych kornflejksów. Co się wydało dopiero nocą, niechcący zresztą, gdy wróciło już po zwózce urobku na suszarnię i dzieliło się wrażeniami, jak traktor radził sobie z 20 tonowym ładunkiem na dwóch przyczepach. Wpadło w międzyczasie, chwyciło postną bułkę i 2 banany i popędziło, bo się coś skićkało i nie ma czasu absolutnie.
W niedzielę był ciąg dalszy, ale nie koniec jeszcze. Kaprysić sobie można jak się ma własny kombajn, w przeciwnym razie należy się dostosować do istniejących mocy przerobowych. I jak na złość, w momencie zwiększonego zapotrzebowania paliwo podrożało. Przy takich przepałach jak ma kombajn, czy traktor te 5 groszy na litrze robi kolosalną różnicę. Wieść gminna niesie, że ma się pojawić niższa cena w charakterze kiełbasy, Dziecko liczy na uzupełnienie zapasów wtedy.

Bydlątko zaprzęgnięte w porannej mgle. Na tych dwóch przyczepach pociągnie 20 ton (o ile chłopcy nie nasypią do wyprostowania resorów). Razem to będzie ważyło ok 30 ton.
Biorąc pod uwagę ograniczenia w tonażu pojazdów na drogach lokalnych, wszyscy rolnicy są przestępcami drogowymi, bo po niektórych z nich nawet 60-tka z 3,5tonówką jeździć nie powinna - jedynie samochód osobowy i furmanka.

Kolejny temat tygodnia to dynie.


Moje tegoroczne dynie to kompletna zagadka. Zupełnie nie są takie, jak powinny być. Piżmowe wyglądają jak niewiadomoco(te dwie jasne , na górze), a pozostałe są w ogóle niewiadomoczym. Znalazła się tam nawet jedna sztuka Hokkaido -niewiadomoskąd, bo zrażona ich ubiegłorocznym plonem, w tym roku nie siałam. (może jakieś ubiegłoroczne nasionko się w ziemi obudziło)

Z apetytem zjadają je kozy. Tyle, że mnie kosztuje to trochę nakładu pracy, ponieważ muszę im kroić na plasterki, ze względu na twarda skórkę i miąższ. Pozazdrościłam kozom tych dyni i postanowiłam trochę uszczknąć dla siebie. Wczoraj dobrałam się do tej samotnej hokkaido. Część wstawiłam do pieczenia, a trochę starłam na tarce i zrobiłam "pasztet z dyni". Trochę taki jak TEN. Był to jedyny przepis, w którym użyto dyni surowej, nie pieczonej. W moim wydaniu pominęłam cebulę, czosnek i pieprz ziołowy (fuj!). W charakterze przypraw była odrobina czerwonej papryki słodkiej i kurkumy oraz sól i pieprz. Zamiast kaszy manny (pszenica) dodałam ugotowaną jaglankę, oraz łyżkę maki kartoflanej i łyżkę maki kukurydzianej. Dynia hokkaido jest sucha, nie puszcza soku, jak inne dynie, więc wstępne zasalanie jej jest zbędne. Nieprawdą jest też, że nie trzeba jej obierać, że skórka jest jadalna. Niestety, skórka jest paskudnie twarda, obierane surowej jest nieprzyjemne (lepiej to robić pokrajawszy na plastry, ułożyć na desce i skrawać nożem po kawałku do deski, żeby się nie pokaleczyć), natomiast z upieczonej schodzi bardzo łatwo w postaci cienkiego i sztywnego pergaminu.


 Po upieczeniu wygląda to tak.

Próba była chyba jednorazowa, bo: 1.w trakcie pieczenia przylepił się okropnie do papieru w foremce, mimo dokładnego nasmarowania go tłuszczem (może silikon by się tu sprawdził)
2. dla mnie zdecydowanie nie jest to coś, co może zastąpić pasztet normalny i zostać zjedzone na zimno, na kromce chleba. Raczej danie obiadowe, jedzone wyłącznie na ciepło. W tej wersji się sprawdziło, nawet Starszy, który unika "wynalazków" zjadł bez marudzenia wszystko co dostał na talerz.
Pozostała jeszcze upieczona dynia do zblendowania i wykorzystania na zupę oraz na potem (może do ciasta, jak w końcu znowu zacznę piec drożdżówki - drożdżowo-dyniowe ślimaczki, "przytulone", z cynamonem, są pyszne).
A poza tym, kozy mogą być spokojne o swoje zapasy.

Wielokrotnie się zarzekałam ostatnio, że koniec już z przetworami w tym sezonie. Słoki wyszły, miejsce w spiżarce wyszło. Ale na razie jakoś nie dane mi zakończyć przetwórstwa. W ub. tygodniu sasiądka uszczęśliwiła mnie pigwą, z której powstał soko-syrop, a z odcedzonych owoców marmoladka z jabłkami (która mnie do szału doprowadzała, przy odparowywaniu).  Teraz znów, ta sama sąsiadka, która przepatrzyć nie może, że się dobro zmarnuje namówiła mnie na częściowe ogołocenie jej winorośli. Zwiałam z niepełnym wiaderkiem. Było tego na dwa wsady do sokowarki, łącznie 4,5 litra soku wyszło. Udało mi się przy tym sokowarkę lekko nawęglić, bo po gimnastyce przy pozyskiwaniu gron byłam nieco ąkła i musiałam zalegnąć chwilowo. Ta chwila wystarczyła, by się woda z sokowarki wygotowała a na dno skapnęło trochę soku i  woń  niespodziewana mnie wyrzuciła z wyra natychmiast. Chciałam jeszcze odrobine pigwy, bo dziecka interpelowały w kwestii nalewki. Dostałam reklamówę - ze 4 kilo na ręczna wagę. No, jak na nalewkę to deko dużo za dużo.  Na szczęście pigwa może poczekać na moje moce przerobowe....

poniedziałek, 1 października 2018

jabkowanie

Jesień nas dopadła w bardzo niemiły sposób, bo od razu, na wstępie zaatakowała listopadem. Co prawda pod koniec "lata" jakieś babie latka się snuły po gumnie, ale krótko tego było. Szok oczywiście, termiczny zwłaszcza, bo z palącego upału trzeba było nagle wskoczyć w kurtałkę i czapunię nawet. Duło przy tym ostro, więc nazrzucało tego i owego popod drzewa. Co gorliwsi i pracowitsi usiłowali się pozbyć odłogów, więc zbierali i rozdawali.
Tym sposobem zostałam uszczęśliwiona przez sąsiada wiadrem fajnych gruszek, które zostały błyskawicznie przerobione na gruszki w syropie. Chodzą mi jeszcze po głowie gruszki w słodkim occie, ale nie jestem pewna czy pod tym drzewem da się jeszcze coś uzbierać.
Wiatrzysko położyło kolejną jabłoń w sadzie, nie całą - odłupała się jedna trzecia korony wraz z taką samą częścią pnia. Legła skróś drogi tarasując dostęp do sadu oraz do pól dalej położonych.
Zatem na sobotę zapowiadała się teksańska masakra. Masakra oczywiście w wykonaniu Dziecka, ale potrzebny był ktoś do towarzystwa i pomocy. A ja się ostatnio nawet do tzw. "zagadywania zębów" nie nadaję. (Zagadywanie zębów to określenie mojego ojca używane  w sytuacjach, gdy jedna osoba pracuje, a druga stoi/siedzi obok i zabawia ją rozmową. Moje Dziecko uwielbia, gdy pracuje, mieć kogoś do zagadywania zębów. Oczywiście wtedy, gdy efekty akustyczne pozwalają. Przy masakrze raczej zagadywacz zbędny.)
Na szczęście udało mi się upolować Wiesława. Wiesław jest dziwnym reliktem pośród miłośników browara. Żaden z nich bowiem, z wyjątkiem właśnie Wiesława, żadną pracą, oprócz podnoszenia i przenoszenia szkła, się nie hańbi. Ostatnio zrobiła im się fajna miejscówka tuż obok sklepu, w opustoszałym domu, do którego wprowadził się syn wymarłych właścicieli, również miłośnik. Miejscówka jest korzystna bardzo, bo z ławeczki pod ścianą mają jakieś 5 m do drzwi sklepu, a nikt im nic nie może bo chleją na prywatnej posesji, a nie w miejscu publicznym. Nie wiem od której się zbierają ale tak około dziesiątej towarzystwo jest już bardzo liczne i w stanie wskazującym. Wiesław tam przesiaduje rzadko, więc upolować go trudno, ale przy odrobinie samozawzięcia się udaje. Z tym, że umówiony - przyjdzie, albo nie. Najczęściej oczywiście gdy jednego dnia robił i zarobił, na następny dzień mowy nie ma, żeby się zjawił.
W sobotę rankiem udało mi się upolować go jeszcze w domu i zamówić na południe. Dziecko pomknęło bladym ranem uruchamiać kombajn do kukurydzy u klienta, więc liczyłam, że około południa zakończy, pod warunkiem, że nic dziwnego nie wyniknie.
Dziecko pojawiło się na gumnie równo prawie z Wiesławem i wpadło z ryjem, żeśmy sprowadzili Wiesia takiego naj...nego. No cóż, rano był całkiem żywy. Okazało się, że w międzyczasie podłapał jakąś robótkę u innej geriatrii i zdążył się naj..ać. Przyszedł zresztą z napoczętą litrową flaszką ukraińskiego browara. Po stanie zawartości flaszki i stanie naj..ania Wiesia, należało się domyślać, że to druga tego dnia. Stan Wiesia raczej normalny, ponieważ on spożywa tylko pokarmy płynne. O ile jeszcze kilka lat temu zjadał chętnie obiad, a czasem nawet i kolację, albo kazał sobie zapakować kanapki na potem, tak teraz o żadnym jedzeniu nie ma mowy. Zaskakujące przy tym, że mimo sposobu odżywiania i stanu naj..ania Wiesio robotę wykonuje i to porządnie. Nie trzeba go kontrolować, naganiać, palcem pokazywać. Wykonane jest czysto, posprzątane, narzędzia wyczyszczone i odstawione na miejsce. W sytuacji zaistniałej, gdy ja byłam zgonem totalnym, Dziecko nie miało innego wyjścia niż zagryźć wqurwik i przyjąć pomocnika, jaki był. Podczas porządkowania sadu Wiesio dopił tę swoją litrówkę, potem jeszcze opróżnił dwa rodzime tyskie. Pocięte drewno zostało sumiennie wyzbierane na przyczepę, a pozostałe gałęzie poskładane porządnie na dwa idealne stosy.
Co stwierdziłam własnym okiem dopiero w poniedziałek, zawlekłszy Starszego ciupasem do sadu.
Zawlekłam go faktycznie ciupasem, a w zasadzie kolanem za drzwi wypchnęłam i nadałam kierunek - garaż. Polazł, oczywiście sam z sobą, bo mu w główce nie powstało, że te jabłka, po które się właśnie udajemy, należy w coś zebrać. Tego "coś" było dość sporo i w dwie rąsie na raz się wziąć nie dało, bowiem za ostatnim pobytem w stonce przygarnęłam trochę przyjemnych kartonów po pomidorkach jakowyś, z hasłem, że na jabłka będą. Starszy oczywiście miaukolił, że czemu takie małe, jak by nie było oczywiste, że te kartony po napełnieniu jabłkami trzeba będzie,  przetransportować na własnej piersi. No, to obleciałam 2 razy....
Mus taki i przymus na te jabłka się zrobił nagły, bo po przecudnym, cieplutkim łykendzie zaczął deszcz w powietrzu wisieć.
Przez łykend byłam zgonem totalnym, zajmowałam głównie pozycję horyzontalną z nospą i pyralginą w zasięgu ręki. Jedynie na moment powstałam, żeby ocenić front robót masakrycznych w sadzie i wybić Dziecku z głowy zapędy w totalnym kładzeniu resztki jabłoni, ze względu na to, że dzień już się podkasuje wcześnie, a po nocy masakrować się nie da.
Dokonana przy tym lustracja pokazała, że na renecie  jabłek ubywa, natomiast przybywa pod. Renety w tym roku, jak zresztą wszystko inne, dojrzały bezczelnie wcześnie (pamiętam lata, gdy bywszy w Sanoku na Zaduszki, robiłyśmy z Pumą renety w słoiki, pozyskując je z drzewa) i czasu na pozyskanie ich na przyszłość robiło się, coraz mniej. Na szczęście w poniedziałek nie było przeszkód prawie, oprócz niechęci Starszego, którą udało mi się kolanem pokonać. Zresztą i tak wiele nie robił , oprócz siąścia za kółkiem, zawiezienia nas do sadu, a potem dreptania i krytykowania np. mojego leku wysokości, który ogranicza chęci wspinania się po drabinie celem zerwania. Tylko po jakiego łazić po drabinie, jak jabłek w zasięgu ręki było na tyle. Chyba dla poprawy wyników w nakładzie pracy włożonym celem pozyskania.
Dość szybko nam poszło, bo przyjemne jabłuszka znajdowały się na wysokości nie wymagającej zbytniego wyciągania się z portek. Jak zwykle część spadła z wrażenia i te zostały osobno pozbierane - powstał całkiem spory karton upadłych jabłuszek czekających na przetworzenie.
Nasze domowe piwnice nie nadają się do przechowywania warzyw (w czasach mężowskiego gospodarzenia pełne były po strop buraków i ziemniaków dla zwierzątek i wtedy jarzynki się jakoś uchowały - teraz w ciągu miesiąca mam suszki), jabłek też. Wymyśliłam, że spiżarka w rezydencji się nada i tam je zawieźliśmy, pozostawiając jeden karton w domu na bieżące spożycie.
W międzyczasie nastąpiła przerwa technologiczna - musieliśmy przeczekać, żeby nie wciąć się w kondukt pogrzebowy.
Przerwę technologiczna postanowiłam wykorzystać na nakarmienie siebie i Starszego. Ze Starszym nie było problema, bo obiad dla menów gotowy był z wczoraj - tylko zagrzać. A sobie postanowiłam zrobić coś PYSZNEGO.
Evunia, która mnie dzielnie wspiera w moich zmaganiach z przeciwnościami podrobowymi, co i raz podsyła mi linki z przepisami na jadło wykonane z przyswajalnych przeze mnie substratów. Tym razem był między innymi "Pyszny gulasz selerowy". (Jak widzę w nagłówku takie przymiotniki to się zaraz natychmiast mój osioł prywatny odzywa: Nie to pyszne co pyszne, ale co komu... Dla jednych pyszna jest pieczona szarańcza, dla innych baranie jaja, a dla innych jeszcze szczur w panierce.) Ale, co miałam do stracenia? Najwyżej trochę substratów i odrobinę własnego wysiłku, a że dawno już nic pysznego nie jadłam, więc postanowiłam zaryzykować. Zwłaszcza, że seler zdrowotny jest, no i pomidory przy tym. Jak zwykle, przepis potraktowałam jako inspirację, selera pokroiłam w słupki, nie w kostkę, napatoczyły się dwie maluśkie żółte cukinie i też poszły na patelnię. Pomidorów żywych, ani puszkowanych w całości nie miałam, natomiast posiadam jeszcze kilka małych słoiczków jakiejś ubiegłorocznej pasty pomidorowej, która poszła na tę patelnię z odrobiną koncentratu z paputka (jakie robią ostatnio dawtona i pudliszki). Zrezygnowałam z orientalnych przypraw i podsypałam to odrobiną czerwonej czubrycy. Faktycznie było PYSZNE! Wykonałam z połowy dużego selera (bo tylko takie są w sprzedaży) i wyszła ilość na dwa dni do porządnego przejedzenia się.