poniedziałek, 28 grudnia 2015

Idziemy dalej...

Na szczęście już po tym całym świątecznym idiotyzmie.
Częściowo było jak zwykle:
-jak zwykle ozapierniczałam się jak bury osioł
-jak zwykle były niespodzianki - w końcu Cioteczka (Najważniejsza)się dała namówić na przyjazd i w Wiliję w południe Starszy pojechał z Córunia po nią. Z przewidywanej wieczerzy na 3 osoby zrobiła się na osób 7
-jak zwykle ciasto rozdałam, a i tak zostało za dużo
-jak zwykle trochę jedzenia wyrzuciłam.

We wtorek pojechaliśmy ze Starszym do miasteczka, bo nie miałam prezentu gwiazdkowego dla Kasi, oraz zaistniała potrzeba poszukania patelni zamówionej pod choinkę przez Kubę. Złaziliśmy się jak burki, bo Starszy zadysponował krzyżak do choinki (która przytaszczyła sumsiadka) oraz "czubek" - więc zaliczyliśmy debilny market budowlany. Potem sąsiedni market w poszukiwaniu patelni. Potem jeszcze  jeden sklep za prezentem Kasiowym. Nogi wlazły mi w tyłek po kolana, więc wróciwszy do domu połknęłam 2 tabletki przeciwbólowe i polazłam z psami. W trakcie czego zaczęło mnie jakoś dziwnie rąbać w dołku. Nie był to normalny ból żołądkowy, który dobrze znam. Wróciłam zgięta w pół. Próbowałam zalegnąć, że za chwilę przejdzie, ale nie chciało. W międzyczasie zadzwonił Brat, odbyła się konsultacja na dwoje uszu z Francją, po czym Puma zadzwoniła do mnie i wspólnie ustaliłyśmy, że dokładnie tak ją bolało, jak jej wędrował kamyczek. Postraszyła mnie tym, czym straszył ją lekarz, zanim sobie tego kamyczka nie usunęła. I tym sposobem zamajaczyło mi widmo pogotowia i szpitala. Co mi w tym momencie mocno było nie na łapkę. Na wszelki wypadek zasugerowałam Kasi, żeby przyjechała w środę, a nie w czwartek, jak planowała.
Starszy zawisnął nade mną, jak kat nad grzeszną duszą, w gotowości wiezienia mnie, co byłoby przedsięwzięciem idiotycznym. Poza tym Starszy żyje w innym wymiarze i miejsca postoju takich rzeczy przyziemnych jak ręcznik, mydło, koszula nocna małżonki, są mu zupełnie nieznane. Na szczęście potrzymało mnie chwilę i po jakiś 3 godzinach poszło sobie. Zatem ja też poszłam do zewnętrznych zwierzaków, a potem przespacerowałam psy i tyle było działań wtorkowych.

We środę dziecka zjechały obydwa, jednocześnie prawie. Starszy musiał pojechać na dworzec do miasteczka po pierwsze, więc już nie miał wymówki, żeby z pekaesu nie zdjąć drugiego. Po czym Kasia złapała się za szmatę i szczotę oraz odkurzacz, a Dziecko poszło wyjmować silnik z poldolota. Wyjmowanie silnika nie jest zajęciem jednoosobowym, więc musiałam uczestniczyć, modyfikując harmonogram przedświątecznych idiotyzmów. Jak się zrobiło ciemno, to poldolota należało jeszcze wtoczyć do garażu, co uczyniliśmy we trójkę, oderwawszy Kasientę od szczoty i szmaty.Wcześniej Starszy oprawił choinkę, co było proste jak sierp, bo wystarczyło wetknąć i dokręcić śrubami. Kasia poobwieszała, w czym tez musiałam uczestniczyć, bo zaczęła przezywać, jak mrówka wykopki, którą bombkę, na którą gałązkę i nie skończyłaby tym trybem do nocy. W podstawę choinki została nalana woda, co może nieco przedłuży jej żywot. Koty natychmiast potraktowały to jako nowy wodopój. A poza tym dziwnie olały choinkę, nie wspinają się po niej i nie rozbierają na razie.Jak dotąd znalazłam na podłodze w przedpokoju jedną tylko bombkę, która nocą któreś kotowate sobie turlało. Chyba Klementyna. Choć to nie jest pewne.

W Wiliję rankiem Starszy pojechał z Kasią do miasteczka, bo Cioty nie były brane pod uwagę przez aniołka, a potem prosto do Rz. po Najważniejszą. A ja się zamieniłam w pomocnika mechanika, bo w miejsce wyjętego silnika trzeba było wepchnąć w poldolota "nowy", co nie jest zajęciem jednoosobowym jeszcze bardziej niż wyciąganie. Wtłaczanie tego cholernego żelastwa, przy akompaniamencie pierońskich przekleństw w wykonaniu Dziecka, zajęło nam 2 godziny.Był moment, kiedy sądziłam, że głównym daniem wigilijnym będzie "silnik w poldolocie".  Ale złożył, popodpinał. Łapska poobdzierał, krew się lała ciurkiem, cholerne śrubki się nie wkręcały, bo dojścia nie było żadnego. Ostatecznie silnik gdaknął, ale odpalić nie chciał. Istniało podejrzenie, że benzyna, która znajdowała się w baku ok. pół roku, straciła swoje właściwości, a może straciła się w ogóle.I na tym poprzestał natenczas, bo wszyscy już czekali tylko na niego, Najważniejsza zaczęła przysypiać na krześle, a w międzyczasie mamrać półszeptem do Starszego. Dziecko natomiast zaczęło się odgrażać, że dzieli się opłatkiem i spiernicza do garażu na ciąg dalszy zmagań z poldolotem. Kiedy jednak zasiadło do stołu, zmęczenie wzięło górę i poszedł zalegać o 22-giej. Chwilę potem Braciszek wybrał się w drogę powrotną, Kasia padła na wersalce w tle przykrywszy się obżartm psem, a u stołu zostało mi muzeum, które zaplanowało sobie, że prosto ode mnie pojedzie na pasterkę.Toteż nie miałam innego wyjścia, jak towarzyszyć. Przy tym stole oczywiście, bo na pasterkę się nie wybierałam.
Z przebiegu wieczerzy wigilijnej mam wrażenia niezatarte obejmujące głównie trasę z kuchni do stołu, pomieszać, zamerdać, nałożyć, donieść, wynieść, przynieść (dobrze, że już nie - pozamiatać). Drobna krew mnie zalała w momencie, gdy Starszy powiedział, że za kapustę dziękuje, podczas gdy uparcie dopytywał się: a czy mam kapustę, a czy mam groszek łuskany itede. Ostatecznie kapustę jadło tylko Dziecko i Cioteczka. Obydwojgu zaszkodziła, a cała pozostałość spłynęła ze spłuczką.(Niezgodnie z przepisami o użytkowaniu kanalizacji)

Potem były Święta. Cioteczki obie znajdowały się u Najstarszej. A Dziecko zaparło się, że ono musi uruchomić auto i poszło do garażu. Myślałam, że Starszy padnie i nie powstanie, w międzyczasie wypisawszy go z rodziny, ale nawet to jakoś przeżył. Użyczył nawet swego lambordżini, żeby Dziecko przywiozło fjuel ze stacji benzynowej, a potem zasiadł z nami do "Świątecznej wieczerzy" po 19. Bo na 18-tą pojechaliśmy we trójkę jego lambordzini do Bernardynów. Z czego powstało nam wrażenie, że dzieci są rozwydrzone i niewychowane, bo rodzicom lotto (Po tym, jak przez cała mszę swobodnie demolowały szopkę i zupełnie bezstresowo sobie gaworzyły, nie denerwowane przywoływaniem do porządku przez rodziców, którzy byli Bóg wie gdzie i nie interesowało ich. Też tam jeździliśmy z dziećmi, gdy były małe, ze względu właśnie na tę szopkę. Ale szopkę dzieci oglądały z bliska po mszy i znajdowały się na naszych rękach, albo w rękach. No i oglądały, a nie macały.)

W sobotę dziecka sobie pojechały z rana - Kasia bla-blą, a Kuba poldkiem. I nastała cisza. Połączona z nicnierobieniem. No prawie, bo są punkty stałe harmonogramu, które muszą być zrealizowane niezależnie od okoliczności. W dodatku przez całe święta zmuszona byłam pilnować koziego zamtuzu i robić za burdelmamę, doprowadzając Wackowi dziewczynki. To jedną, to drugą. Bo się okazało, że Wandal powtórzył ruję, nawet nieco przedterminowo, a Stara Łupa zaczęła dyskutować od czwartku. Więc im się nałożyło. I Wacek miał "pełne ręce" roboty.
Stefan zaczął jakby powracać do żywych, po tym, jak podzieliłam się z nim putinówką (czyt. soplicą)

W niedzielę zamtuz został zamknięty i byłoby już całkiem na luzie, gdyby nie okazało się, że Księżniczce coś dolega. Rano było jeszcze jako-tako, ale wieczorem już całkiem kiepsko. Pies widocznie cierpiał. Zgarbiona była we dwoje, prawie się nie poruszała i nie odzywała. Brzuch napięty i bolesny. Prosiła na dwór, ale po paru krokach siadała, nie było mowy o wejściu po schodach, trzeba było ją wnosić.
No to dzisiaj lecznica zaraz rano.Wlazłam z Księżniczką na rękach i z hasłem, że chyba muszę sobie u nich kartę stałego klienta wyrobić. A dyżurował ten sam pan, z którym odbywałam telefoniczne konsultacje stanu Stefana i który ostatecznie przyjechał go pooglądać. Zajął się pindą sumiennie. Zrobił USG jamy brzusznej i narządów damsko - sikankowych, z których właściwie do oglądu były tylko te drugie. Nie znalazł tam nic niezwykłego. Poinformowany o czekoladkach zeżartych razem ze staniolem stwierdził, że tego staniolu można poszukiwać jedynie przy użyciu RTG, a to aż w Szówsku. Umówiłam się z nim na informację tel. o 13-tej i o 15-tej. (Że jak się do 13-tej nie poprawi to do Szówska). Potraktował mnie jednak jak stałą klientkę i USG zrobił za free, tak, że zapłaciłam jedynie 4 dychy za podane leki. Księżniczce na szczęście pomogło - o 15-tej na spacerze pomykała już jak zajączek, potem nawet sępić przyszła oraz obszczekała Waldka wracającego z pracy. A wieczorem nawet sama wskoczyła na kanapę. Cały dzień jest na diecie. Rano dostała 3 chrupki i wieczorem też 3 (Ostatnio dostają Bosza Soft dla staruszków, a tam są "chrupki" wielkości i kształtu mniej więcej takich "jaśków" do mleka) Podejrzewam mocno, że to wigilijne nachalstwo wyszło jej bokiem. Bo w wigilię dała tak do wiwatu, że miałam ochotę zamknąć ją w piwnicy - nie dość, że łaziła wokół stołu i sępiła (ostatecznie usadowiwszy się między ciotkami) to jeszcze żebrała głosem, jak zagłodzony pies. Czego normalnie nie robi. A teraz już widać, że wraca do normy, bo zgłodniała i właśnie zbiera okruszki z suchej kromki, która spadła była z kaloryfera. Szafkę muszę zablokować, żeby się znowu nie włamała i czegoś nie zeżarła. Na szczęście czekoladek w staniolu już nie ma. Trzeba się pilnować bardziej niż przy małych dzieciach, mając takie wiecznie głodne psy....

Jak już to wszystko sobie pojechało, Starszy  - do ciotek, siadłam sobie do lapka i wlazłam na bloga mojego kolegi Jasia, który pisze głównie o modzie męskiej, ale o innych rzeczach też. Tym razem, na okoliczność, było o szopkach. No i przypomniało mi się, ze jak dziecka były małe, to ja tez robiłam dla nich szopkę. Szopka, sama w sobie, nie zachowała się do dzisiaj, ani żłóbek, który był zrobiony z drewna, podobnie, jak konstrukcja szopy. Zostały natomiast figurki, które stworzyłam, głównie z drutu, drewnianych korali i skrawków różnych szmatek.No to je wyciągnęłam, otrzepałam i postawiłam, tak sobie, na stole. Koty się nie zainteresowały, więc stoją nawet do dzisiaj:

To jest ten anioł, co "pasterzom mówił"
Na skrzydła poszła jedna foremka keksówka, taka jednorazowa, a włosy chyba oskubałam z jakiejś zmaltretowanej lalki.




M.B. też dostała włosy od lalki (czego spod rąbka nie widać), a Józef i pastuszek mają konopie hydrauliczne na głowach. Rączki, co wystają spod szatek zostały owinięte owczą wełną.
Zmaltretowane już nieco, bo ponad dwadzieścia lat mają

Jakoś mi się kiedyś bardziej chciało zapewne, bo czasu oczywiście więcej nie miałam, niż teraz. 
Chyba muszę zmienić m.p., bo Księżniczka zasiadła opodal i czeka, że coś dostanie. Jak pójdę do łóżka, to jej przejdzie.....


PS (29.12 rano)
Jestem w pozytywnym szoku! Umowa z panem wetem, podczas wczorajszej rozmowy ok.15-tej była taka, że jak będzie trzeba, żeby jeszcze Księżniczkę pooglądał, to zadzwonię o7-ej rano i on wpadnie, bo może koło mnie przejeżdżać.Ale Księżniczka naprawiona całkowicie, nawet wydaje się lepsza niż 4 dni temu, więc po co miałam chłopu głowę rano zawracać, jak się będzie do pracy zbierał. Tymczasem pan wet o 7.40 dzwoni, że jest już niedaleko i czy przyjechać! Po kontaktach z poprzednią panią wet, która codziennie koło mnie przejeżdżała chcąc nie chcąc, ale po operacji dwóch suk zostawiła je z wenflonami i sączkami do mego osobistego usunięcia choć te czynności są w cenie usługi, a do chorej kozy nawet nie zajrzała, mimo, że cały dzień do niej wydzwaniałam - jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Żeby tylko nie zechciał zmienić miejsca pracy, bo dojeżdża z sąsiedniego powiatu!




piątek, 25 grudnia 2015

Lepszego!

Dzś będzie krótko i supłowato, bo dzień świąteczny się zaczyna i nikt po cudzych blogach nie siedzi, tylko czas spędza radośnie z rodziną (czasem może mniej radośnie, a bardziej z obowiązku spowodowanego tak zwanom tradycjom)


Wszystkiego lepszego Wam życzę moi wierni i przypadkowi Czytelnicy!
Dużo spokojności i choć odrobinę na codzień radości. Coby się pokręcone ścieżki wyprostowały, kamienie z serc pospadały (byle nie na odciski) i nic Was nie tłamsiło psychicznie i fizycznie.
Mądrych i życzliwych ludzisków na drodze Waszej Wam życzę.
I co tu będę jeszcze wyszczególniać, sami wiecie, co by Wam dobrego się przydało. Więc niech się spełni!

I tę kolędę Wam dedykuję:




poniedziałek, 21 grudnia 2015

Mientkie serce

tak siedze sobie, nic nie robie. Myślę sobie, że trzeba by się za cóś brać, ale najpierw muszę ustalić rozpiskę czasową.
Znów mnie z piór wymiotło o piątej. Ciemno było, choć w mordę daj. Wchodzę do kuchni, świecę, a pod nogami poniewiera mi się zielona reklamówka. W której wieczorem był wysuszony chleb dla kóz. Zdjęłam te kromki z kaloryfera, włożyłam do reklamówki i postawiłam koło kaloryfera.Jeszcze wychodząc wieczorem do siebie, na tę reklamówkę zerkłam, z myślą, że może by ją jednak gdzieś wyżej. Ale znowu złe jakieś mi nogę podstawiło i kazało pomykać, gdzie się wybrałam, olawszy reklamówkę na glebie. Zeżarła zapewne Księżniczka. Dziwne, że w takim małym psie tyle się tego chleba zmieściło, bo tam było prawie pół bochenka 600 gramowego.Śniadanie dostała symboliczne, bo oczywiście już zapomniała, co zeżarła i przydreptała do michy. Nawet, jeżeli zeżarła Czarna, to grubej chwilowa dieta nie zaszkodzi.....

Tak myślę sobie, że mam chyba porządnie napierniczone pod kopułką. Rano polazłam po owies dla kóz i w skrzyni znalazłam nieżywe myszy. Nieżywe były oczywiście za moją przyczyną. Rozsypałam trutkę, bo tak strasznie ten owies niszczyły, że niebawem byłaby w skrzyni sama śruta zmieszana z plewami. W jednej przegrodzie leżała jedna, a w drugiej trzy -zbite w kupkę. I mi się zrobiło szkoda tych myszy...Jak mi się ta palma pogłębi, to za chwilę zostawię na ręce komarzycę - niech sobie poje bidusia i niech się rozmnaża...

Tak myślę sobie, że jak się ma  miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę (Co powiedziałam jełopowi ""cukiereczkowi", jak przyszedł po kozinkę. A zboczony jełop zaczął rozwijać temat od strony seksualnej. Jełopowi widać "dupa" kojarzy się tylko w ten sposób.) Zrobiłam jełopowi wygodę, zostawiając kozinkę na niedzielę. A sobie dodałam roboty i nerwów: wyczyszczony boks trzeba było zasłać słomą, wcześniej te wiązki, które ocieplały Stefana wynieść, kozinkę pokarmić, napoić, wydoić, no i jeszcze dopilnować w niedziele rano amorów. No, a dzisiaj: wyczyścić, słomę wnieść na powrót, posypać to osikane Lubisanem, coby nie śmierdziało i bakcyle wyzdychały. A Wacek tak się rozochocił, że wybił znowu dwa pręty w kojcu i w tym czasie, gdy naród na sumie się modlił, myśmy z Dzieckiem grzeszyli i spawali te pręty. (Niestety, zostawić ich tak sobie nie można, bo wybija oczywiście od góry i potem by się idiota na taki pręt mógł nadziać. Jak nie gardziołkiem, to np. okiem). Potem jeszcze przed wieczorem wysadził tę kratę z dolnego umocowania. Trochę musiałam z nią powalczyć, by ją na powrót zamknąć, a potem żelastwem jakimś zaklinować.Właściwie powinnam "cukiereczka" spuścić po brzytwie razem z tą kozą, choćby z tego powodu, że gnoja nie lubię - tłusty, oślizły kurdupel, który leje babę.. ("Cukiereczek" wziął się stąd, że dawniej, gdy ja pracowałam i on pracował, tośmy się czasem spotykali na drodze wracając ze swoich prac. Kłaniał się pięknie z daleka, z przekrzywioną główką i po "dziendoberku" pytał: "Może chce pani cukiereczka?" - chociaż mijałam go w locie. Mając za uszami tę laną babę, odpowiadałam w myślach "udław się chuju tym cukiereczkiem")
Dziś zaczynamy trzeci tydzień wspólnej przygody z Wackiem i najchętniej bym go przed świętami oddała, co zdaje się nie jest realne. Za parę dni moja Andzia będzie miała ochotę na amory i znowu będą trzy ciężkie dni do przeżycia. Dobrze, że Dziecko zjedzie 23 -go, to będzie miał kto spawać.

W chałupie zimno. Rozpaliłam w kotle już raniutko, bo ziąb był przeraźliwy. Uprzednio kocioł wyczyściwszy oczywiście. Popiół wyniosłam, wrzuciłam 11 wielkich wiader węgla, co nadal pod okienkiem leży. A Starszy, który ubiegły dzień przesiedział u Cioty, ze względu na obecność syna, dziś od rana latał z nożykiem do golenia, albowiem przyobiecał, że Ciotę na czyszczenie sumienia zawiezie. (Ciota całą noc się przygotowywała, więc już rannym rankiem telefony były - stąd wstał. Myślałam, że ona tak rachunek sumienia od nocy robi, a to tylko ubieranie się było.)W związku z tym był ponad sprawy przyziemne, jak podkładanie do pieca i pomknął czym prędzej. W piecu wzięło i się wypaliło.

A mi się po tych całych akcjach ze Stefanem zrobiła opryszczka - jak nigdy - po prawej stronie. W dodatku wnętrzności  strajkują. Na tę okoliczność zjadłam kaszkę mannę, czym sprawiłam psom wielki zawód, bo kaszki nie dało się wysępić. No, to idę działać, bo starszy się już zdążył  wyczyścić i powraca, ponieważ alarm się włączył. Ale, to jednak tylko listonosz. W dodatku do sąsiada....

Zdrowia i mocy!


sobota, 19 grudnia 2015

Uprzejmnie donoszem,

w kwestii Stefana zmian wielkich nie ma. Dziś był pan wet. Stefan dostał zastrzyk jakiegoś środka pobudzającego wydzielanie soków żołądkowych i żółci. (Nazwy nie podał, ale mam na karcie leczenia. Oczywiście nie sprawdzałam, ale zerknę jutro) Oprócz tego zostawił antybiotyk w zastrzyku w razie W.
Stefan ma już dość tych kuracji, tego wlewania na siłę różnych świństw w niego. Ja zresztą też, bo za każdym razem muszę się z nim mocować. (Podejrzewam, a jutro może sprawdzę, że Stefan waży niewiele mniej ode mnie. Poza tym ma cztery łapy do zapierania się.) Oczywiście, część tych boskich eliksirów ląduje na mnie, głównie na spodniach. I tu się super sprawdzają zakupione ostatnio szelesty z TechTexu - mokre do mnie nie dociera. Tyle, że piorę codziennie, bo się cudne białe plamy robią.
Na widok flachy w moich rękach wbił się dzisiaj pod żłób i na chama wyciągałam go za tylna nogę. Pocieszające, że pił sam, bez proszenia wodę, którą mu zostawiłam, bo wcześniej nawet nie pił. Trzeba było pod nos podtykać i coś tam ewentualnie chłepnął. Ale wody z EMami nie chciał pić.
Ganiam go codziennie, kilkakrotnie po podwórku. Usiłowałam wziąć na sznurek i pójść na spacer, ale dał do zrozumienia, że sory, ale na żadnym sznurku chodził nie będzie.No to lataj luzem po gumnie. To latanie wygląda tak, że Stefan leci przodem, ja za Stefanem ze szczotką. (Dokładnie to jest taki psi dwurzędowy grzebień poprzeczny - czyli rączka ustawiona prostopadle do zębów. Jak by ktoś nie wiedział, ewentualnie, co to jest grzebień poprzeczny). Jak Stefan staje, to ja go szczotką (czeszę), na co Stefan wyrywa do przodu. Potem ucieka kawałek i stoi zanim do niego dolecę, patrząc na mnie dziwnym wzrokiem pt: "jakiej cholery ta popierniczona baba uczepiła się tego grzebienia i z nim za mną lata" Potem mamy dość (prawdopodobnie ja wcześniej nawet) i zapraszam Stefana do boksu.

Z koziej wólki donos następny: jak wcześniej wspomniałam lizingowy Wacek pozostaje na tym padole dopokąd nie pokryje kóz, którym pan Franciszek obiecał. W liczbie jakiś trzech sztuk chyba, do czterech ew. I umowa była taka, że te kozy przychodzą do Wacka, który jest chwilowo u mnie. No to dzisiaj jeden pan przyszedł zapytać. Po czym przyprowadził kozunię. Kozunia taka, że żal patrzeć, jak ten Wacek po niej skacze - maleńka, chudzieńka, wygląda jak półroczna normalna koza, a jest już po jednym wykocie. Ponieważ amory nie do końca sukcesem zostały uwieńczone, stanęło na tym, że pan kozunię zostawi. W tym wolnym boksie.Należało więc dopytać jak karmi i czym karmi. Jarzyny nie bardzo, owsa je malutko. Pan nie wydziela porcji tylko stawia pół wiadra i czasem przez tydzień tego nie zje. Przyszło do karmienia. Postawiłam jarzyny - skubnęła i poszła w kąt. Ale jakoś zainteresowało ją wiadro z wodą. Jak się przypięła, to piła jak smok wawelski. Wypiła taką ilość, że w końcu zabrałam to wiadro, bo bałam się, że smoczo się skończy. Ale zjeść coś musi. Jak gość nie wydziela i pół wiadra starcza na tydzień, to sypnęłam w wiadro słusznie owsa i postawiłam. Około 22-giej poszłam zobaczyć co się dzieje. Z boksu kozuni płynie struga. W pierwszej chwili pomyślałam, że wylała wodę. Ale przecież, ja jej wiadra z wodą nie zostawiłam! Na wszelki wypadek weszłam do boksu, żeby sprawdzić. Jest wiadro, ale z owsem. Znaczy, prawie już bez owsa. Zjadła większość tego,  co nasypałam! Nosz qrwa, głodzi to zwierzę, czy jaka cholera? W poniedziałek ma przyjść po kozunię i chyba go trochę przeegzaminuję. Jeszcze zobaczę ile ona mleka daje - wymię ma ładne, ładniejsze niż moje marmuzle.
Starszy był uprzejmy powrócić na łono: zerkam w okno - widzę - stoi auto przed garażem. A Starszy siedzi se za kierownica i se siedzi. Albowiem w garażu stała centralnie u wjazdu waga dziesiętna, którą przytargałam dla zważenia owsa klientowi, co się z ogłoszenia trafił. Stała i sama spierniczać nie miała ochoty. Wqrw mną targnął niesamowity - wskoczyłam w kamizelkę i wysokognojne i poszłam wagę usunąć z drogi lambordżini.
Akurat pan z kozom przyszedł, więc już zostałam. Chwilę zeszło na te amory, potem musiałam boks przyszykować, bo znów zaporę przed chłodem Stefanowi ułożyłam. I jeszcze listeweczkę trzeba było poprzeczną wyciąć, bo kozunia zaczęła się wspinać.
Jak wróciłam - Starszy już wytrwale trwał przy jedynej słusznej tiwi, odbieranej na komputrze. I tak sobie trwał zawzięcie przez cały wieczór, mając wyjebane na sprawy przyziemne.
Koło piątej Dziecka zjechały, więc trwał tym bardziej, jak tygrys w jaskini. Ponieważ w lodówce było głównie światło, poprosiłam o udzielenie kluczyków, żeby Dziecko mogło podjechać i zakupy zrobić. Udzielone nie zostały - może mnie zawieźć a kluczyków nie da. Tyle, że ja miałam jeszcze kilkadziesiąt rzeczy do zrobienia, a kilkaset już zrobiłam. Nogi miałam trochę bardziej w dupie niż normalnie. Ale co tam. Jak ktoś tak wytrwale trwa, to takie tematy mu latają koło tyłka. W końcu pokarmiłam zwierzynę zewnętrzną, domową, wyprowadziłam psy i stwierdziłam, że znowu musi być, jak Babcia zawsze mówiła - "Ustąp głupszemu". Przebrałam się z grubsza i kazałam zawieźć.
W międzyczasie pranie się prało, co Dzieci przywiozły. Potem jeszcze kilka wsadów było i rozwieszanie po gałkach od nadstawek, coby do jutra wyschło Pralka zdobyczna okazała się mieć więcej wad niż stwierdzono wstępnie i Magda pierze ręcznie. Ale ręcznie, w/g moich kryteriów, można uprać majtki, skarpetki i chusteczki do nosa. Ostatecznie jakiś wełniany sweter, jak się bardzo pragnie. Ja sama, na wstępie, zdana byłam na ręczne pranie. Nienawidzę prać ręcznie, nie umiem, zawsze przy praniu dziecięcych skarpetek (które były zbyt zabrudzone, by je wrzucić do automatu) pozdzierałam kostki. Patrzę jak na kretyna na osobę, która mając pralkę, pierze ręcznie np spodnie. Tego się zrobić  po prostu nie da. Szkoda trudu i wygłupu.Owszem, prało się "ręcznie" dżinsy w dobie przedautomatowej, bo zwykłe pralki ich prać dobrze nie chciały. Ale to była wanna i szczota, a nie jakieś w paluszkach szeleputu.
Klementyna wykorzystała skrzętnie pouchylane nadstawki i z największej, tej szafowej, wygruziła cały nabój rzeczy, które tam są włożone i czekają na swoje lepsze czasy, to jest na moment, kiedy znajdzie się ktoś, na kogo będą odpowiednie rozmiarem i stylem. Ostatecznie dobrze się stało, że to wyrzuciła, bo może Magda coś w tym szmateksie znajdzie dla siebie (a to są porządne rzeczy, głównie francuskie, w większości funkiel nówki nieśmigane, lub śmigane niewiele) Ostatnio zaniosłam do sąsiadki całą półkę swetrów, żeby rozprowadziła je w sobie wiadomych kierunkach.
I tak, święta już właściwie za progiem. Sumsiadka wypieki dziś rozpoczęła. A ja nadal mam uczucia mieszane. Wqrw i sprzeciw we mnie narasta. I jeszcze nie wiadomo czym to się skończy. Właściwie, gdyby nie zwierzyniec, skończyło by się w jeden określony sposób: wsiąść do pociągu byle jakiego, potem do autobusu i wylądować na Szklannej Górce. Zwierzyńca samopas nie zostawię, bo nie może być zdany na moje fanaberie. Zresztą, może w Wiliję przemówi ktoś ludzkim głosem. I będzie to właśnie koza?

piątek, 18 grudnia 2015

Dobrzy ludzie

Opłaciło się nie być świnią. Dzięki temu teraz, jak mi bardzo trzeba jakiejś pomocy, mogę się o nią zwrócić i uzyskać.Bardzo rzadko mi się zdarza, nie lubię zawracać ludziom głowy swoimi sprawami, ale czasem są sytuacje podbramkowe i nie ma wyjścia.
Tak jak teraz. Starszy pojechał wczoraj w południe do Najważniejszej. A przy wieczornym karmieniu zwierzyny zewnętrznej okazało się, ze ze Stefanem jest coś nie tak. Nie wstał na powitanie jak zwykle i w ogóle nie zainteresował się jarzynkami w karmidle. Psy ostatnio towarzyszą mi przy wieczornym obrządku. Zostały więc wyautowane do domu, coby uwagi nie rozpraszać, a Stefan poddany bliższym oględzinom: nie pracuje żwacz, Stefan leży, napina się, pobekuje. Nieciekawie to wyglądało i szkoda zwierzaka, bo widać, że cierpi. Przewrażliwiona może jestem na punkcie moich zwierzaków, ale w takich momentach, kiedy trzeba działać panikę udaje mi się pogonić precz. Najpierw telefon do Jakuba, bo on więcej wie. Potem jeszcze do weta. Potem do sumsiadki, co ma trzy pudełka leków w domu po pyralginę, bo u mnie nie uświadczysz. Na szczęście miała. Za ten czas drożdże na kaloryferze ruszyły. No to wlew i masażyk. Co godzinę łaziłam zaglądać i masować dziada trochę. Efektów zero. Potem jeszcze 2 wlewy, z czego ostatni już dziś, bo o trzeciej rano. Rano dalej nic, więc telefon do weta około ósmej. Nie przyjedzie, bo ma odległy teren. Przyjechać do lecznicy.
Ha, przyjechać. Dobre sobie. Ale jak? Jak pojadę wieśbusem, to mi zejdzie ponad dwie godziny, biorąc pod uwagę rozkład jazdy. Jedyny ratunek sąsiadka Danusia, która ma w tym tygodniu drugą zmianę, więc jest teraz w domu. No to lecę, dzwonię. Otwiera Waldemar. Lekki opad szczęki miałam, bo byłam przekonana, że  w pracy. Ale pytam, czy mnie nie podwiezie do lecznicy, bo Stefan kiepski. -"Dobra, to ja się ubiorę i tam zaraz podjadę. Ale, Danusia, to ja ci muszę zabrać blaszankę" (Danusia właśnie pojawiła się w drzwiach ubierając kurtkę, czyli gotowa do wyjazdu, pewnie na jakieś miastowe zakupy)
Więc ja się też poleciałam przebrać błyskawicznie z oborowych śmierdzieli. I czekam na podwórzu. W międzyczasie lampa mi błysnęła, że wet mówił o zastrzykach. No, jak ja do cholery zrobię zastrzyk, jak nigdy nie robiłam! W życiu! Strzykawka służyła mi jedynie do rozdzielania fipreksa na psy.Jest drugi Waldemar po sąsiedzku, który chowa świnie. Jak są prosięta, to się je szczepi. I na pewno nie woła do tego weta, bo żaden gospodarz przy takiej małej hodowli tego nie robi. Waldemar był ostatnio na bezrobociu, to jest szansa. Ale okazało się, że Waldemar w końcu znalazł pracę. No to dupa blada. Ale zajechał Waldemar z blaszanką. Nie zatrzymuje się na drodze, tylko podjeżdża na podwórze i nakręca. I tu szapo ba przed Waldemarem. Wziął Danusi blaszankę, bo był przekonany, że wieziemy do weta kozioła! I ani chwilę się nie zawahał, przed wzięciem obórkowego śmierdziucha do auta! (Blaszanka, to taki peżot osobowo-towarowy)

Akurat w momencie kiedy weszłam i wymieniłam dzieńdoberki z panem Uśmiechniętym zadzwonił pan "wet od huberta" (świnta krowa - nawet nie wiem, jak się nazywa, mam go tak zapisanego w telefonie, dziś dowiedziałam się, że ma na imię Robert, więc może w końcu gdzieś znajdę) i wydał dokładne instrukcje Uśmiechniętemu - co i jak. Wyszła tego pełna reklamówka, dobrze, że zawartość kieszeni wystarczyła, bo złapałam, co w domu miałam (wczoraj sprzedałam metr owsa, to akurat miałam więcej, bo nie było czasu latać po ścianach jeszcze, a kartą u moich panów się nie zapłaci) No i zastrzyki w liczbie dwóch. Rany boskie! Objechałam za dziękuję, bo Waldek za paliwo nie wziął ("Jeszcze się pani może kiedyś przydać" - nie wiem na co - chłopaki mu się dobrze uczą, więc pomoc raczej nie potrzebna fachowa. Chyba, że sałatą spłacę)
Przebieram się w strój ochronny. I. Rany boskie! Dwa zastrzyki! No przecież za cholerę nie zrobię. Dzwonię do Jakuba po instrukcje -jak, gdzie. Tłumaczy, jak krowie na miedzy. Idę do domu, biorę pustą strzykawkę, kłuję ziemniak. No, nie ma opcji. W ziemniak lezie, jak w masło. Ale jak to idzie w skórę, w mięsień? Puknę za słabo i co? dopychać będę? Za mocno - wygnę igłę, wbije mu się pieron wie gdzie?
 Święty Franciszek! Dzwonię. jest. Właśnie wrócił  "z roboty" (Św. Franciszek pracował jako elektryk "na kolei". Od lat jest na emeryturze i dorabia cieciowaniem przy budowie autostrady) Pytam, czy zrobi zastrzyk.-"Czemu nie". Pyta kiedy przyjechać. - "Najszybciej, jak pan może" - "No to zaraz? To za chwilę będę". I za chwilę jest. Rowerkiem. Uśmiechnięty i ubrany na letniaka. Zrobił zastrzyki błyskawicznie. Potem wspólnymi siłami laliśmy z przodu i z tyłu. I śmy sobie pogadali: "Fajny zegarek pan ma" - "A, japoński kupiłem w J. za 15zł. Bardzo chcieli sprzedać pewnie." - "Mnie się jakoś zegarki nie trzymają" - "No, szczęśliwi czasu nie liczą". -"Kolana mnie bolą, nawet nie mam jak klęknąć koło tego Stefana",  -"Bo już pewnie pani swoje odklęczała". Pan Franciszek. Mistrz celnej riposty. Potem wsiadł na rowerek i pojechał. I to był taki pozytywny przerywnik z panem Franciszkiem.

Cały dzień upłynął pod znakiem Stefana. Inne zwierzaki trochę na tym ucierpiały - Arkadiusz nie dostał swojego jedzonka i żywił się z ogólnych misek, oraz kuwety nie zostały porannie wyczyszczone, na co Klema zareagowała tak, że zlała mi się na łóżko. Trudno. Już pralka uprała. Na szczęście nie śpię pod jakąś cholerną kołdrą, lecz pod śpiworem, który schnie błyskawicznie.
Psy zaliczyły dwa spacery i jeden karcer za płotkiem. Zniosłam trochę przywiezionego wczoraj wungla. Wyczyściłam ten cholerny piec CO, któremu trzeba min. raz na tydzień w bebechach szczotą grzebać, bo inaczej zasłona dymna na całej klatce schodowej. Sumsiadka przyleciała i przytaszczyła jodłę. Trochę się ją stuninguje dokładając gałązki z dołu do góry i będzie choinka. (A potem szpilki będę wybierać spod dywanu do Wielkanocy) I jeszcze Małgosia zadzwoniła, czyby jej szajbusa nie podciągnąć z procentów, bo dostała pałę i ma zaliczać.No, to jutro ja się rewanżuję tym, co potrafię.
Pomiędzy jednym a drugim zaglądaniem do obórki, wlewaniem w Stefana i masowaniem, poskakałam trochę po zwyżkach, przeganiając brudy i kurze. A to na szafkach, a to na lodówce, a to na lampie. Na lampie! Z krzesła! Trochę już nie te czasy - jakieś skurczybyki krasnale nocami łażą i przesuwają mi szafki kuchenne i lampy coraz wyżej!

Mimo to, że Stefan nadal jest nieczynny - dobry dzień był dzisiaj. Bo i ten Waldek, co bez mrugnięcia Stefana chciał wieźć. I pan Franciszek, który tak natychmiast przyleciał z uśmiechem. I sumsiadka z jodłą. I Jakub dzwoni i esemesi, w kwestii Stefana.Są jeszcze dobrzy ludzie. Ale żeby ich spotkać trzeba było nie być świnią. Chyba mi się to udało. Może bardziej wśród obcych, niż w domu. Bo tu Starszy ma ciągłe zastrzeżenia. Wczoraj stwierdził, że się kompromituję. Czym? A no tym, że zaniosłam barszczyk do sumsiadki, coby się w ciepełku kisił (Po coś tam zaszłam i sumsiadka zaprowadziła mnie do kotłowni, żeby pokazać w jakich balonach ma wino, bo będzie zlewać i przydałby się jej balon mały. A w tej kotłowni czyściutko, pyłku nie uświadczysz. Ciepluteńko, jakieś stoły stoją, a na nich w garze żur się kisi, a w słoju barszczyk, co go sąsiadka Dańcia przyniosła. No to może i mój się zmieści, bo u mnie raczej nie ma szans ukisnąć. Co tatuś nazwał ośmieszaniem się i kompromitacją. Kazałam mu się puknąć w łeb, barszczyk zaniosłam i na dokładke mały balon, coby sobie sumsiadka wino zlała.)

No i idę spać w końcu. Już mi się trochę udało pospać na krześle. Z kotą na kolanach. Na szczęście zaczęłam spadać, bo by się Stefan soli gorzkiej nie doczekał. Ponieważ część tej soli wylądowała, oczywiście, na moich spodniach, więc poszły do pralki. I akurat pralka powiedziała pi-pi-pi, więc wyciągam, rzucam na kaloryfer i pędzę w kimono. No to -karaluchy pod poduchy!



poniedziałek, 14 grudnia 2015

o poranku

Znów piąta dwadzieścia! Budzik jakiś wewnętrzny mam na tę piątądwadzieścia, czy co? No, to zebrałam się z pierza czym prędzej, bo obudziwszy się, kisnąć w pościeli nie umiem. I zabrałam się natychmiast za poranny harmonogram, żeby mieć z głowy. Robiąc dwa w jednym, dla usprawnienia. Więc jedzonko dla Areczka (malutko, bo się znowu nażre po uszy i puści pawia), psy precz z wyra, koty precz z pokoju i kuweta do czyszczenia (pominięcie tego punktu porannego harmonogramu kończy się wypadkami poza kuwetą, niestety, więc trzeba pamiętać). Teraz nastawić kawkę, jedzenie pozostałym kotom uzupełnić i wymienić wodę, jedzenie psom, wymienić wodę psom, druga kuweta, kawka właśnie olała kuchenkę, więc kawka, mleczko i kromki sobie. Psy tymczasem swoje zjadły i zajęły pozycje strategiczne do sępienia. Ale Areczek też zjadł i dewastuje drzwi, domagając się swobodnego dostępu do reszty chałupy. Kromeczki zjedzone z udziałem psów, kawka wypita. Psy na razie na sikanko nie chcą, poszły się wersalczyć i obszczekiwać sporadyczne auta. Jeszcze jeden punkt porannego harmonogramu (nie licząc sikanka psiego) pozostał: mianowicie w kotle wygasło, zdaje się -  totalnie, ale na razie nie czuję weny potrzebnej do obcowania z siekierą, więc pomarznę.
Starszy się objawił w kuchni: "Co, spać nie możesz?" Zapytał takim tonem, jakby wczesnoporanne wstawanie było wykroczeniem przeciwko moralności. Oraz "Jak tam, co tam, co pozatem?", na co usłyszał, że pozatem chujnia. Bo jak rzuci z rana to kretyńskie pytanko, to od razu we nie wzbiera i uchodzi.
No i fajnie. Tym pięknym pytankiem rozpoczęliśmy kontakty międzyludzkie na początek nowego tygodnia.

Który jest ostatnim tygodniem, przed tygodniem świątecznym i cóś należałoby podziałać.
Działania będą ograniczone do paru newralgicznych punktów, które tych działań wymagają przynajmniej parę razy w roku. Po żadnych zwyżkach łazić nie będę i kurzów na szafach przeganiać. Zresztą koty robią to na bieżąco, latając wierzchem, dzięki czemu pajęczyn nad szafami nie mam. Przynajmniej jeden pożytek z posiadania kotów. Z tym wyjątkiem, że muszę zawiesić uprane wcześniej lambrekiny na ich właściwe miejsca. Oraz firankę u Starszego. Starszy pożąda firanki, bo on "jest starej daty" i musi mieć na oknie jakiegoś kurzołapa. Już dał do zrozumienia, że pożąda, cytując sąsiadkę, która ponoć rzekła, że ""jakbyś tu miał firankę, to by tak wszystkiego nie było widać."
Zapędzała się do mnie na okoliczność firanki właśnie. A konkretnie obszywania owej taśmą. "Bo babci maszyna ściąga a babcia niedowidzi". Która maszyna nie ściąga przy obszywaniu taśmą tych cholernych firanek! No i jest to w ogóle to, co tygrysy lubią najbardziej. Ale jej nie powiem, że mam maszynę niesprawną, bo wie, że mam dwie. Niesprawność obu jednocześnie byłaby dość dziwna (choć może dopuszczalna, zważywszy, że pan O. był uprzejmy powiesić się jakiś czas temu i naprawiać nie ma kto) i popsułaby stosunki dobrosąsiedzkie. Tak, że tak. Obszyję jej tę cholerną firankę, uprzednio odprawiwszy sąsiadkę precz, coby nie słyszała tych wszystkich okropnych wyrazów, w konfiguracjach przeróżnych, które w trakcie padną. Bo oczywiście cholerna maszyna będzie ściągać, ja będę ciągnąć to plastikowe gówno, coby równo szło, nici będą strzelać, a nawlekanie igły jest najbardziej uwielbianym zajęciem, zważywszy moją ślepotę. Oraz fakt, że produkt gebelsowskiej myśli technologicznej został wyprodukowany w Chinach i odległość pomiędzy główką maszyny a stopką opuszczoną została przewidziana na małe żółte rączki.

Na tę okoliczność wzbiera we mnie okropnie, bo moje okulary wołają gromkim głosem o wymianę. Szkła maja niecałe 2 lata i praktycznie należałoby je wyrzucić, a nie ślepić przez nie psując sobie wzrok dalej. Aktualne okulary zakupiłam w lutym 2012, płacąc za nie 1200zł, z czego koszt oprawki wynosił jakieś niecałe 200. Nie minął rok, a szkła nadawały się do wymiany, wobec czego wqrw we mnie wzrósł jak Kilimandżaro i z tym Kilimandżaro poleciałam reklamować. Pan wzbraniał się ręcami i nogami, że niewłaściwie konserwowane itp, ale w końcu przyjął i wymienił bezpłatnie na najlepsze ponoć szkła z Jeleniej Góry, biorąc pod uwagę długoletnią współpracę. Ja wiem, że szkła mam skomplikowane, że jakieś tam indywidualne tuningi być muszą, ale żeby jedno szkło kosztowało tyle co pół laptopa, to mi się w mojej emeryckiej, wiejskiej pale nie mieści. No i  laptopa kupionego za równowartość ostatnich okularów używam już 7lat! Ilość zakładów optycznych w mojej powiatowej mieścinie rośnie w postępie geometrycznym prawie. O ile bardzo bardzo długo był tylko jeden, to teraz naliczyłam już 7, a i to nie wiem czy wszystkie wzięłam pod uwagę. W dodatku jakieś proste szkła do czytania można nabyć w każdej aptece. (Przy czym ja i tak musiałabym dać zarobić optykowi, nabywszy dwie identyczne pary z różnymi szkłami, coby przełożył) Tak, że tak: gdyby byznesu na tych okularach nie było, to by tak ochoczo optykowych firm nie zakładali.

Tak, że tak... Powalczyłam trochę siekierą i z siekierą.. Przed frontem domu (właściwie ten front nie jest frontem, tylko ścianą szczytową, no ale od drogi jest, to jakby front), u wejścia do warsztatu, który kiedyś był garażem, leżała od dłuższego czasu kupa gałęzi. Leżała i co koło niej przechodziłam, to mi na uczucia estetyczne właziła z kolanami. W niedzielę wysupłałam zza niej kubeł ze śmieciami, który trzeba było wieczorem dotransportować do głównej drogi, coby na rano stał, gotów dla śmieciarzy. No i dziś trzeba by ten kubeł odstawić na miejsce, a zasupływanie go z powrotem za te gałęzie uważałam za szkodliwe zdrowotnie. Więc zwlekłam gałęzie do kotłowni.Mam tam klocek do rąbania przecudnej urody, bukowy, taśmą stalową zabezpieczony wokół, coby nie pękał, jak w niego grzmocę, na mój wzrost akuratnie przez Brata ucięty. Udało mi się z tej walki wyjść cało, choć patyki śmigały, gdzie chciały. A jak się robi coś będąc okularnikiem, to jest stuprocentowa pewność, że to co ma puknąć w szkło okulara wpadnie pod okular (Ostatnio o mało sobie oka źdźbłem siana nie wybiłam - nie dość, że wlazło pod okular, to jeszcze pod powiekę.)
Przed wieczorem przyszła sumsiadka. Akurat polazłam z psami, a wróciwszy zastałam siatkę ziemniaków na schodach przed domem. Aha, som ziemniaki - jest sumsiadka. I masz babo kaftan, ta jeszcze z ziemniakami. Pogadałyśmy chwilę, psy jej nawet nie napoczęły i Księżniczka, o dziwo szczekła tylko trzy razy, żeby szarwark odbębnić. Przed odchodnym sumsiadka wyciągnęła firankę, tak przeze mnie oczekiwaną. I... Jest gorzej niż myślałam. Ta cholerna firanka jest z takiego kryształku (tak się to kiedyś nazywało, a teraz to jest zdaje się organdyna, choć z organdyną wspólnego nie ma nic). Jak go zwał, tak go zwał, pytanie powstaje, czy to plastikowe pieroństwo można w ogóle żelazkiem dotknąć, bo przecież jakoś ten brzeg założyć muszę.
W każdym razie martwić się tym będę jutro, dzisiaj skończyłam  z orzechami, które potłuczone czekały na swoją kolej. Starszy pomagał solennie, bo on bardziej biegły w kwestii orzechowej. Na początek dostałam zjebkę, że źle były tłuczone. Ale po jakimś czasie stwierdził, że co za cholerne orzechy. Jeszcze takich nie łuszczył. Zdaje się, że ta susza tegoroczna i upały nawet na orzechach się odbiły.

No, ale tak "krok za krokiem, krok po kroczku" ubywa nam tego roczku. Na tę okoliczność uprasowałam i zawiesiłam lambrekiny (o firance dla Starszego zapomniałam oczywiście polazłszy na strych, a drugi raz mi się nie chciało) i  wypucowałam dwa newralgiczne kuchenne zakamary - szafkę pod zlewem i kuchenkę z prawa, z lewa, z tyłu, z góry, od spodu i we wnątrzu. Jakimś cudownym świństwem w postaci pianki, które działało żrąco, najbardziej na drogi oddechowe. A nie napisali, na opakowaniu, żeby tym w masce robić i rękawiczkach. Z lupą wyczytałam!

Oraz w trakcie łuszczenia orzechów zakomunikowałam starszemu, że  w tym roku żadnej kapusty z grochem (fuj) nie będzie. Co zbył milczeniem.

sobota, 12 grudnia 2015

Swinto dyszla

Dziś w mojej powiatowej mieścinie Święto Dyszla, niejako bis, ponieważ główne jest w środę. Święto Dyszla już od dawna z dyszlem wspólnego nie ma nic. Dyszle zostały zastąpione przez różnego rodzaju tzw dostawczaki większe i mniejsze.Oraz straciło charakter targu, a stało się tymczasowym zbiorowiskiem obwoźnych sklepów, handlujących tym samym, co można kupić w sklepach stacjonarnych, po cenach wcale nie konkurencyjnych.
Dokonanie zakupu płodów rolnych. czy innych wytworów tego typu. bezpośrednio od producenta należy wybić sobie z głowy. Warzywa pochodzą z hurtowni, nawet w sezonie przebyły długą drogę z pola na stragan. Cena jest wyraźnie ustalona i targowanie się niemile widziane. Czasem sam sprzedawca coś spuści z ceny, gdy widzi, większy obrót u konkurencji. Sporadycznie, przy drodze z górki, pojawiają się w sezonie malutkie stoiska - ot stolik biwakowy z wagą elektroniczna i parę skrzynek, kilka pęczków czosnku, kopru itp. Oraz miód z okolicznych pasiek, z tym że okolica rozszerzona aż po lubelskie. I także sprzedaje go handlarz, nie pszczelarz osobiście.
A tak ogólnie - chłam, badziew, chińszczyzna i dziadostwo.
Dziwi mnie bardzo, że są osoby, które środa w środę (w soboty tylko zmotoryzowani, bo wieśbus nie jeździ) jadą "podpisać listę obecności". Wiejskie jadło prędzej można kupić na miejskim "zieleniaku", gdzie jest kilka stołów przeznaczonych na taki handel. I tam rozkładają się kobiety z serem, mlekiem prosto od krowy w butelkach po mineralce, jajkami, jakąś bladą kurą w kartonowym pudełku (zawsze mam wrażenie, że psu z gardłą wyciągniętą), chrzanikiem oskrobanym i powiązanym w pęczki itp. W sezonie grzyby, borówki i inne działkowe i leśne płody. No i zieleniak jest w centrum miasta, parę kroków od stacji wieśbusa. Na zieleniaku większość miejsca zajmują trwałe sklepiki owocowo-warzywne z towarem z hurtowni, choć zdarza się, że od producenta bezpośrednio. Ale to w ramach lewizny jakiejś, bo taki sklepik musi się fakturami z fiskusem rozliczać oraz oczywiście kasę fiskalną posiadać. Ha!, której nie mają straganiarze na targu, wszystko jedno, czy sprzedają kartofle, czy firany, czy garnitury oraz płaszcze.

Święto Dyszla zaliczam zaledwie parę razy w roku. Na ogół tuż przed "zimną Zośką", kiedy kupuję rozsadę pomidorów i papryki oraz wszystkiego, co mi w rękę wpadnie, a czego sama nie posieję. I też niezbyt chętnie i w ostateczności, bo na zieleniaku rozkładają się z "flancami" te same od lat osoby, podczas, gdy na targu - nie wiadomo. I nie ma chachmęcenia, bo ja je wzrokowo pamiętam i one pamiętają swoich klientów. Więc nie zdarza się sytuacja z targu, gdzie kobita wetknęła mi 5 krzaków "bety" zamiast "limy". A "lima" też nie byłą limą, tylko prędzej "zyską". Jakby nawet chcieć z gębą polecieć  potem, to szukaj wiatru w polu.
Drugi raz byłam latem, gdy zepsuło mi się kosisko i potrzebowałam klin oraz kabłączek. Ale odkryłam potem, że można te rzeczy kupić w sklepie, w tej samej cenie, zresztą, nawet gdyby 2 razy drożej, to i tak nie są  to straszne pieniądze, bo klin kosztuje złotówkę, a kabłączek  - 3 zł.
(Marzy mi się taki targ, jak jarmarki okazjonalnie organizowane tu i ówdzie. No, taki jak dawniej był targ. Gdzie kupowało się śmietanę i masło zawsze od tej samej "baby". Która czasem Mamie do pracy podrzuciła, jak nie zdążyło się w porę na targu zjawić.Śmietana była w litrowym "weku" i taki sam, czyściutki, dawało się na wymianę. Wiosną dymka i rzodkiewka były "prosto" z inspektu  a nie takie, które już 3 dni wędrują po giełdach hurtowych i hurtowniach, podlewane czymsik i pryskane, żeby nie straciły na atrakcyjności.)
A teraz zaplanowałam sobie wyprawę w celu dokonania jednego przedświątecznego zakupu. Otóż właśnie w okresie przedświątecznym pojawia się na targu taki biwakowy stolik, z którego gość sprzedaje olej lniany i konopny. I ma ten olej w jednakowych, ciemnozielonych butelkach ćwiartkowych, nie jakiejś zbieraninie pomonopolowej. Olej lniany, żaden rarytas, bo w sklepie też można nabyć zimnotłoczony, nierafinowany. Ale ten konopny! Raz kupiłam, z prostej ciekawości, nasłuchawszy się opowieści Starszego, jak to dawniej w każdym domu siano konopie, z których potem powrozy się kręciło, a nasienie nosiło do miejscowej tłoczni i każdy miał własny konopny olej. Teraz, aby posiać konopie, trzeba mieć specjalne zezwolenie (jak na mak, który dawniej na każdym kartoflisku rósł, do spółki z bobem)A nuż ktoś marysię chciałby hodować, więc kontrola na tych polach jest (a kto chce i tak marysię wyhoduje u mamusi w ogródku). No i olej konopny stał się rarytasem, raz w roku produkowanym, żeby wigilijną kapustę dla tradycji okrasić. A mnie, po tym jednym zakupie, prześladuje przecudny zapach tego oleju. Przy nim najznakomitsze oliwy pachną mdło i tłuszczowo, a jeszcze bywa, że mają smak swoisty, psujący smak sałatki, czy czego tam. Jeszcze mi sumsiadka naopowiadała, jak to u nich jadło się chleb domowy w tym oleju maczany. I masz, naszło mnie!
Tymczasem dzisiejsze obchody Święta Dyszla trzeba będzie przełożyć, bo od nocy leje. W dodatku jest tak okołozerowo i będzie ślizgawka. Chyba żeby się później "podkasało"... Święto Dyszla trwa mniej więcej do południa. I często najlepiej pojechać tak, żeby "świece pogasić", bo łatwiej dojechać autem i jest gdzie zaparkować.

Na marginesie donoszę, że Wacek wczoraj rozpierniczył metalową kratę, wybiwszy z niej jeden pręt, który uprzednio przyspawany był. Powstała szpara na jakieś 15cm oraz podejrzenie, że będzie usiłował w tę szparę swój śmierdzący, rogaty łeb wsadzać. Co groziłoby niechybnie nadzianiem oka albo gardzieli na ów pręt. Wetknęłam dechę, kablem przywiązałam (który zaczął natychmiast obgryzać) i zadzwoniłam do Pana Franciszka, z nadzieją, że może zechce go jednak zabrać. Tymczasem okazuje się, że Pan Franciszek jest cały szczęśliwy, że trafiła się głupia, co se wzięła Wacka w lizing, bo sam już miał dość demolki dokonanej przez niego (o czym się, na wszelki wypadek nie zająknął wcześniej), łącznie z drzwiami wysadzonymi z otworu razem z futryną. Już by go pewnie skonsumował, ale obiecał komuś krycie, a Pan Franciszek słowny jest. Przyjechał ze spawarka i pospawał. Szkoda mi głupola, sympatyczny jest, choć sajgon czyni. Stoję tam w tym smrodzie i patrzę jak szamie jarzynki swoją śmieszna mordką. Nawet przychodzi zszamać jabłuszko z ręki, ale dotknąć się nie daje. Wczoraj znów sprzątał, zgarniając ściółkę z połowy podłogi. Co mu przeszkadza? Prawdę mówiąc, z niepokojem idę z rana, bo nie wiem na co go ostatecznie stać. Ale tydzień już za nami, jeszcze 2.... Jakoś damy radę...
PS
Zaliczone.Lista podpisana. Jednak się podkasało, nawet słoneczko wyszło i pojechaliśmy. Na gaszenie świeczek więcej chętnych było, bo po nas dużo aut jeszcze przyjechało. Poleciałam jak strzała, kątem oka podziwiając świetliste lelenie i przecudnej urody, różowo-fioletowe dywany w kształcie kwiatuszków, aż doleciałam do stoliczka, na którym stał miodzio i oleje. Więc nabyłam, pół litra tym razem, bo takie też były, oraz miodzio gryczanny, który lubię najbardziej ze wszystkich miodziów. Potem jeszcze filcaki na opuchniete odnóża Najważniejszej i odwrót, coby sobie uczuć estetycznych do końca nie spaskudzić. I jeszcze jeden sklep, jedyny w którym można ostatnio dostać śliwki suszone na wagę. Z sobotnią, cholerną kolejką do kas, oczywiście.


czwartek, 10 grudnia 2015

ciemnym rankiem

znów mnie jakieś licho z łóżka wyrzuciło o 5.20 (wyrzucając jeszcze ze 3 razy w międzyczasie) Psy stwierdziły, że już dzień, skoro pani wstała i się ubiera, więc Księżniczka kazała zdjąć się z łóżka i zajęła pozycję strategiczną pod drzwiami. Czyli - czapka na głowę i srrruu w mokry mrok. (Swoją drogą, jest to fajna sprawa, że natychmiast po wstaniu z pierza pędzimy na powietrze świeże. Domniemywam, że moje ostatnie smarkanie stąd się wzięło. Teraz pilnuję przynajmniej czapki.) A jak było sikanko, to i śniadanko się należy. Po  śniadanku  się psy straciły z mych oczu, słyszę natomiast pisku-pisku. Lecę szukać, gdzie popiskuje, ciemności w domu egipskie, światłą nie świecę, bo starszy śpi. Obleciałam chałupę nie znalazłszy, więc ostatecznie zaglądam do mego pokoju. No, tak -  Księżniczka siedzi przed łóżkiem, łapka w górze, czyli "bierz mnie na ręce i pakuj na to cholerne łózko, jak sobie takie wysokie wymyśliłaś". Niestety, od jakiegoś czasu Księżniczka już na łóżko nie wskakuje. Okupuje natomiast pielesze Starszego, bo jego tapczan jest znacznie niższy. Bywa, że jak sobie dłużej poleży to złazi potem z zesztywniałą lewą łapką. Ale w polach te sztywności jej natychmiast przechodzą i ostatnio pomykała z piskiem za zającem. Ogólnie pomyka ochoczo i żwawo, jak ze sznurka spuszczona zostanie. Zresztą inaczej spacerowania nie ma, chyba, że po trotuarze. Trotuar zaś staramy się omijać, bo pewna miła skądinąd Małgosia postanowiła zrobić dobrze swojemu psu i wieczorem wypuszcza go z kojca zostawiwszy też otwarta bramę od posesji. Pies oczywiście natychmiast pędzi  na drogę, zaburzając ruch samochodów i powodując nadwyrężenie mięśni rąk u mnie, gdy zostanie zauważony przez moje psy. Delikatnie zwróciłam uwagę, nie nazwawszy niestety rzeczy po imieniu. Pal licho moje ręce, obawiam się , że Zośka może zaliczyć glebę z roweru, gdy nie zauważy czarnego psa, co jest wysoce prawdopodobne, z powodu iż ostatnio pali się co druga latarnia. A Zośka ma malamuta i wieczorami robi mu przebieżkę za rowerem, no, w zasadzie obok roweru. Zobaczymy...

Tymczasem przedstawiam Wacka:

Oto i on. To białe na jego rogach to wapno ze ścian, a ruda smuga - rdza i farba z metalowych prętów kojca. Zważywszy na grzywkę, brodę miałby Wacek zapewne do kolan, ale została obcięta przez Pana Franciszka, gdyż brała na siebie część parzonej śruty, którą Pan F. karmi swoje kozy.  Może mu się za parę dni ta resztka  wykruszy, bo, ze względów zapachowych, nie mam ochoty na bliższe kontakty z Wackiem polegające na wyczesywaniu mu czegokolwiek. Sympatyczną ma tę mordę nawet i szkoda mi go trochę, że tak sam siedzi w tym chlewie. Wczoraj działał zawzięcie, bo wyczyścił ze ściółki pół powierzchni kojca. Dokładnie! 

A to efekty Wackowego zrywu miłosnego o niedzielnym poranku. Te grube dechy były tak spasowane, ze nie było widać łączenia. Zastanawiałam się co im zrobił , że tak to wygląda i odkryłam, że przesunął słup, ten środkowy, przy którym jest szczota. 
No i stłamszony uchwyt na wiadro. O wyglądzie wiadra lepiej nie mówić.

A to jest otwór, którym opuścił boks Stefana, obluzowawszy uprzednio 2 żerdki w stefanowej przegrodzie, tak, że powstała między nimi szpara na jakieś 20cm. Otwór ma wymiary około 20 na 35cm. Jak faceta na amory zbierze, to wszelkie przeszkody pokona...

Skoro zaczęłam obórkowe tuningi, to należało dokończyć.

Warsztat pracy. Głównym narzędziem było to czarne długie coś, na samej górze po lewej - taka łyżka do gwoździ. Żeby zrobić, co zaplanowałam, najpierw musiałam zepsuć co zrobione było. A że  listwy umocowaliśmy z Dzieckiem na gwoździach, w dodatku takich pięciocalowych, to ta łyżka, a najpierw młotek i dłuto, okazały się niezbędne. Resztki gwoździ były odporne i na łyżkę i na obcęgi, więc zostały po prostu ucięte boszem. Pomysł zaiste o nobla wołający, żeby używać bosza, mając wokół słomę. Ale głupiego Pan Bóg strzeże i gasić nie trzeba było. Wzięłam zresztą profilaktycznie te iskry na siebie  - kurtce też nie zaszkodziły.

I oto efekt ostateczny użycia tych wszystkich strasznych narzędzi. Szanowne panie dostały karmidła na zewnątrz i skończyłosie włażenie z łabami do papu.Wgląda na to, że tak ze 2cm za wysoko i Królowa Matka ma problem. Pecha też ma, że tam akurat sęki  u niej wypadły - ścięłam  później nieco wyrzynarką tę bułę, licząc, że będzie wyrozumiała dla głupoty i nie świśnie w przestrzeń pękniętym brzeszczotem. Oraz poszukałam klocka na stopień dla KM, coby wyżej miała. Wanda inteligentniejsza - staje na ostatnim szczebelku i nic jej podstawiać nie trzeba. Jakoś w pionie jeszcze by je oddzielić, bo jak widać, wyrodna matka usiłuje objadać dziecię.

Właściwie przemieściłam tylko 2 listwy - ostatnią (której tu nie widać, jest dużo wyżej) i trzecią od dołu. Ale wymieniałam też ten słupek na prawo od Andzi, więc wszystkie pięć listew musiałam oderwać od poprzedniego. Ponowny montaż już na wkręty, coby przy następnym ewentualnym tuningu tyle strasznych wyrazów paść nie musiało i straszne narzędzia, wymagające strasznej siły nie musiały być używane. Ponieważ skręcać dwóch elementów w powietrzu się nie da, kręcenia "do brzucha" jeszcze nie opanowałam (choć kto wie, czy mnie nie czeka), Starszy został zawezwany do pomocy. Stał tam u Andzi i podpierał ten słupek, niezadowlony bardzo, bo Andzia skubała go w tyłek, a on się nie miał jak opędzać, gdyż trzymać musiał.   Po tych doświadczeniach powzięłam mocne postanowienie: Nigdy więcej żadnych cholernych gwoździ!! Montaż na wkręty jest lekki łatwy i przyjemny, a demontaż jeszcze łatwiejszy, bo nie wymaga skubanego w tyłek trzymacza, a jedynie zmiany kierunku obrotów we wkrętarce.

A teraz muszę się zebrać w sobie i wychynąć ponownie na powietrze. Już nie tak świeże, bo sumsiedzi powstawali i palą - czarne dymy z kominów walą, sugerując użycie nowoczenych materiałów jako rozpałki. A że wilgoć skroplona z góry lezie, to przybija te dymy do ziemi. Tak, że nie tylko w Krakowie macie cudnie...

Pozdrawiam serdecznie. Zbierajcie tyłki w troki i nie dajcie się. Jeszcze tylko 2 tygodnie i zacznie nam przybywać. (Dnia oczywiście, bo wszak umiar w jedzeniu zachowujemy i przez święta się nie obżeramy. Na co jest prosty sposób -  piec i pichcić na święta jak najmniej, nie na tym wszak polega istota świąt, żeby się nażreć trującej strawy, odchorować i mieć problemy z guzikiem w ulubionych portkach. Co niestety, nie do wszystkich dociera.)


niedziela, 6 grudnia 2015

Leasing i skutki....

Doświadczenia rodzinne wykazują, że lepiej nie bawić się w żadne leasingi, bo może to za drogo kosztować. Mnie jednak, jakieś złe opadło i wzięłam w lizing - kozioła. Skutki są opłakane i przedmiot lizingu pewnie zostanie zwrócony.
Po kolei: W sobotę, rannym ranem okazało się, że Wanda ma ochotę. Ponieważ kolanko już zaczęło pomału wracać do normy, więc zaistniały niejako warunki, by jej ochota została zaspokojona. Zadzwoniłam  do Świętego Franciszka, albowiem już  kwestia zaspokajania była z nim wstępnie dogadana. No i tak wyszło, że w zasadzie kozieł może być udostępniony, nawet wylizingowany, ale pod koniec grudnia dopiero. Z tym, że na ten raz i owszem. Po jakiejś chwili Święty Franciszek  pojawił się na podwórzu wraz z rowerem i oznajmił, że  w zasadzie, to mogę tego kozła brać już natychmiast. Stanęło na tym, że przygotuję boks, po czym zjawię się u niego i on mi "tą swoją biedą" osobnika przywiezie.
Boks został uczyniony w dwie godziny, przy wydatnej pomocy Dziecka, które w piątek wieczorem zjechało w pielesze. Łaziło od rana i dopytywało, czy na prawdę nie trzeba mi nic pomóc. Usłyszawszy, że jednak nie, przebrało się w strój roboczy i zamierzało robić hamulce w deerce. A tu bach - z hamulców nici.
Uczynienie boksu sprowadziło się w zasadzie do zamknięcia istniejącej przestrzeni bramką. Bramkę należało wykonać oraz przymocować dwa kawałki kantówki drewnianej po obu stronach - do ściany i do istniejącego boksu Stefana, żeby było ją na czym zawiesić i do czego zamykać.
Po czym Dziecko podrzuciło mnie, z obrożą i linką w garści, do Franciszka. Franciszek ubrał kozieła, z pomocą zięcia zapakował na dwukółkę, na której ustawił elegancki, tapicerowany taboret dla mnie. Odpalił biedę szarpnięciem za linkę, jak odpala się kosiarkę i pomknęliśmy jak "szczała południa" przez wieś. Ja siedziałam na taborecie, trzymając kozieła jedną ręką za róg, a drugą za kudły na grzbiecie, bacząc , by co mądrego nie przylazło mu do rogatego łba i nie próbował popełnić samobójstwa przez uduszenie. I wdychałam cudowny koziełowy aromat.
Na dzień dobry kozieł został zapoznany z kandydatką na chwilową żonę, po czym umieszczony w boksie.

Wcześniej zdjęłam stefanowe karmidło ze ścianki jego boksu, żeby się nie mógł po nim wspinać.Plany przewidywały wyniesienie karmideł na zewnątrz. Karmidła i potrzebny materiał zostały zakupione i czekały na kolanko. Sytuacja zmusiła do zrealizowania planu przynajmniej o u Stefana: przykręciłam do jego bramki dwie poprzeczne listwy i wycięłam kawałek jednej listwy pionowej z bramki. W ten sposób powstał otwór, przez który Stefan może wystawić głowę, żeby sobie poszamać. Otwór niewielki, jakieś może 20x35 cm.

Wieczorem doszło jeszcze do konsumpcji tymczasowego związku i wszyscy poszli spać.
Rannym rankiem Czarna wypuszczona na sikanko pomknęła pod obórkę i nie maiła ochoty wrócić. Pomknęłam więc i ja. I cóż widzą me słodkie oczęta: rozochocony żonkoś usiłuje przedostać się do swej wybranki, w korytarzu sajgon i pobojowisko. A boksy wszystkie zamknięte. Więc jak skurczybyk wylazł? Wierzchem? Drugi rzut oka wykazał, że nie wierzchem: u Stefana  o bluzowane 2 listwy w ściance boksu, między nimi szparka, umocowane wczoraj karmidło poniewiera się na glebie wraz z listwą, do której było przykręcone - wydostał się tym otworkiem na głowę Stefana!. Trzeci rzut oka napotkał Stefana wbitego pod żłób, tak, że tylko czubek nosa wystawał, w boksie stefanowym zmasakrowane wiadro i obejma na nie, naruszone grube dechy w przegrodzie do Andzi. Tego było już za wiele i czym prędzej zabrałam się za przygotowanie kojca w dawnym świńskim chlewie, za ścianą. Kojec pusty i czysty, stało tam tylko kilka kanistrów i łopaty oraz grabie. I nie było bramki. Ale znalazłam, założyłam, wrzuciłam wiązkę słomy i translokowałam patafiana.Dostał siano, wodę do picia, bo nie daj boże zostawić wiadro. Siedzi tam i drze twarzyczkę, od czasu do czasu, dla rozrywki, grzmocąc rogami w metalowe pręty lub ścianę. Najbardziej się obawiam, żeby nie pokonał przegrody między kojcami, bo w tym pozostałym stoją stare okna z szybami.

No i co ze Stefanem, bo nie wyłaził prawie cały dzień z tej dziupli. A ja oczyma wyobraźni widziałam połamane żebra, połamane kończyny i wewnętrzne obrażenia, które będą miały skutki żałosne. I prałam się wirtualnie po gębie, że nie posłuchałam sugestii Dziecka i nie umieściliśmy żonkosia od razu w tym chlewie.
 W końcu  Stefan wylazł i okazało się, że cały wizualnie a nawet głodny, bo jak otworzyłam boks to popędził do wiadra z owsem. Zapewne wbił się pod żłób natychmiast, jak tylko kozieł przedarł się do niego. Tym razem moje lenistwo wyszło na dobre, bo zwykle na zimę wgniatam w tę dziuplę kostkę słomy. Teraz jest ciągle ciepło, więc jeszcze się ociągam z zimowymi dociepleniami, dzięki czemu Stefan ocalał.
Oboje z panem Franciszkiem błysnęliśmy głupotą i brakiem wyobraźni. U pana Franciszka kozy chodzą luzem po obórce i kozieł ma swobodę poruszania, zaspokajania swoich chuci, wyboru zony. A tu został odcięty i uwięziony. Trochę mi się wydawało, że nie będzie z tego zbyt zadowolony, ale nie sądziłam, że taka mała glizda dokona takich spustoszeń. Bo kozieł ma zaledwie pół roku i jest niewielki.
Zobaczymy co przyniesie jutro, czy kozieł zostanie, czy ciupasem odstawion będzie do własnej obórki.
Jakoś mi ciągle  nie wychodzi  MTwD. A należałoby wreszcie, bo może nie starczyć czasu. Znów robię coś, czego nie chcę ulegając sugestiom innych, którzy mi brzęczą za uszami, że "kto to widział, żeby kozy nie kryte 3 lata", " w tym roku to juz chyba pokryjesz" i tepe i tede. A ja mam w de te całe akcje związane z kryciem, wykotem, to latanie przez 2 tygodnie nocami do obórki, czy nie już przypadkiem, potem asysta przy porodzie, potem problem co z koźlętami, bo przecież nie zostawię wszystkich, bo nie mam ochoty na zjadanie koźląt własnoręcznie na butelce wychowanych. Bo jest mi ta cała zabawa do niczego niepotrzebna. Ta ilość mleka, która dają mimo wszystko jest wystarczająca do kawy i na sery dla nas, a sprzedaż na tym terenie nie wchodzi w grę. Zapewne są amatorzy na kozie sery, skoro takie widnieją na półkach w biedronce, ale na wsi od lat panuje przekonanie, że sklepowe lepsze niż od baby. No i niech tam. Ja sobie zjem "od baby", a inni niech jedzą biedronkowy....Tylko ciągle nie potrafię ostatecznie postawić na swoim i pakuję się w takie jazdy jak wczoraj i dzisiaj. Kosztem nerwów, kosztem zdrowia, bo kolanko jednak ucierpieć musiało.

Dziecko jutro ma ważny dzień -rozmowa o pracę. Ciekawe czy moja domowa hedhanterka przeprowadziła z nim rozmowę instruktażową, co miała uczynić oraz mnie poinformować. Ale nie poinformowała: "jestem z Patusią, potem oddzwonię" No i zostało na potem...

PS. Dla miastowych oraz nieświadomych wyjaśnienie: Pan Franciszek "biedą" nazywa taki śmieszny ciągniczek na dwóch kółkach marki "Dzik". Było to w peerelowskich czasach oficjalnie produkowane i kupowane przez wysoce małorolnych wieśniaków. Można do tego doczepić przyczepkę, też na dwóch kółkach, taką przyczepkę pan Franciszek posiada, selfmade oczywiście. Zdaje się, że można jeszcze jakiś sprzęt uprawowy przyczepić, ale wtedy się już nie siedzi na tym ciągniczku, tylko za nim popiernicza kłusem - pan Franciszek na ogól na bosaka.Gdyby ktoś bardzo chciał wiedziec, jak wygląda takie retro, to można TUTAJ

piątek, 4 grudnia 2015

Kolanko koryguje plany

No i kolanko mi numer wycięło, który zmusza mnie do korekty planów. W dodatku nie to kolanko, po którym mogłam się wszystkiego spodziewać, tylko pozostałe. Jakieś trzy dni temu dawało znać o sobie nieznacznie. Niby nie boli, a jakieś większe się zrobiło i ogranicza chodzenie. Tzn. chodzenie się samo jakby ogranicza, biorąc sygnał od kolanka, że coś nie tak, jak normalnie. Domowe sposoby skutkowały na chwilę. Rano kolanko wyjęte z kapusty było śliczniutkie, ale już po porannym spacerze z psami wracało do, ostatnio ustalonej, normy. Powzięłam postanowienie, że tak być nie może, bo przecież ja mam obowiązek chodzić. Trzy razy dziennie minimum -  na dłuższy spacer z psami, 2 razy dziennie minimum -  jakieś szwendanie się do kóz i po kozach, parę razy dziennie zaliczam schody do kotłowni oraz parę razy dziennie parę schodków na klatce i przed domem na szybkie psie sikanko. No to wczoraj pojechałam do mojej pani doktór pierwszego kontaktu. Odsiedziałam co swoje, bo przede mną paru chłopa było, a chłop jak chory, to na wszystko. Pani doktór tylko zerkła i orzekła stan zapalny. O badaniach jakowyś czy innych diagnozach, tudzież specjalistach od kolanek się nie zająkła nawet. Receptę wypisała na antybiotyk i inne jakieś tam, więc wziąwszy tę receptę w zęby poleciałam do apteki, najbliższej, co po drodze do auta ją miałam. Tzn, do apteki "u Greka". Żaden on Grek, Gruzin jakiś czy inny Kazach. Podeszłam do wolnego okienka, akurat na wprost drzwi do zaplecza. Właściciel naraz wyskoczył, uśmiechnął się do mnie promiennie śnieżnobiałymi ząbkami i ukłonił, jak starej znajomej. Czym mnie zaskoczył nieco, bo ludzie na ogół tacy mili nie są. Po czym zniknął, a po chwili pojawił się z kremikiem do rączek, który, z kolejnym śnieżnobiałym uśmiechem, przede mną położył. (Kremiku do rączek w zasadzie nie używam, a jak już to specjalistyczny jakiś, kiedy mi rąsie pękają wszerz i wzdłuż a najchętniej wzdłuż właśnie - linii papilarnych na palcach.) Znowu się tak bardzo jego uprzejmości nie dziwię, skoro 2 kroki dalej pojawiła się nowa, olbrzymia, rzęsiście oświetlona apteka. Ale uśmiech miał taki naturalny bardziej, nie firmowy. A do tej rzęsiście oświetlonej apteki aż strach wchodzić, bo może człowiek ubrany nieodpowiednio?
Czyli tak, zarobić dałam nieco "Grekowi", piguły biorę sumiennie i czekam, co z tej kuracji wyniknie. Plany się skorygowały, bo miał być lekki tuning na kozich salonach. Zaczęło mi przeszkadzać jakby wskakiwanie z łapami do karmideł. Postanowiłam zrobić kozuniom świński numer i wynieść im te karmidła na zewnątrz boksów. Karmidła wzięły i przywędrowały. Z Augustowa, w ciągu jednej doby. Super sklep. Lepszy od Niemca, u którego psio-kocie jadło kupuję, bo w dodatku mogę zapłacić z góry i nie latać potem po bankomatach, żeby mieć co wręczyć kurierowi.
Należało także zakupić listwy jakieś. Starszy ostatnio przestał wiedzieć, gdzie w mieścinie można co kupić i trzeba mu wykładać prawie ręcznie, co mnie wqrza nieco. W jednym zapodanym przeze mnie miejscu mieli listwy dużo-bardzo-ładne, do tego za cienkie i za drogie. Przecież mi zwykłe montażowe, niestrugane nawet, by wystarczyły. No to do Majstra, gdzie nikt sensowny po listwy nie jeździ, bo tam jedna kantówka, taka 5x5, kosztuje 18zł. Ale mnie zawiózł, a ja już nie miałam ochoty tłumaczyć, gdzie dalej, więc stwierdziłam, że kupię te listwy za ciężkie pieniądze i będę mieć z głowy. Raczej miałabym na głowie, bo do tatusiowego lambordzini nie każda listwa wejdzie, a te muły, które się po Majstrze snują - nie tną. Własnej piłki nie miałam. Ale na płocie u wejścia zobaczyłam paletę - sprzedają po niecałe 6 PLNów. I to było właśnie to. Paleta to cudowna sprawa. Nabyłam dwie, za niecałe 12 zł, zapewniając sobie surowca moc. No i co? No i nic. Sobie stoją i czekają na moje kolanko. Dzisiaj nie zdzierżyłam, wzięłam dłuto i poszłam spróbować, jak się będą rozdzielać. Nawet idzie. Ostatnio na Pintereście obczaiłam takie zmyślne narządko do odzyskiwania deszczułek z palet. Amerykańcy są szpeniochy od takich różnych rozwiązań ułatwiających życie. A jak coś wymyślą, to chętnie się chwalą. Dziecko by zrobiło błyskawicznie, jak by było. A tak - będzie akcja z łyżką do gwoździ. Ciekawe jakimi gwoździami te akurat zbite, bo bywają takie gwoździe żebrowane poprzecznie, które się trudno wyciąga. Wbija się chyba łatwiej, bo domniemywam, że nikt w te palety młotkiem nie napiernicza, tylko jakimś pistoletem te gwoździe wstrzeliwują.

Mimo ograniczeń musiałam się zmagać dzisiaj z listewką od szybki we drzwiach wejściowych, która złośliwie wzięła i odpadła. Odpadła zresztą nie pierwszy raz. Systematycznie odpada. Drzwi z wiązu, tatusia pomysłem wykonane przez domorosłego stolarza, którego należałoby zastrzelić. Bo żeby zrobić drzwi z klepek na styk, bez pióra to trzeba być debilem nie mającym pojęcia co robi i z czego. Przybicie listewki trzymającej szybkę, gdy się jeździ młotkiem po owej często kończy się koniecznością zakupu nowej szybki. Bardzo obawiałam się, że i tym razem tak się skończy, bo gwoździki w to cholerstwo iść nie chcą wcale. Wyrazów więc padło mnóstwo, głośnych nawet. Na co sąsiad, usiłujący tuż za płotem odpalić motorower na padniętym akumulatorze, nawet nie próbował iść w zawody. Albo klął w duchu, albo cierpliwy taki.

Na okoliczność uziemienia niejakiego kontynuowałam, pięknie rozpoczęte rankiem, napierniczanie młotkiem. Można młotkować na siedząco, z wyprostowana nózią, co by kolanko nie cierpiało. Na przykład orzechy. Wczoraj zniosłam ze strychu dwa solidne wiadra. Dziś przytaszczyłam skrzynkę z hadesu oraz klocek spod babki do klepania kosy - ma takie akuratne wgłębienie po tej babce, które usprawnia młotkowanie. Orzechy mam zamiar zamienić na złoty szeląg i w zasadzie miło by było, jakby się nabywca jakiś znalazł płacący bardziej złoty ten szeląg niż miejscowych lichwiarz skupowy. Bo zawsze krew mnie nagła zalewa, jak potem w detalu widzę ten owoc mojego młotkowania i dłubania za cenę 2 i pół raza większą niż lichwiarz skłonny płacić.
Wyjątkowo młotkowanie odbyło się w kuchni. Zawsze robię to w hadesie, bo tam i tak idzie swój do swego. Dziś stwierdziłam, że marznąć nie będę a w końcu ja tu sprzątam, więc kto mi zabroni. Tymczasem łupki spod młotka piżgały gdzie chciały. Były i na ladzie kuchennej i w zlewie i w najdalszym kątku pod ławką. Jakim sposobem tam - nie wiem, chyba łuki zataczały. Psy i koty miały radochy trochę, bo wykradały orzechy. Czarna w celach konsumpcyjnych - zmyślna bestia - nie z wiaderka, a z kartonu, już zmłotkowane. Koty kradły całe, żeby sobie poturlać. Czym prędzej zbierałam je z podłogi, żeby tatuś nie uszkodził sobie potylicy nadepnąwszy na orzeszek, gdy się wyłoni ze swego torunia. Potem dołożyłam staranności i posprzątałam wszystko, zostawiwszy karton z urobkiem w kuchni. I poszłam do kóz. Chwilę mi zeszło, bo wigoru jakiegoś nabrałam nieoczekiwanego. Pokroiłam im jarzynki, nabrałam siana, wyczyściłam karmidła, wiadra umyłam i nalałam świeżej wody.Na chwilę zawiesiłam się na boksie Stefana i stałam, patrząc i słuchając, jak chrumkają sobie sianko szeleputku -  szeleputku, ciamku-ciamku.
I z tym wigorem wróciłam, mając zamiar wyprowadzić psy na trotuar. A tu sajgon - łupki porozwalane na podłodze, Czarna czai się po kątach, Księżniczki niet na horyzoncie. No to zaczęłam Czarną opierniczać. Skończyłam, wołam Księżniczkę, a Księżniczka nie przychodzi.Wchodzę do pokoju, świecę -  Księżniczka z łepetyną między nogami siedzi na dywanie na kupce wyjedzonych łupinek po orzeszkach. Słyszała ten opeer i, będąc w poczuciu winy, myślała, że to do niej. Stąd ten łepek między nogami i wzrok w bok. Moje biedne, niedożywione psy muszą sobie radzić, jak potrafią, ze zdobywaniem pożywienia.

Klementyna zaanektowała puste już wiadro i postanowiła tak sobie posiedzieć.

Ostatnio na niedożywionym ciałku Księżniczki odkryłam 2 guzki. W zasadzie one tam były wcześniej, wtedy kiedy odwiedzałyśmy pana weta z czym innym. Pan wet zlekceważył, a guzki jakby znikły. A teraz pojawiły się w postaci ciemnej plamki na sierści. Plamka wymacana okazała się guzkiem, a ja wpadłam w panikę, bo już sobie zaczęłam wyobrażać to i owo. Ten gruby, fanaberyjny, sapiący pies to całkiem spory kawałek mojego życia, więc tak jakoś mi trochę zależy, żeby tę resztę, co jej jeszcze została przeżyła w miarę komfortowo. W wyimaginowanej sytuacji 3 dni nie robiłoby różnicy, więc pozostawiłam te 3 dni na próbę kuracji domowymi sposobami. A na wszelkie skórne zmiany maść nagietkowa wykonana na oleju kokosowym i lanolinie, z dodatkiem lawendy i olejku z drzewa herbacianego sprawdza się świetnie. Tym razem też działa, co oznacza, że moja imaginacja przesadna bywa.

Krok za krokiem, krok po kroczku idą święta. A moje okna doczekać się nie mogą, kiedy się nimi zajmę. Od zewnątrz upaćkane przez wichury i deszcze, a od wewnątrz przez  zwierzakowe noski i łapki. Ale wszelkie akcje, wymagające gimnastyki typu "hop na krzesełko nózią i hop z krzesełka" będą musiały jeszcze poczekać. Wieszanie "brylantu" tudzież, bo dodatkowej wspinaczki na parapet wymaga. I przez ten czas przemyślę, jak go powiesić, żeby koty za chwilę, przy jego pomocy, nie rozwaliły szyby.

środa, 2 grudnia 2015

Dzionek za dzionkiem

mijają, różniąc się od siebie jedynie ilością i jakością opadów oraz siłą wiatru. I tak "krok za krokiem, krok po kroczku, najpiękniejsze w całym roczku - idą Święta" ( jak trójkowo zaśpiewali w zapodanym przez Renię linku). Dla kogo najpiękniejsze , dla tego - naj. Dla mnie najważniejsze, że się przesila zimowo i "krok za krokiem, krok po kroczku" zaczyna przybywać. Po minutce, po dwie, ale już w styczniu widać różnicę. I to mi dodaje optymizmu. Bo Święta jako takie czarno widzę.Starszy jakoś dziwnie pomija milczeniem moją ofertę zakupu choinki i podejrzewam, że już coś uknuł. Córusia zapragnęła żywej, co Dziecko skomentowało "jak będzie potem sprzątać?" A tak na prawdę, to Święta mnie wcale nie rajcują, nie lubię Świąt. Nie lubię tego przymuszonego stania przy garach i przyrządzania potraw, które się robi tylko dlatego, że tak każe tradycja, a tak na prawdę to się tego jeść nie powinno wcale. Ja zresztą nie jem.
Ale, OK, do Świat jeszcze chwila i zobaczymy co będzie i jak.

Na razie jest paskudna dujawica. W cudnej prognozie piszą, że prędkość wiatru max 51 km/ha, ale podejrzewam, że większa.Wczoraj miałam problem z tym, żeby ustać na drodze, jak poszłam w pola z psami, a z powrotem, pod wiatr, było na prawdę ciężko. Potem trochę ten wiatr przycichł, żeby wieczorem znów się wzmóc. Tłucze czym może, w tym dachówkami na dachu, a ja drżę tylko, żeby znów tego dachu nie rozebrał. Już raz tak się stało, ale to było dobrych kilka lat temu, ja o te kilka lat młodsza i Dziecko było w domu. A teraz wypadało by siąść i płakać. Płacz wychodzi mi coraz lepiej, z tym, że nie siadam, tylko biorę się do akcji.
Wczoraj miałam ciężką walkę z deską u kóz. Była tam taka jedna , w przegrodzie między Andzią a Wandzią, która się w pionie rozłupała i prześladował mnie widok Wandy ze szczypą z tej deski wbitą  w gardło.Należało w końcu wymienić. Ponieważ istnieją trudności logistyczne, a prosić się nie lubię, więc wybrałam się na poszukiwanie czegoś co by się nadawało. Znalazłam jakąś dechę w miarę przyzwoitą. Wymierzyłam, urżnęłam. Ponieważ pierwszy raz cięłam wyrzynarką - nie zwróciłam uwagi, że ciężko to szło.Potem z trudem oderwałam tę uszkodzoną, używając łyżki do gwoździ i wyrazów. (Bo inteligentnie pierwsza przegroda została wykonana przy użyciu gwoździ - debilizm i zaćmienie umysłowe ogarło wtedy mnie i Dziecko) I zabrałam się za przykręcanie. Wkręt wszedł do połowy i wkrętarka powiedziała brrr. Wkrętarka nowa i tandetna, więc stwierdziłam, że nie da rady i poszłam po wiertarkę. Wiertarka też powiedziała brrr. No to poszłam po wiertło. Wiertło strzeliło. Zmieniłam wkręty na nieco mniejsze, a zatem i cieńsze i jakoś poszło tą dziadowską wkrętarką nawet, bo okazało się, że wiertarka ma padnięta głowicę i luzuje dokręconego bita po paru obrotach. Dopiero po całej akcji, gdy deska została przykręcona, wszystkie wyrazy padły, które paść musiały, a kozy wyczołgały się spod żłobów, zaczęłam oglądać odcięty kawałek deski. I stwierdziłam, że sosna to na pewno nie jest, buk też nie, czyli jakaś bliżej nieznana cholera, twarda jak pieron. Może jesion, bo mocno białe na przekroju.

Dziś używania wyrazów był ciąg dalszy. Najpierw, poszedłszy po siano, zastałam stodołę otwartą na przestrzał. Chwilę zastanawiałam się, czy zamykać, ale gdy zobaczyłam jak jedno skrzydło północnych wrót fruwa sobie tam i z powrotem, stwierdziłam, że jednak tak, bo inaczej urwie. No wiatr oczywiście urwie to ogromne i potworne skrzydło wrót. (Wrota są wysokie na blisko 4m i pewnie na tyle samo szerokie)Więc zamknęłam, podparłszy uprzednio od zewnątrz to latające skrzydło, żeby wiatr miał problem z otwarciem. Ale południowych nie zamykałam, bo przy pierwszej próbie zamknięcia zostały mi z rak wyrwane i z hukiem otwarte.
Potem było jeszcze lepiej: Garaże u nas zostały zrobione z dawnej obory. Za zachodnią ścianą tej obory jest pomieszczenie, gdzie dawniej był silos na kiszonkę, taki pod dachem. Silos miał otwór drzwiowy w zewnętrznej ścianie, zachodniej.Ale tylko otwór. Z obory były drzwi do silosu. Jakoś tak wyszło, że wszystkie pozostałe drzwi w ścianach działowych tego budynku zostały zamurowane, z wyjątkiem tych jednych, które zostały zastawione regałem na narzędzia i inne Dzieckowe szpeje mechaniczno-optyczne. I dzisiaj tak sobie dmuchnęło, że ten regał stracił wiarę w siebie i sobie legł na tatusiowym autku. Jak zobaczyłam ten regał na autku, a na glebie mieszaninę śrubek, nakrętek, śrubokrętów, kluczy, zapasowych żarówek, trytytek, obejm i innych cudów, to się nogi pode mną lekko ugły. Podejrzewałam najgorsze, mianowicie brak bocznej tylnej szyby w autku, ale na szczęście była cała. Zaanonsowałam Starszemu i poprosiłam, żeby mi pomógł ten regał postawić. A Starszy spokojnie, że po co, niech leży. On uwielbia działanie przez zaniechanie, zwłaszcza w momentach wymagających trudnych decyzji, lub pewnego wysiłku fizycznego, bądź umysłowego. Potem sobie stał w oknie, ćmoktał cukierek i paczał co ja robię. A mnie krew nagła miał ochotę zalać z bezsilności. Więc poszłam po sąsiada, który przybiegł ochoczo. Postawiliśmy, umocowali przebiegle. I tylko pozostało mi sortowanie tego miksu na glebie. Ale poszło szybciej niż myślałam, a resztki drobnych śrubek pozbierałam magnesem.
A potem przyszedł Pan Listonosz i przyniósł mi małą paczuszkę z taką oto zawartością:

Laurka (DOŚĆ MROCZNA) zwłaszcza z powodu tego HU HUU w prawym górnym rogu, które spowodowało, że tę niewidzialną sowę usłyszałam prawie. I zawartość pełna mocy, zwłaszcza, że obrączki są z opali, które maja magiczne właściwości. Jest to prezent od pewnej Księżycowej Dziewczyny z Dredami, która gości czasem na tym blogu, a nocami maluje cudnie witraże, trując się przy tym ołowianymi farbami.

Dzięki temu szlag co chciał mnie trafić, trafił zapewne gdzie indziej.

A wieczorem zadzwonił Braciszek, który też miał zajebisty dzionek, bo mu się w lesie spierniczyła zwrotnica w autku. Śrubka do tej zwrotnicy cudownie niemożliwa do nabycia, straciła gwint. Drogą przemyślnych zabiegów z użyciem gwintowników została wykonana nowa. Ale po zakręceniu tego Brat wygląda jak po ciężkiej walce i ramię ma całe zsiniaczone i poobdzierane ze skóry. W dodatku, cofając autkiem po ciemku, na podwórzu, haratnął w słup  na którym wisiał kabel od telefonu. W ten sposób odciął się niejako od telefonu i internetu oraz, być może, od partu kanałów telewizyjnych, które ma w neostradowym pakiecie. Miał zamiar walczyć z tym kablem, ale jak usłyszałam, że to z gniazdka wyrwało, to odradziłam. Bo co innego podłączyć 3 kabelki prądowe do prądowego gniazdka, gdzie właściwe tylko na "zero" trzeba zwrócić uwagę. A co innego podłączyć 5 cieniutkich drucików do pięciu styków, w dodatku nocą. Więc poszukał numeru i miał dzwonić, zwalając straty na wiatr, który rzuca konarami.

Myślę, że jak się już spierdzieli wszystko, co się spierdzielić musiało, to potem będzie lepiej. Tylko po czym poznać, że to już wszystko?