niedziela, 18 października 2015

Pod psem

i w dodatku chorym i bardzo obolałym minęło parę dni tego tygodnia.
Nagle w czwartek po południu Księżniczka zaczęła się dziwnie zachowywać. Najpierw żądała wyprowadzenia. Wypuszczona, zaczęła jeść trawę, czego nigdy nie robiła dotąd. Potem to przysiadała na mokrej trawie, to się kładła. Później było jeszcze gorzej. Łepetyna spuszczona i wciśnięta w "ramiona", ogon podkulony. Zaczęłam oglądać - znalazłam koło odbytu dość dużą brodawkę. Ze dwa dni wcześniej przystrzygałam ją trochę nożyczkami. Również pod ogonkiem. I nic takiego nie widziałam. Zdezynfekowałam. Przetarłam aloesem (no bo jak tam przyłożyć). Wcześniej odkryłam jakiegoś strupa na dupsku. Też nie wiadomo skąd i kiedy. Przecież przy tym strzyżeniu obmacywałam każdy centymetr psa - maszynka odmówiła współpracy i strzygę ją  nożyczkami - efekt pewnie trochę gorszy, schodzi o wiele dłużej, ale dla psa większy komfort. Ostatnio leżała sobie na boczku i spała.
Mimo smarowania, podmywania dupska parę razy dziennie Księżniczka była bardzo obolała. Wyglądała w zasadzie jak kupka bólu. (Co wcale nie przeszkadzało jej jeść i sępić , jak zwykle, ale za kotem nie poleciała, choć interesował ja bardzo.) Stwierdziłam, że bez weta się nie obejdzie. Ale musiałam z tym poczekać do soboty. W zaprzyjaźnionej przychodni w soboty urzęduje szefostwo i wtedy tylko można oczekiwać sensownej pomocy. W pozostałe dnie jest tylko uśmiechnięty chłopczyk, sympatyczny bardzo, ale nie bardzo kompetentny. Do kociej wetki nie mam pełnego zaufania - niech ona zostanie kocia.
Obczytałam się w piątek na temat gruczołów okołoodbytowych, ale  po obejrzeniu wielu zdjęć - wciąż  wydawało mi się, że to nie to. Za źródło bólu byłam skłonna uważać  tę nagle ujawnioną brodawkę.
W aucie Puch kręcił się i wiercił na moich kolanach, sapał i stękał strasznie. Ponieważ pogoda była fatalna, mimo kocyka na kolanach, całe błoto z łapek znalazło się na mojej kurtce.
Pan wet tylko pozaglądał pod ogon i stwierdził, że to jednak te zatoki. No i że wymagają oczyszczenia. Puchacz dostał na wstępie zastrzyk przeciwbólowy. Potem zostało wykonane co należało. Nawet nie wrzeszczała i nie dziwaczyła, jak zwykle, przy jakimkolwiek zabiegu. Dostała jeszcze parę zastrzyków, mastivet do doopki i antybiotyk na tydzień w tabletkach. Istniała opcja dwóch zastrzyków w poniedziałek i w środę, ale nie będzie jak z nią pojechać - przychodnia jest dość daleko od centrum i piesze wędrówki przy tej pogodzie problematyczne. (Starszy wybiera się w niedzielę do Najważniejszej, w pon. zechce ją zawieźć do szpitala i będzie tam kibicował darmo w tym czasie, jak ona będzie w szpitalu. Stary jest jak zdrowie, zawsze można na niego liczyć w potrzebie, zwłaszcza, że w przyszłym tygodniu Dziecko ma kosić kukurydzę.)
Pies wrócił do domu zupełnie naprawiony - łepek w górze, ogonek w górze. Nawet nie dziwaczy przy przemywaniu tej doopki.
Jest natomiast problem, który mnie bardzo martwi. Księżniczka ma mięśniaki na "klacie". Te mięśniaki istnieją od dość dawna, jeszcze wtedy chodziłyśmy do pani doktór Beatki. Pani doktór je oglądała, USG nawet wykonała. Stwierdziła, że mięśniaki i że pies może z tym żyć, chyba żeby uciskały na tchawice np. i byłyby trudności oddechowe, to wtedy należałoby je zoperować.Zdaje się, że pani doktór kolejny raz zmaściła. Dzisiaj pan doktor pooglądał to, wymacał na wszystkie strony i stwierdził, że one są nieoperacyjne, bo zabieg byłby zbyt rozległy, nie wiadomo jak by psina zniosła samą operację i nie wiadomo czy by się to nie chciało potem przerzucać. Czyli zostawiamy jak jest i modlimy się, żeby to nie było złośliwe.....
Księżniczka ma teraz 10,5 roku. I właściwie nie mogę narzekać na te ponad 10 lat naszej współpracy. W zasadzie nie chorowała nigdy, nigdy nie wymiotowała, biegunkę miała może jeden raz. Zdarzały się interwencje wet: a to wbite nasionko trawy trzeba było pod narkozą usuwać, a to się pogryzły zaraz po pojawieniu się w domu Czarnej i trzeba było szyć, a to wyssała szmatkę na muchy z cypermetryną i trzeba było odtruwać. Ale to wszystko mały pikuś.
Jest, jak każdy sznaucer dość asertywna i czasem głuchnie, jak wołam "wróć" (ostanimi czasy zwłaszcza), ale współpracowało nam się dość dobrze. Najeździłyśmy się razem pociągami i autobusami. Chodziła nawet ze mną do szkoły, jak miałam jakąś robotę dodatkową i siedziałam popołudnami i wieczorami w pracowni.
Ma swoje fanaberie, które czasami mnie wqrzają. Np. bieganie w poszukiwaniu odpowiedniej trawki do załatwienia większej potrzeby. Największe z tym problemy były, gdy jeździłyśmy do KRK i wychodziła na trawnik wielokrotnie i dokładnie zlany i zafajdany. Przyzwyczajona do indywidualnej toalety chodziła, biegała, węszyła, a skutku nie było.
Księżniczka uwielbia aportować - gdy tylko zobaczy patyk - podskakuje jak na sprężynkach. Dawniej przykładnie przynosiła aport, siadała przede mną i oddawała do ręki, Teraz tego nie wymagam, ona cieszy się samą możliwością biegania za tym patykiem, a ja biorę dwa i rzucam nimi na zmianę.

 PS.
Moi wierni Czytelnicy, którzy dziś już zdążyli zajrzeć tutaj, zauważyli zapewne, że ten wpis kończy się tak jakoś ni w pięć , ni w dziewięć. No tak, pisałam wczoraj, a właściwie dziś w nocy, prawie przysypiając. Jak stwierdziłam, że już dość, bo głupot nawypisuję i zamknęłam klapę lapka, to się opublikowało, zamiast po prostu zapisać.
To już nic nie będę. Tylko parę zdjęć Księżniczki:

Księżniczka -Baby.
Księżniczka właściwie nie jest Księżniczka, lecz Baronessa. Ale to szczegół.

Księżniczka przygotowuje się do podboju ringów

Księżniczka -sznupacz pospolity

Księżniczka - kanapowiec 

Księżniczka - wegetarianka.
Tu akurat Księżniczka miała chore oczka (czyli jednak coś było z chorób)

Duet łąkowych szperaczy



wtorek, 13 października 2015

O szyby deszcz dzwoni,

Deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy niezmienny
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno.
Jęk szklanny, płacz szklanny
A szyby w dżdżu mokną...

Tak, że tak. No, jest brrrr...

Około pierwszej w nocy tak zaczął w te szyby. Potem poszłam spać. Zbudziłam się  jakoś przed dniem jeszcze, ale niedużo, bo już latarnie świeciły (włączają o piątej chyba). Polazłam do kuchni i zerkłam przez okno na podwórze. A tam, w świetle tych latarni - biało. Pomyślałam - mokro  po deszczu i światło latarni się w tym mokrym odbija. Ale jak zerknęłam nieco wyżej, na dach stodoły, to już wiedziałam, że światło to się może i odbija, ale nie w mokrym, tylko w ŚNIEGU!
Więc zwątpiłam totalnie i poszłam spać na drugi bok.

Potem się obudziłam już na dobre,  przed dziewiątą (w zasadzie obudził mnie pan weterynarz z informacją, że już mają zamówiony przeze mnie KalmAid dla Areczka)
Zwątpiłam po raz drugi i powzięłam stanowczą decyzję, że nie ma siły ludzkiej ani boskiej, która by mnie wywiodła na szkolne uroczystości związane z Patronem, na które miałam zaproszenie, jako emerytka. Nie miałam ochoty iść, siedzieć i tracić czas na występach, których się naoglądałam do wypęku przez te 35lat (oraz sama naprzygotowywałam) Oraz potem iść na obiad, którego i tak nie zjem (a jak zjem, to mi zaszkodzi) oraz tłumaczyć się, dlaczego nie jem. Bez sensu robić coś, na co się nie ma ochoty. Żeby jeszcze byłą jakaś racja wyższa...Ale nie znalazłam takiej. Na emeryturze powinno się robić to, na co się ma ochotę. A jeżeli nie można sobie na taki luksusu pozwolić, to przynajmniej nie robić tego, czego się robić nie musi. O!
Zerknęłam ponownie na to białe za oknem i się ucieszyłam, że mnie tak pogoniło w sobotę z robieniem porządków na grządkach i koło domu.
Przez 2 dni były już nocne przymrozki. Z piątku na sobotę nawet dość solidny, bo krzaki pomidorów pomarzły, takoż owoce na tych krzakach i papryka. Natomiast buraczki siane w sierpniu miały gdzieś przymrozki, podobnie nagietki, brukselka i resztki boćwiny.
Trzeba było te zmarzluchy usunąć, pozbierać kołki i ogólnie uprzątnąć, co tam jeszcze zostało. A został jeszcze jeden krzaczek cukini, z małymi owockami, na które się czaiłam, a które się po tym mrozie zrobiły przezroczyste . Wyrzuciłam dobre dwadzieścia kilo niedojrzałych pomidorów. Pierwszy raz mi się tak zdarzyło. Nawet mi bardzo nie było szkoda. Bardziej wqrzona byłam, że tyle zachodu się zmarnowało.
Dziecko przyjechało żabą terenową i zwieźliśmy od razu pomidorowe kołki. Potem zrobiliśmy nieco porządku koło domu. Przy czym podejrzane mi się wydało zaangażowanie Dziecka w te porządki. Wydedukowałam z tego, że Dziecko będzie miało gościa innego niż ci od grzebania przy sprzęgle w motorze czy regulowania gaźnika.
Wydedukowawszy owo pognałam do chałupy, coby ogarnąć nieco gruntowniej niż przy zwykłych sobotnich porządkach.
W zasadzie powinnam się wqrwić, że się słowem nie zająknęło wcześniej, choć wypadało by. Nie zająknęłoby się pewnie i później, gdybym się nie zapytała "To o której ta dziewczyna przyjeżdża?"
Moje Dziecko jest bardzo nieskore do zwierzeń. Wyciągnąć od niego jakieś informacje  - masakara. Na pytania odpowiada krócej niż węzłowato. I trzeba się pilnować, żeby nie przeholować, bo warknie "Co to, śledztwo prowadzisz" i koniec dyskusji. Więc się na ogół nie wypytuję. Czekam, aż sam coś powie. Zwykle niewiele. Ale tak :pytanko tu, pytanko tam - i czegoś się dowiem. No i staram się nie oceniać, bo wiem, że to i tak nic nie da. Najwyżej tyle, że następnym razem nic nie powie. Faceci są inni inaczej  i trzeba się z tym pogodzić.
Z plusów dodatnich jest jeszcze ten, że Dziecko Miastowe wreszcie ma wysprzątany balkon, zainstalowane kolce na balkonie i parapecie i baj-baj gołąbki. Wszystko dzięki sąsiadom z dołu. Małżonki owych sąsiadów  początkowo napadały Dziecko M. pojedynczo, opyskowując je za srające z balkonu gołębie. Po czym, po którymś pojedynczym opyskowaniu, gdy Dziecko odpysknłęo, że nie stać jej na firmę od balkonów, napadły ją we dwie i zaproponowały, że w takim razie one w sobotę przyślą swoich mężów, żeby dali ostateczny odpór gołębiom. Panowie, zanim się zjawili, zaliczyli jeszcze jakiś market, w którym była akurat promocja na kolce. Kolce zakupili, wraz z elementami do montażu. Pomogli ciężkie rzeczy z balkonu wynieść. Oraz gówno, spakowane w podwójne worki. Zamontowali kolce i zadowoleni się oddalili. A gołąbki przeniosły się nieco wyżej, czyli na rynnę dachową tuż nad loggią dzieckową. I nadal będą obsrywać wejście do klatki. Wypadałoby  zadzwonić do ZSM i poinformować ich, że gołębie gnieżdżą się na rynnie i że teraz to chyba spółdzielnia będzie ponosić  koszty, jak nasrają komuś na płaszcz, czy kapelusz (wcześniej pani ze spółdzielni powiedziała mi, że ja, jak  z mojego balkonu).

Kolejny plus dodatni jest taki, że się zawzięłam i wykonałam szelki dla Czarnej

Taśma głównie z upcyklingu, jeden kawałek był nowy, ale swoje już odczekał w szufladzie. Szmatka w kratkę i czerwony filc z zasobów szafy. Kupiłam jedynie kółka i D-Ring oraz klamrę zatrzaskową. 

Muszę zrobić jeszcze drobną poprawkę i skrócić nieco pasek "podbrzuszny" Wtedy ta "obręcz barkowa" ułoży się trochę lepiej. W zasadzie mogłaby chyba mieć mniejszy obwód. Ale inaczej wychodziło w trakcie przymierzania, a inaczej wyszło w efekcie końcowym.

 Przy szyciu tych szelek jakieś złe we mnie wstąpiło i podpowiedziało, żeby stebnowac czerwonym. Czerwone stebnówki na czarnym byłyby całkiem super, gdyby udało się je starannie wykonać. Niestety maszyna pod tytułem sfrancuziały gebels czyli Singer Madam' ma idiotyczne stopki. Nie ma normalnej półstopki, jak poczciwy łucznik, tylko jakiś wynalazek, który jest półstopką do szycia z prawej oraz z lewej (po przełożeniu). Ma część mocująca szeroką jak normalna stopka i ciężko było przy tych kółkach i półkółkach się przecisnąć. Mimo najszczerszych chęci i stosowania najmocniejszych wyrazów, szwy wyszły, jak wyszły. No to cza było zamalować. Co się udało. Mniej więcej.
(Półstopka do szycia albo z lewej albo z prawej jest dla mnie takim samym wynalazkiem, jak Einsteina dziury w drzwiach: osobna dla kotki, osobna dla kociąt.Singer jest poza tym maszyną dla trójręcznych: żeby szyć na niej ""do tyłu" trzeba jedną ręką cały czas trzymać wajchę od tego wstecznego szycia. A ja lubię mieć prawą rękę na kółku podczas "startu", lewą natomiast prowadzę tkaninę. W Łuczniku jest suwak do tego, który się przestawia, a potem się szyje. Łucznik to jest na prawdę dobra maszyna. Na lata całe. A stary Łucznik to w dodatku dzieło sztuki. Jest piękny! )

Pieseły dostały też nowy sznurek. 8m linki z marketu na B (w który nie cierpię kupować, ale te linki są tylko u nich). Po 79gr za metr. Karabinki przełożyłam z poprzedniej bo jeszcze żyją i maja się dobrze.

Przy zakupie ogarła mnie pomroczność jasna i nabyłam linkę grubszą niż poprzednia, choć ta poprzednia też tam sobie wisiała na szpuli powyżej, ale jakaś cienka mi się wydawała. Ta jest  sztywniejsza, ale chyba szybko jej ta sztywność przejdzie. Dodam, że jest to jedyna linka do wyprowadzania psów, do której mam pełne zaufanie. Oczywiście, po pewnym czasie użytkowania bywa, że linka strzela w miejscu za ostatnim supłem przed rozdwójką. Ale to po pewnym czasie i musi być kot na horyzoncie. Pies w ten sposób uwolniony (Czarna zwykle) nie zdaje sobie sprawy z owej wolności posiadania i nie oddala się w niewiadomym kierunku. Tak, że spoko. I tak nie ma takiej linki, która po rocznym szuraniu w śniegu, deszczu i błocie wytrzymałaby kombinację Czarnej i kota. W dodatku każda inna wychodzi zdecydowanie drożej.

No i stuningowałam kuchenny regalik podręczny, który zaczynał już wołać o pomstę do nieba. Po zakupieniu w Majstrze w stanie surowym i gotowym do skręcenia, został pomalowany lakierem akrylowym. Lakier akrylowy służy do malowania -  nie wiem czego w sumie. Może jakiś ozdóbek, które rzadko bierze się w ręce i trzyma w zamknięciu, żeby kurz na nie nie siadał. Na pewno nie do pomalowania regalika po którym łażą koty, z którego koty wskakują na lodówkę i na który odstawia się różne rzeczy, niekoniecznie całkiem suche, zanim pójdą na swoje miejsce. Dziecko rzekło "Lakierobejca" . No to wzięłam się za malowanie lakierobejcą. Nie lubię, nie popieram i więcej z nią kontaktu bliskiego, poprzez pędzel czy wałeczek, mieć nie chcę nawet jak to będzie Vidaron.
Wyszło tak:

Na wierzchu wiklinowy stary koszyczek po tuningu akryluksem biel z kremowo-beżowym.
U spodu miska w łapki, dołączona gratis do karmy, która się na papu nie nadaje, bo pozostaje papu w kątach i pies się stresuje. No to jest na wodę.

Następna w kolejności jest kamizelka. Etap przygotowawczy już za nami. Zrobiłam wykrój i zgromadziłam w jednym miejscu substraty. Teraz tylko wysłać chłopów na Księżyc, żebym nie musiała gotować im obiadu i siadać do szycia. Bo najlepiej mi wychodzi szycie za jednym podejściem. Ewentualnie za dwoma, gdzie krojenie jest pierwszym. Ale tu tak szybko nie będzie, bo nie obejdzie się bez cudowania w postaci fastrygowania. To nie worek na zakupy, który spina się szpilkami i jazda.

Było w międzyczasie jeszcze trochę plusów ujemnych, które pomińmy. Poza tym, że Starszy znalazł się na parę dni w szpitalu. Porobili mu tam badań mnóstwo i wyszedł bardziej chory niż poszedł. W senie takim, że na karcie wypisowej ma  przypadłości stwierdzone, których dotąd mu nikt nie napisał. Dostał także skierowanie (wreszcie) do ortopedy i będzie sobie mógł prześwietlić staw biodrowy, żeby mieć pewność czy jego dolegliwości od tego stawu, czy od kręgosłupa.
O moim kręgosłupie nie wspominam, bo po sobotniej gimnastyce lepiej zmilczeć.


Do wiosny!

PS. Zacytowany na początku kawałek wiersza utkwił mi w głowie jeszcze z czasów licealnych. Bywało, że uczestniczyłam wtedy w konkursach recytatorskich. Czasem jakaś taka głupota mnie nachodziła i się uczyłam wiersza na pamięć, ot tak sobie.Wybierałam albo ze względu na treść-temat, albo ze względu na to, jak "brzmiał" wiersz. A w tym zafascynował mnie rytm i to szeleszczenie. Przez ten rytm i rymy jest on takim wrednym samograjem, przy którym trzeba si,ę trochę natrudzić, żeby nie wyszła katarynka. Poza tym głowę bym dała, że w wersji z którą miałam wtedy do czynienia było "szklanny", które mi się bardzo podobało, bo było takie nie-zwykłe. Dzisiaj znalazłam całość i tam jest po prostu "szklany".
Tak mi jakoś przyszło do głowy, że do Reni zdjęć z dzisiejszego poranka pasowałby ten fragment:

"Przez ogród mój szatan szedł smutny śmiertelnie
I zmienił go w straszną, okropną pustelnię...
Z ponurym, na piersi zwieszonym szedł czołem
I kwiaty kwitnące przysypał popiołem,
Trawniki zarzucił bryłami kamienia
I posiał szał trwogi i śmierć przerażenia..."

Może nie aż tak tragicznie, ale jednak coś w tym jest..
( Reni zdjęcia przedstawiają jej ogród i ukochane, od lat hodowane, rośliny śródziemnomorskie- granaty, figi, cytryny, oleandry - kwitnące i owocujące, przywalone śniego-deszczem)

czwartek, 1 października 2015

Orzechobranie

To było w poniedziałek. Po piątkowo-sobotnich deszczach orzechy zrzuciły, co mogły. A ja to musiałam pozbierać, bo któż by? Starszy już się do takiej gimnastyki nie nadaje, bo wyhodował sobie kuferek zdecydowanie utrudniający skłony. A Młody poszkodowany na nodze. No, to pozbierałam. Na szczęście leżały gęsto więc za jednym skłono-wyprostem wrzucałam do wiaderka dość dużo. Łącznie wiaderek było 6 i skonstatowałam, że właściwie to będzie na tyle. Orzechy oddały, co miały oddać. W dalszym ciągu polecą  pojedyncze niedobitki, zapewniające mi gimnastykę na jakiś jeszcze czas.

No, a dziś mamy już czwartek i zaczął się październik. Czyli lecim do zimy, na łeb-na szyję.
Co zakomunikował Red Moon w poniedziałkowy nadranek. Ptactwo przelotne jakoś ten komunikat wzięło do siebie i klucze dzikich gęsi/żurawi ciągną na południe i dniem i nocą , jeden za drugim. Po cztery, pięć w ciągu doby. Skąd ich się tyle wzięło? Jakoś nalotów tak masowych wiosną nie odnotowałam. Odnoszę wrażenie, że odwrót pospieszny bardzo i czasem nie zwracają uwagi na pojedynczych maruderów. Któregoś dnia, podczas wieczornego wysikiwania piesów słyszałam w górze: Czekajcie! Czekajcie! Nie zostawiajcie mnie! Tak gwałtowne i tłumne odloty sugerują chyba, że zima będzie rychło.
W każdym razie, tak z nagła, zimno się zrobiło i już. Właściwie razem z tym Czerwonym Księżycem. Niespodziewanie, rano zbudziło nas pięć stopni. W zasadzie to chyba normalka na tę porę roku, ale po kilkumiesięcznych tropikach  niejakie zaskoczenie.(Dziś zrywając kwiatki  nagietków, które powstały z martwych, zaplątałam się w babie lato. Już?)

Dziecko poszkodowane na nodze, bo w niedzielę zaliczyło dzwona na motórze. Dzwona sprowokował dziadunio, który rączo wkroczył na pasy. Kierowca samochodu, jadacego przed Dzieckiem "dał po heblach", Dziecko też "dało po heblach", coby w kufrze autka nie wylądować. Efekt był taki, że przeleciało lewym bokiem po asfalcie, szorując głową o tenże.  Głowa na szczęście odziana w nowiutki kask. Skutek: motór obskrobany nieco na naklejkach i osłonie dłoni. Pozbył się też lewego kierunkowskazu.Odzież w zasadzie bez szwanku, jedynie bojówki, wykonane z tkaniny USArmy, przytopione na kolanie. Motocyklista raczej w dobrym stanie - obtarte/przyparzone kolano. Szczęście, że włożył pod spodnie męskie niewymowne, bo byłoby pewnie gorzej. Rana wygląda  nieciekawie - na razie przykładam aloes. I tak to jest z motórami. Motor to zmora każdej matki. Bo nie ma rozsądnych facetów. W żadnym wieku.A nawet jak osobnik da się chwilowo opanować rozsądkowi, to zawsze może trafić się rączy dziadunio na zebrze.

I tak, Dziecko poszkodowane na nodze, chodząc z tą nogą usztywnioną w kolanie, przez 2 dni naprawiało siewnik. Przy czym drugiego dnia ja latałam za "instrumentariuszkę": podaj klucz, przynieś kombinerki/łom/ wiertarkę, przytrzymaj śrubę drugim kluczem itp. Z powodu iż Starszy się obraził i nie zechciał towarzyszyć. Ponieważ Dziecko wyraziło swoją opinię co do uprzedniego użytkowania. Otóż siewnik nigdy nie był za kadencji Starszego naprawiany, jedynie jakieś doraźne "akcje ratunkowe", które nazywam "sznurkiem wiązaniem".  W dodatku przychodzili pożyczać go bardzo różni ludzie, którzy poza tym nigdy się w obejściu nie pojawiali. I oddawali, jak oddawali. Najczęściej -stawiając pod stodołą i zmykając z podwórza. Kiedy pewnemu panu powiedziałam, że oddał siewnik z urwanym znacznikiem - przestał się kłaniać.
W ubiegłym sezonie Dziecko sporo wysiłku włożyło w remont, bo sąsiad oddał z rozwalonym łożyskiem. Łożysko pewnie już swoje wysłużyło, ale wypadało poinformować, zwłaszcza, gdy się zauważyło, że coś nie tak. Teraz Dziecko naprawiło, co mogło beznakładowo, wyregulowało, poustawiało i wyczyściło leje, dorobiło ten urwany znacznik oraz uruchomiło mechanizm podnoszący i opuszczający znaczniki na przemian (który nigdy nie był używany). Musi jeszcze zrobić światła, które będzie można na nim zamontować, bo podniesiony - zasłania kierunkowskazy traktora a nie można tak szosą jechać. Swoją drogą ciekawe - wcześniej można było?
A dziś spędziłam prawie cały boży dzionek klęcząc pod młynkiem (czyt. wialnią) z szufelką do śmieci w ręku. Czyściliśmy ziarno na siew. I tak moja prawa rąsia przerzuciła tą szufelką prawie tonę (900kg)  ziarka. Na razie żyje i ma się dość dobrze, zobaczymy, co będzie jutro rano. Dziecko wsypywało z worków na młynek, a potem te worki, powtórnie napełnione oczyszczonym ziarnem, pakowało na przyczepę. W tzw. międzyczasie sobie siedziało dupskiem na moim owsie i szukało wczorajszego dnia w telefonie. W pewnym momencie pomyślałam, że wyzysk człowieka przez człowieka, bo od wsypania do wyłożenia to on nic nie robi i właściwie beze mnie by się obeszło. Ale mi w szarej komóreczce zabłysło, że przecież nie klęknie na to poszkodowane kolano, ani nawet nogi nie zegnie, żeby klęknąć na drugie. Zbieranie łopatą,co można robić na stojąco, w tym wypadku się nie sprawdza. I tak zostałam też ofiarą rączego dziadunia.

Koteczek Areczek chyba wraca do zdrowia, bo zaczyna mu dopisywać apetyt. Chodzi wierzchem i szuka - co by tu zszamać. Biorę go wtedy pod pachę, zanoszę do mojego pokoju, napełniam miskę i zamykam drzwi. Koteczkowi Areczkowi już nie odpowiada siedzenie w zamkniętym pokoju i , gdy tylko zje, bombarduje drzwi. Przy najbliższych wolnych mocach przerobowych będę musiała potraktować je papierem ściernym, (potem oczywiście farbą) bo już drzazgi z nich sterczą. Zaczyna też podjadać kociom z ich miseczek suchą karmę. Ale, sqrczybyk, wie, że mu nie wolno i gdy tylko odwrócę głowę w jego stronę - natychmiast zmyka. Nawet nie muszę już mówić "Arek, nie wolno". Może kota też by można wytresować, gdyby się do tego przyłożyć? Jakoś nigdy nie próbowałam, bo koty to takie niezależne stworzenia, które chodzą zawsze własnymi ścieżkami. I robiąą co chcą i kiedy mają na to ochotę. Np. Klementynie przyszła teraz ochota na przytulki -  wlazła na moje kolana, umościła się na podołku i wydaje pomruki.  Ale niechby mi przyszła ochota na przytulki Klementyny - sory, ale nic z tego. Wyrywa się z rąk, jakby jej grożono śmiercią albo kalectwem. Mała śmieszna Tośka, wzięta na ręce wrzeszczy przeraźliwie: "Nieee". O Koteczku Areczku w zasadzie już wiadomo.

Nie wiem, co Dziecko na jutro wymyśli. Jeżeli jego pomysły nie będą wymagały mojego udziału, to pewnie wyrwę resztę buraczków. Część już uprzątnęłam, a że liście były ładne i zdrowe to kozule miały pyszności na dwa dni. Usunę też te krzaki pomidorów, które już swoje zadanie wykonały. Na większości jest jeszcze mnóstwo zielonych owoców. Czy uda im się jeszcze dojrzeć - nie wiem. Natomiast malutkie koraliki mają wszystko w nosie i  sobie w najlepsze kwitną. Takoż papryka ożyła i kwitnie. Może to jej drugie życie i pory roku pomyliła? Podobnie zresztą nagietki: uschły już  prawie były i to na wpół uschnięte zostało zerwane do skarmienia kozom. Reszta pozostała w glebie z mojego czystego lenistwa . Teraz wypuściły piękne zielone pędy i nawet kwitną.
Grzejecie już? U mnie Starszy zapalił parę razy w kotle, patyczkami jakimiś, ale  przyjemniej w domu. I Tosiunia zajęła od razu miejsce na kaloryferze. Uwielbia to i nawet nie przeszkadza jej, gdy zimą są dość gorące. Żeby uniknąć przysmażania kota  zrobiłam jej ubiegłej zimy taki koszyczek do zawieszenia  na kaloryferze. Niestety - został zignorowany. Czy ja już mówiłam, że nie warto się wysilać i robić czegokolwiek dla kotów? Najlepiej postawić im kartonowe pudło. Maja na chwile zajęcie. No, a potem trzeba użyć odkurzacza....