czwartek, 29 maja 2014

Burzowo

zrobiło się od niedzieli.
Przed wieczorem lunęło rzęsiście i gwałtownie. Drogę nam spłukało już chyba doszczętnie.
No i moje siano w sadzie zmoczyło też doszczętnie. Jednego dnia brakło. Natomiast spod sąsiadowych orzechów przywieźliśmy 2 superczubate przyczepy. Starszy układał na przyczepie, bo on jedyny specjalista. Ja zagrabiałam, a Dziecko wydawało na przyczepę. No, a potem na strych już tylko we dwójkę. Trzeciej osoby brakowało bardzo, bo Dziecko się spieszyło i momentami zasypywało mnie tym sianek, które ja jeszcze wgłąb musiałam odnieść. Skończyliśmy już prawie po ciemku.
To z sadu trochę przeschło w poniedziałek i złożyliśmy ze Starszym 2 kopki. Ponieważ codziennie leje - kopki stoją i czekają na lepsze czasy. A chwasto-lucernę pewnie diabli wezmą, bo nie była na tyle sucha, by ją złożyć.
Momentami leje na prawdę gwałtownie. Po jednym takim deszczu moje grządki wyglądały jakby je ktoś przewałkował -wszystko leżało sponiewierane. No i zaczynają się robale i choroby grzybowe, a nawet nie ma kiedy prysnąć. Mszyce na buraczkach i koprze, śmietka żre cebulę. Szwagierka twierdzi, że piołun na mszyce. Spróbować można, akurat mam piołun.
W dodatku w ziołowym ogródku zawzięcie urzędują, oprócz ślimaków, kury sąsiadki. Nie chcę się wykłócać o kury, ale coś z tym muszę zrobić, bo niszczą france. Gdyby jeszcze dziurą jakąś przełaziły, ale one lecą wierzchem, przez siatkę. Nadstawić?
Wycięte konary po bzowej masakrze leżą nadal w ogródku. Szlag.. Wczoraj stwierdziłam, że babsztyl nie do zdarcia, bo ciężkie jak cholera, a ta nie dość, że wyrżnęła ręczną piłką, to jeszcze wytaszczyła kawałek dalej.
Pralka została zakupiona, dzięki sponsoringowi. Sponsoring skutkuje zależnością. Robię teraz dobrą minę do złej gry. Mam gdzieś. Poza tym piorę. Permanentnie. Jeszcze trochę zaległości mi zostało. Plus na bieżąco Dziecię donosi ze swojego pokoju. Na razie miejsca na strychu brakło, więc przerwa. Ponieważ leje i , mimo temperatury wilgoć w powietrzu wielka, nie schnie wystarczająco szybko.

Trawa na podwórku wyrosłą wielka. Na razie OK, bo kozy nie miały by innego miejsca do pasienia się, w związku z wykoszeniem sadu. Ale jak to się wykosi potem, nie chcę myśleć nawet. Dziecko się odgraża, że zapnie rotacyjną. Ostatecznie na podwórzu można, bo twardo. Gorzej na ogrodzie. Ale tam nie ma takiej tragedii.
Wstaję świtem i czytam internet, zanim reszta wyda oznaki życia.
Krew mnie zalewa, na te fale idiotyzmu się przelewające. W dziedzinach wielu. Podobno, po wystąpieniach pana J@K@M, mamy zostać bohaterami PE. Znowu?! Qrwa mać! Może dość już tego bohaterstwa! Od bitwy pod Grunwaldem zadziwiamy Europe bohaterstwem, z którego nic nie wynika. Może by zaczęło coś wynikać wreszcie bez bohaterstwa.
No i ta śmierć i związane z nią plujstwo. Tzw Prawdziwi P..cy i Prawdziwi Katolicy obwiążą się różańcami i będą "niepozwalać". Jak tak wyglądają PK i PP, to mam ochotę się wypisać z tego cyrku w ciągłej budowie.
W ogóle mam dość tego cyrku w ciągłej budowie na gruzach tego co wcześniej zostało obrócone w ruinę. I obracane jest dalej. Co jeszcze zostało. Nie poruszam tu tematów politycznych. Ale ten stek kretynizmów, ci lepsi i lepsiejsi, bardziej prawdziwi i najprawdziwsi już mnie tak wgrwiają, że nie mogę zmilczeć. I w dodatku,fakt, że niektórzy wierzą w pomazaństwo tych lepsiejszych i szanse powodzenia ich misji uzdrawiania. Akurat. Jak by tu się coś dało uzdrowić i w dodatku w sugerowany sposób.
I ta krew mnie zalewa tym bardziej, że mam w domu Dziecko bez perspektyw, które utrzymuję ze swojej gównianej emerytury. A Dziecko jest w wieku, kiedy już powinno myśleć o założeniu rodziny.
Ostatnio tatuś dał Dziecku w dzierżawę(!) swoje hektary. Tyle, że tych hektarów jest niewiele ponad 8 i w dzisiejszym czasie nie mogą one być podstawą bytu. Poza tym, tatuś spóźnił się ze swoją zajebistą decyzją conajmniej 5 lat. 5 lat temu były zupełnie inne możliwości. Nawet jeżeli chodzi o powiększenie areału. Teraz już kicha. Bo ani ha, ani sprzętu odpowiedniego. A maszyny rolnicze drogie jak jasna cholera. Nie wiem czemu przyczepa 8-tonowa ma kosztować 8 tysięcy. Za tyle można kupić super samochód używany w super stanie. A jaka myśl techniczna jest ukryta w przyczepie, oprócz kupy złomu?
Jedyna szansa, to sprzedanie przez ciotkę działki budowlanej i wysponsorowanie rozpoczęcia biznesu. Czego ciotka nie zrobi oczywiście.


piątek, 23 maja 2014

Wstalam!

O dziwo, nawet jakoś normalnie i żwawo. O 5.15, z uczuciem, że pooospałam.
Obawiałam się, że po wczorajszych akcjach będę się zwlekać dupą do góry i ręcznie zdejmować sobie kończyny pozostałe z łóżka.O ile ruszę rękoma!Ale nawet ruszam. Prawa trochę marna, ale ujdzie. Bywało gorzej.

Wczoraj Dziecko przypięło do traktora zabytkowy sprzęt, pamiętający czasy wczesnego peerelu, ale robiący swoją robotę lepiej niż jakiś inny.

Ten oto:

To jest konna przewracarka/przetrząsacz (?) do siana. Przerobiona do traktora. Rozbija pokosy cudownie. Trawa pirzga na wysokość kabiny.

I się poświęciło i przewróciło. Ale nie do końca. Bo między drzewami nie było jak. I w rezultacie pomiędzy sąsiadowymi orzechami, oraz pół naszego sadu zrobiłam ręcznie. Widłami, które mają "styl" dla masochisty -akurat tam gdzie trzymam jest potężny sęk. Rękawiczki uratowały mnie przed pęcherzami, bo, mimo napomnień Babci, żeby nie ściskać tych wideł tak, żeby soki puściły, ściskam nadal.
Pogoda była idealna na suszenie siana, bo z góry lampa a do tego cudny wiaterek.
Po obiedzie (który się sam nie zrobił) zabrałam się za strych nad obórką i garażem. Zostały tam resztki siana oraz kostki słomy, którymi ocieplałam na zimę strop nad kozami. No i wspomnienie po zbożu. Strych trzeba opryskać przed nowym zbożem i stwierdziłam, że najlepiej zrobić to teraz, póki jeszcze nie ma tam siana. Zgrabiłam, zamiotłam, wyrzuciłam. A wcześniej oczywiście spuściłam piętro niżej, czyli na klepisko stodoły, te 50 kostek słomy. Czekają tam na mnie. Jak zeszłam z tego strychu i zerknęłam do lustra, to zobaczyłam diabła.
Kozy się pasły przed domem i chwaliły sobie. Ja też, bo nie musiałam się z nimi naciągać do sadu. Tyle, że tu mogą się paść dopiero po południu, jak słońce schowa się za dachem i zrobi się trochę cienia. 
Starszy siedział na studni i podziwiał okolicę, więc dałam mu psy. Księżniczkę luzem, a Czarną na sznurku, bo ona jest nieprzewidywalna. No i zaczęła startować do kóz. Najpierw do Andzi, ale Andzia dotrzymała pola i ruszyła z dynią.  Czarna zrejterowała i zwróciła się do Wandy. Tu poszło jej lepiej, bo Wanda nie była taka odważna.  Czarna musiała dostać reprymendę, a ponieważ słowne reprymendy pamięta tylko następne pięć sekund, to jeszcze klapsa na dupę. Klaps symboliczny nader, ale jej wystarczy taki symbol.
Przy porannym wyprowadzaniu Księżniczki (ostatnio puszczam ją luzem wokół domu, połazi, posznupie i przy okazji załatwi dwie sprawy, co jej się wcześniej koło domu nie zdarzało. A i to, z ta grubszą sprawą, pędzi w najodleglejszy zakątek posesji.)

Dokumentacja porannego obchodu włości:

Rzeź bzów dokonana przez sąsiadkę. Na środku ta forsycja, którą małpa podkopała. Ciekawe, czy da radę, bo ja spionowałam i udeptałam wkoło.


Funkiowy ogródek i rzeź bzów.


Skalniaczek. Białe w natarciu.


Zaczątki ziołowego ogródka. Siewki bazylii nie przeżyły  kurzych akcji i będę zmuszona nabyć sadzonki.


Biedniutka, starutka Księżniczka, mokra cała, podziwia okolicę.


Trawy takiej wielkiej mi się ostał kawałek, bo nie byłam w stanie tam kosiarki upchać. I Niunia w tej trawie, między tujami, stwierdziła, ze zdziwieniem, że dalej pójść się nie da. Siatka.


Czarna sznupie przed domem, gdzie wczoraj pasły się kozy.

Moi panowie wybrali się popołudniem sprawdzać kukurydzę. Jechali przez miasteczko oczywiście, ale że nic nie rzekłam na odjezdnym, to zakupów żadnych nie zrobili. I tym sposobem chleba brak na śniadanie, bo wieczorem Dziecko w "sklepiku" już nie dostało. Może ten chleb, co go nie ma mnie zbudził właśnie. W każdym razie pierwszą rzeczą po wstaniu było nastawienie maszyny. I już mi mówi, że upiekła. Chleb z maszyny to niekoniecznie jest to, co tygrysy lubią najbardziej, ale zawsze chleb.

Proszę bardzo. Właśnie stygnie.

Poza tym zrobili mi frajdę wielką, sprawiając, w ramach imieninowego prezentu, ręczny opryskiwacz z pompką (ciśnieniowy). Dotąd te pierwsze opryski, na małych roślinach, robiłam przy pomocy  spryskiwacza po płynie do szyb. No, trochę ręka bolała. Do pełni szczęścia brakuje mi jeszcze torcika hiszpańskiego od Szelców z Leska. 


czwartek, 22 maja 2014

cieplo, milo, niebo, raj...

małpa myśli: w to mi graj.
No, wreszcie. Przestało lać i ożyłam nieco. Na tyle, żeby wziąć się do roboty na zewnątrz.
Poniedziałek był jeżdżony, bo były sprawy do załatwienia, zakup chwastobójów (drobne 450zł), no i rachunki oraz zakupy dla cioty. Śmy zawieźli, Dziecko się zmyło, po czym przyjechało mnie odebrać.
Na dzieńdobry ciota chciała wywinąć orła na twarz, bo jej się "dywanik" podwinął za nogą.
Zakwestionowałam rację bytu dywaników, na co usłyszałam, że są niezbędne, bo na gołej podłodze przewracałaby się co chwilę (pominę, że nie próbowała, natomiast na chodnikach wycięła już parę razy ze skutkiem wymagającym interwencji doktóra). No, to niech ma, co mi tam.
Oczywiście było jojczenie na temat koszenia trawnika i kopania pod grządki. Chętnych brak. Dziecko nie trawi jej ględzenia i łażenia pod kosiarką. Wolało już zapiąć opryskiwacz i pryskać pszenicę, a potem położyć się pod żabą i męczyć skrzynię biegów, w której mu najpierw piątka nie wchodziła, a potem się wzięła i zakleszczyła.
Wczoraj było pięknie, ale wszyscy głosili, że TVP zapowiadała deszcze. No, niby interia też. Więc trawa się nie kosiła na siano, a szkoda. Koło czwartej jakaś burza zaczęła krążyć, wydawało mi się, że pójdzie sobie dalej. Ale na wszelki wypadek poszłam sprzątnąć kozy. Już mnie rozpacz ogarniała na myśl o tym horrorze, jaki przeżyje idąc z trójką, gdy na horyzoncie pojawiło się kłusem Dzieciątko i wzięło Stefka.
Dzieciątko pomyślało i przybyło, bo było wybyte autem. W ogóle mnie jeszcze 2 razy zaskoczyło wczoraj:
najpierw przyleciało bez fuczenia, jak zadzwoniłam z grządek i poprosiłam, żeby mi trochę planetką pojeździło. No i pojeździło trochę, ale Dziecko w bundeswerach, co splanetuje, to zadepcze. Poza tym, męczy się wpół zgięte, bo ta planetka dla kurdupla jakiegoś robiona była, może takiego jak ja. No, to mu kazałam zabrać ja do domu, bo trzeba naostrzyć. (Licząc się z tym, że zawiezie, pierdyknie pod ścianą i będzie osobny temat-ostrzenie planetki). A tu po 15 minutach, Dziecko dzwoni - Przywieźć ci tą planetkę z powrotem?. -No, jakbyś chciał... Ale szczęka mi gwizdnęła o glebę.
A że już miałam w zasadzie dość prac polowych, to pobawiliśmy się z psami, używając nakolanników w charakterze frisby. Bardzo to psom przypadło do gustu. Zwłaszcza Czarnej, która z nakolannikiem w paszczy goniła po pszenicy. Widać było tylko ruszające się źdźbła, i od czasu do czasu łeb Czarnej, z nakolannikiem w zębach, dla złapania orientacji. Młody rzucał Księżniczce w drugą stronę, coby się nie pozjadały. bo Czarna stwierdziła "moje, nie oddam", nawet mruczała, jak chciałam wziąć, żeby znowu rzucić. Ciekawe, bo ona nigdy jakoś szczególnie za aportem nie biegała, a jak podniosła, to byłą chwila zainteresowania i zostawiała. Czasem patyk ją dłużej zajmował, bo dawał się pogryźć.

Tak sobie myślę, że może by dzisiaj skosić tę trawę. Obczajałam pogodę i do soboty ma nie być deszczu.(W/g interii, bo gismeteo zapowiada jakieś burze). No i nie wiem do końca, bo Starszy raz mówi, że jeszcze nie, drugi raz, że już można. A ja się nie znam. Dla mnie trawa, jak duża bardzo i ma to co na górze mają trawy, to można. Trochę mnie te sianokosy przerastają. Najchętniej kupiłabym gotowe siano, ale nie ma gdzie.


Sąsiadka,ma zamiar wyciąć gałęzie bzów leżące jej na dachu. Niech, ale muszę zerknąć, żeby całego krzewu nie zharatała, bo te bzy to już niemal wiekowe są.

............................................................................

No i sąsiadka zharatała te bzy jednak. Nie poszłam do ogródka czekać na nią (za co dostałam zjebkę od Starszego), bo psy normalnie na jej widok szajby dostają, więc myślałam, że jak się pojawi w ogrodzie, to się włączy alarm. Tymczasem się nie włączył, baba zrobiła co chciała. W dodatku to obcięte mi zostawiła i wykopała! mi forsycję. Bezczelnie twierdząc, że się ta forsycja naruszyła, jak ciągnęła gałąź. Akurat. To po co przylazła z widłami. I usilnie nakłania mnie do wycięcia jednego bzowego krzewu, bo jej do gruby przerasta. A w tej grubie ma głównie syf i szczury.
Powiedziałam krótko:  Było protestować 50 lat temu, jak sadzili. Nie sadziłam, nie wycinam. Ma rosnąć.

Sianokosy dokonane! Dziecko kosiło te pół hektara 4 godziny. Slalomem między orzechami sąsiada, a potem pniakami po wyciętych drzewach u nas w sadzie. Pniaki w tej wielkiej trawie kryły się doskonale, a że jeździł dość ostro, to mu się raz udało przypierniczyć tak, że się kosiarka rozłożyła. Po czym dostałam zadanie wyszukiwania pieńków i zaznaczania kołkami z ogrodzenia. Trawa pachniała jak głupia.  I bociek wylądował. Łaził sobie, jak u siebie i miał gdzieś warczący traktor.
Teraz suszenie i zwożenie. A najpierw porządki na strychu.

Przy okazji odchwaszczania upraw okazało się, że z 50 malin nie przyjęło się 19. Trochę za dużo. Coś mi odbiło parę Polanów z poprzedniej plantacji. Wykopie i dosadzę. Ale jestem nieco zdegustowana jakością sadzonek. Truskawki przyjęły się wszystkie i już owocują. Za parę dni zjemy pierwsze owoce. Będzie ich na razie niewiele, ale jednak. I owocują nawet krzaczki z zielonych sadzonek. A myślałam, że tylko frigo.

No to trzymajcie kciuki, żeby wyschło i żebym nie zabiła sąsiadki.

Zdjęcia boćka kroczącego przed traktorem nie będzie, bo mam idiotyczny telefon, z którego żadnym sposobem nie mogę ściągnąć fotki na komputer.

niedziela, 18 maja 2014

listopadowy maj

Mam nadzieję, że koniec tego listopada w maju. Prawie cały tydzień padało, mżyło, lało, siąpiło, a momentami nawet przechodziły nawałnice z gradem. I tak jestem w dobrej sytuacji, bo w zasadzie nic nie wyleje i nie podtopi. Najbliższy ciek wodny, to rów przydrożny, po drugiej stronie autostrady przez wieś. No, bywało, że i on wody nie pomieścił. Wiem, wiem, nie narzekać, bo inni maja gorzej. (Np. ci, którzy pobudowali się na obszarach starorzeczy. Pewnie, że pięknie, równo, plantować pod ogródek nie trzeba, a jak Pan Bóg da, to rzeka zapomni, że kiedyś tędy płynęła. A potem płacz i zgrzytanie zębów.)
Szkody mogło porobić natomiast innego rodzaju.
Starszy siał defetyzm, chodził i jojczał: jak wygląda aleksandrów. Tamto pole jest w obszarze specjalnym - tereny narażone na erozję, z górki i pod górkę. Orać w poprzek się nie da, bo i tak w każdą stronę jest z górki. Bywało, że przy takich nawalnych deszczach ściągnęło wierzchnią warstwę wraz z zasiewem i przeniosło w dół. (Ale o dopłacie z tytułu ONW nie ma mowy, bo w powiecie minister nie wyznaczył takich obszarów).
Dziecko, wróciwszy z zajęć, pojechało zobaczyć. Pomijam, że autem do pola nie dojedzie, bo droga masakra. Polazł na piechotę, obejrzeć włości. Kukurydza wzeszła, zasiewów nie zmiotło. Perz wzeszedł też. Ten tydzień będzie pryskany. Bo i pszenica na fuzariozę po tych deszczach koniecznie. No i trawa już się prosi, tzn..... kłosi i kosić trzeba by na siano. Żeby z 5 dni słońca..... Ostatecznie na 30tkę siądę i poprzewracam. Cholera. Kiedyś jeździłam. Trzeba sobie przypomnieć. 30tka  ma miękkie sprzęgło, powinnam dać radę.
Dziecko Miastowe wreszcie zadzwoniło wczoraj (po moim walnięciu słuchawką we środę i zawzięciu się, że nie zdzwonię) Humor się dziecięciu poprawił: firma wizytowana była przez zagraniczne naczalstwo, w połączeniu z naczalstwem krajowym (warsiawskim), odbyła się kolacja z naczalstwem, w której Dziecko M. uczestniczyło. A na następny dzień dostało pochwałę na forum publicum, za zaangażowanie w pracy, skutkujące bardzo pozytywną opinią zagranicznego klienta (mimo, że wstępnie zrekrutowani pracownicy dali ostatecznie tyły). Pracę ma trudną, bo rekrutuje wąską specjalizację, rzadką bardzo i tacy ludzie nie ogłaszają się na portalach "szukam pracy".
A poza tym, nic na działkach się nie dzieje. Pogoda wymusiła gnojstwo. Nawet prace, które mogły być częściowo pod dachem wykonane, legły odłogiem, bo ciężko się było zebrać w sobie.
Bzy najpierw oklapły pod ciężarem namokniętego kwiecie, a następnie nawałnica obiła z nich to przekwitające kwiecie. Liliowo jest pod bzami. Wczoraj ptaszyska się roświergotały z radości, że wreszcie lać przestało (bo ta nawałnica trochę ptasich malot z gniazd powyrzucała, takich ptasich noworodków). Świergotało powietrzem. Sójki się rozmnożyły w okolicy niemożebnie. Szpaki popierniczją pieszkom po trawnikach stadami. Bażanci kogut wrzeszczy pod brzozami (kiedyś mi spierniczał drogą na piechotę przed Księżniczką) Dziś ptasi wrzask w powietrzu zmusił mnie do zadarcia łba: i zaskoczenie - trzy kaczki, takie z obrączka białą i czarną na szyjkach wyczyniały jakieś dziwactwa w powietrzu. Skąd tu latające kaczki?! No to może jeszcze dudek się pojawi znowu.

Kocia banda byłą wypuszczana ostatnio na strych, dla rozrywki i zaznaczenia kociej obecności na włościach, coby myszom do głowy nie strzeliło zadomowić się. I się okazało, że Panna Kota, koci terminator, jakimsik sposobem znajduje się u somsiada w ogrodzie. Gdzie popiernicza jak wiewióra od drzewa do drzewa. Poszłam, obejrzałam, odkryłam dwa otwory, którymi toto wyleźć mogło. Zatkałam. Następnie spierniczyła Dziecku między nogami. Dziecko wylazło na zewnątrz po cóśtam i stwierdziło Pannę K. na dachu. Maszerowała rynną, potem na gzymsik na szczytowej ścianie, znów rynną, na gzymsik i na balkonik. No i olśniło mnie, że są jeszcze dwie dziury, takie jak tamte dwie zatkane.
Dawniej robiono dachy nie przejmując się zbytnio szczelnością poddasza (w końcu, w drewnianych chałupach strych był ogólniedostępny dla zwierza wszelakiego, a powietrze tez po nim hulało dowolnie) i w takim trybie nasz strych zaistniał. I istnieje do dziś. Jak to ziębiło chałupę, to inna bajka. Trochę zniwelowałam, pozatykawszy co się dało i ułożywszy na stropie 2 warstwy styropianu (z pomocą Dziecka, małoletniego jeszcze wtedy) Dziś koty maja areszt domowy. Panna K. drze twarz u Dziecka pod drzwiami. Ale trudno. Nie bardzo mam ochotę udostępniać jej park rozrywki u sąsiada - zbyt blisko do psiego kanibala i do szosy, a ona szalona jest. Jutro pozatykam pozostałe dziury i won na stryczek.
Księżniczka posuwa się w błyskawicznym tempie. Ale kot na horyzoncie sprawia, że spida z siebie wykrzesze. Coraz bardziej asertywna się robi - idzie tam gdzie ma ochotę, jak nie ma ochoty to nie idzie. Siądzie i przyrasta. Choć wczoraj przemyślała sprawę i w końcu poszła za mną i Czarną, jak opuściłyśmy ja w sąsiadowym sadzie. Oko wygląda baaardzo nieciekawie.... Daję, co mam od weta, ale to chyba nie to.

czwartek, 15 maja 2014

niechciejstwo, nierobstwo i ideologia.....

Pogoda pod zdechłym azorkiem. Zimni ogrodnicy się rozwlekli i zamienili w mokrych ogrodników. Od paru dni pada , leje, kropi, mży. Z drobną przerwa wczoraj  - kozy się wreszcie popasły. W zasadzie więcej zniszczyły niż zjadły, bo trawa sięga mi już do połowy uda. Zjeść tego nie zjedzą - trochę wyskubią - resztę wygniotą.Wobec przerw w pasieniu spowodowanych pogodą, przypinam je wciąż w tych samych miejscach- od ostatniego razu już trochę zdążyło odrosnąć. Resztę mam zamiar skosić Dzieckiem na siano. Oby tylko przestało padać. Niby w przyszłym tygodniu. w/g interii, ma być 5 dni słońca (w/g gismeteo ma padać cięgiem) Niby mokry maj dobry, ale bez przesady.
Ciotka przywiozła pomidory. Jakieś parę sztuk posadziła sobie, a te "moje" czekają na lepsze czasy. Chyba okaże się, że lenistwo czasem popłaca (w sumie zawsze popłaca - bo przynajmniej się nie narobisz): nie usunęłam natychmiast moich pomarzniętych "san marzano", bo były inne tematy, a wyrywanie zmarzłych pomidorów nie było sprawą pilną. I te zmarzluchy odbijają teraz od dołu. No  to  niech się starają. Byle teraz mnie zgniły. A tych ciotczynych nie posadziłam, bo Starszemu się ubzdurało, że ma być grad po południu tego dnia, kiedy był temat sadzenia. A potem już nie było kiedy. Wczoraj, z doskoku, wsadziłam tę sałatę, która raczyła wzejść, te parę kapust. Oraz wetknęłam dynię i tych kilka dyń, które mi wzeszły w pierścieniach. Jakoś kiepsko wschodzą te wszystkie nasiona. Długo i w niewielkim procencie. Domniemywam, że , z powodu iż narobiło się firm i firemek sprzedających nasiona, tych nasion jest nadmiar i to co się nie sprzedało jest przepakowywane po prostu. Ściema, a człowieka szlag trafia, jak sieje marchew po 3 razy. A szpinaku ma z całej torebki 8 sztuk. Poza tym, ślimaki dają się we znaki.
Funkie obsypałam antyślimakiem. Muszę to samo zrobić z kapustą, bo im zaczęła smakować.
Poza tym kotlecik goni kotlecik. I z nadmiaru tych kotlecików ręki mi opadły z szelestem i ogarło mnie niechciejstwo, nieróbstwo oraz bunt. (to właśnie ta ideologia) Ponieważ moi panowie nosa ze swoich jam nie wychylali dziś, poza potrzebą spożycia. I jakieś tam deklaracje działań czynione były, ale zapomniane natychmiast po przekroczeniu progu swojej jamy - ja, bez deklaracji, stwierdziłam, że z gorszej gliny nie jestem i jak byczenie - to byczenie. Byczymy się wszyscy. No i przebyczyłam dzień boży, robiąc to tylko, co zrobione być musiało, znaczy -zadbanie zwierzaków, bo one same nie potrafią. A reszta niech sobie radzi. A co?
Mały wyłom był tylko na ogarnięcie Dzieckowych odzień wiszących po krzesłach w "salonie", oraz moich uprasowanych portek tamże. Nie z chęci umilenia życia Dziecku, ale z powodu iż bajzel ów mnie wqrwiał, oraz poniewierały się tam rzeczy świeżo uprane i ze strychu przyniesione, w tym biała koszula. Oraz powiesiłam roletę, która już czas jakiś poniewierała się po podłodze.
Otóż, moje Dziecko Miastowe ma dziki obyczaj szczelnego zasłaniania okien na noc oraz zapalania światła (śpi przy zapalonym! Bezsens, bo przy świetle się nie wysypiamy i stąd pewnie wstaje zmęczona) I za każdym razem roletę zerwie, ale nie przyjdzie jej do głowy, żeby zawiesić z powrotem. A reszty towarzystwa zerwana roleta przecież nie dotyczy. W końcu koty strąciły na podłogę. A u nas, jak coś znajdzie się na podłodze, to prędzej się zutylizuje, niż któryś się schyli, żeby podnieść.
Kotleciki się walą stadami.
Kotlecik number one to pralka, która ostatecznie odmówiła współpracy. W dodatku zachowała się na tyle chamsko, że odechciało jej się już pod koniec cyklu i zostawiła mi niedopłukane pranie w wodzie. Wody było ciut za dużo i otwarcie drzwi spowodowało zalanie łazienki, z myciem za klopem. Część "zmiotła" do odpływu pod wanną, część zebrałam mopem. Szkoda, że najpierw nie wyjęłam zawartości, bo potem musiałam mopować po raz drugi. Wyżęłam ręcznie, czego nie robiłam od lat i co odwiodło mnie od pomysłu wypożyczenia od szwagierki najstarszej pralki "frania". Na razie składam. Nie wiem, czy uda się nie prać 3 tygodnie (pralka nie istnieje od ub. niedzieli i nie będzie istniała mniej więcej do 1.06) Kiedyś miałam wirówkę i pranie we frani nie było tak uciążliwe, bo nie kręciłam tego ręcznie. Zresztą, wtedy byłam piękna i młoda. Dziś jestem tylko piękna i nie mam siły.
Kolejny kotlet to bojler. Umówił się z ta pralką, czy co? Zresztą, nie wiem, co go boli, bo jak poszłam zdiagnozować, to wyglądał, jakby miał pokrętłem skręcona temperaturę grzania. I nikt nic nie wie, cuda dziwy, samo się. Dziecka nie podejrzewam, ze względu na jego brak zainteresowania czymkolwiek, co dotyczy bytowania, a Starszemu nie wierzę. Kłamie mistrzowsko i na każdy temat, tak, że sam wierzy w to co mówi. Ponadto szlag trafił przedłużacz, do którego się bojler podłączało. Ja rozumiem, że na długości kabla są straty prądu, ale nie aż takie, żeby on nie mógł mieć 2 metry zamiast metr. Nikt się przedłużaczem nie zainteresował, więc cały dzień woda byłą zimna, aż nie zdzierżyłam i przywlekłam dzieckowy długaśny przedłużacz.
I kolejny kotlecik -psia karma. Ta moja Księżniczka coraz grubsza, coraz bardziej nieruchawa i coraz większe ma problemy z wydalaniem. Więc wymyśliłam, że może jednak gotowa sucha karma część problemów załatwi. Szukałam, grzebałam, aż znalazłam taką bez zbóż (zwłaszcza o kukurydzę mi chodziło) z mięsem, a nie produktami pochodzenia zwierzęcego (którymi mogą być pióra, jak w Rojalu), ziółkami, witaminkami itp. Kurier wiózł 3 dni, ale w końcu dotarł. I po otwarciu wora miałam lekki opad szczęki. Przyzwyczajona byłam do granulek wielkości powiedzmy łyskasa. A tu graniaste kołki o kwadratowym, centymetrowym przekroju, długie na 2 cm. Pierwszego dnia Księżniczce pokroiłam to na drobno, Czarna dostałą w całości. Dzisiaj stwierdziłam, że może przesadzam z tym krojeniem i mała da radę. Nie dała. Musiałam wygarnąć z michy i kroić. Psia krew. A chciałam i sobie życie trochę ułatwić, żeby nie gotować na okrągło tego psiego jadła.Do lata idzie, więc niby mogłam wrócić do barfu. Ale Czarna ciągle ma problemy z żoładkiem i trochę się boję karmić ją totalną surowizną. A w opiniach było, że jorka karmią taką samą, tylko dla aktywnych, no to do głowy mi nie przyszło, że to będą takie pale. A swoją drogą, jak ten jork to je? Może ta dla aktywnych drobniejsza?
W dodatku boli mnie dziwnie oko. Oprócz okularów, noszonych pod niepamiętnych czasów, nigdy nic z oczami nie miałam: żadnego "jęczmienia" ani zapalenia spojówek, ani innych wianków. A teraz boli mnie żywcem, a momentami rwie. Wiem, że okulista się kłania, ale darmowy za pół roku, a odpłatny nie leży w zakresie. Na razie lecę ze świetlikiem, z rumiankiem na przemian, parę razy dziennie i trochę pomaga.

No i ten nawał kotlecików tak mi trochę podciął skrzydełka, że mi oklapły, a ja razem z nimi.
Jeszcze dudranie w ziemi by mi pomogło, ale jest deszcz - nie ma dudrania. (I tak, jak idę z psami, to zawsze jakieś parę chwastów wyrwę, pod warunkiem, że akurat nie leje)
Plus tego deszczu taki, że kury sąsiadki płotem nie lezą i nie gmyrają mi w ziółkach.
I tym optymistycznym akcentem kończę i idę spać. Choć wcale mi się nie chce, ale oczy wymagają odpoczynku.

PS
Kotleciki pewnie się mnożą tu i ówdzie. Nie tylko u mnie. Co, niestety, niczego nie zmienia, nie ułatwia i nie załatwia.
Tym razem szczególnie pozdrawiam Beatę.

wtorek, 6 maja 2014

Jak nie, to nie

wcale, jak się rozpędzę -to hurtem. Piszę oczywiście.
Dziecko Miastowe pojechało wczoraj(w niedzielę) luksusem, czyli first class za całe 71 zeta. W sumie tylko dlatego, że matka se mów, a ja zdrów. W tym przypadku olewanie gderania matki "kup bilet, kup bilet" kosztowało ok 40zł. Kolej polska robi wszystko, by zyskać klientów. W ramach tych działań, w niedzielę kończącą długi łykend były tylko 2 bezpośrednie pociągi do KRK (o ludzkiej porze, później niż o 17-tej nie patrzyłam, bo przyjazd byłby tak późny, że właściwie można by tylko zmienić ciuchy i szykować się do pracy) Reszta to było regio połączone z regiobusem. Porażka. Za chwilę kolej będzie musiała zwinąć żagle i zniknąć nagle.

Pojechaliśmy we trójkę do bernardynów, z tym, że potem Dziecko M. na dworzec odstawimy. Po czym okazało się, że mamy prawie półtora godziny czasu do pociągu. Poszliśmy więc pieszkom na lody. Wracając niespiesznie, zaczęliśmy podziwiać ratusz, pięknie odrestaurowany. A jak podeszliśmy bliżej, by zobaczyć z czego są płyty, którymi wyłożono podmurówkę - rzucił nam się na oczy afisz, z którego wynikało, że  w ramach 10lecia bycia w UE zwiedzanie ratusza jest dostępne za free. No tośmy poleźli, bo nas widok z wieży nęcił bardzo. Miły pan oprowadził nas po salonach USC, zerknęliśmy do reprezentacyjnego biura pani burmistrz i polecieliśmy dalej, po drodze zaliczając wystawę prac malarskich absolwentów UR.
Widok z wieży imponujący - Pogórze na dłoni, a dzięki lunetom można nawet mieszczuchom w okna pozaglądać. Długo  widokami nie napawaliśmy się, bo przeraźliwie zimny wiatr wczorajszy, na wieży bardziej odczuwalny, zgonił nas, szczękających zębami. Podziemi już nie zwiedzaliśmy, bo godzina odjazdu pociągu się zbliżała. Potem się okazało, że jeszcze dalibyśmy radę.
Nie czekaliśmy na przyjazd/odjazd pociągu. Z telefonu okazało się, że Dziecko M. siedzi, owszem, bo rezerwacja to rezerwacja. Ale na korytarzach tłumy, a tabor stary i śmierdzący. Za tyle kasy, to już by, do cholery, mogły te wagony przyzwoite jakieś jeździć. Zwłaszcza, że ich tak mało w ruchu. Jakimiś pendolino straszą, a to co jest-dziadowskie jest i śmierdzące.

W dni robocze łykendu wykorzystałam trochę miastowe Dziecko do prac wiejskich. Posadziłyśmy fafustę, zakupioną 1maja. Oraz zapoczątkowałyśmy wreszcie ziołową rabatkę przed domem. Na tej rabatce były posiane ziółka na rozsadę, czasowo nakryte oknem.

O, tak to wyglądało po odsłonięciu okna. Zdjęłyśmy tę"ściankę" u góry zdjęcia. Oraz wyniosły doniczki i pierścienie. Byłam dumna i blada z tego, co jednak wyrosło. Brzeg betonu jest na zdjęciu u dołu. I tam,te pierońskie grzebiące, wykopały rów na 20cm głęboki i tyleż szeroki.

No to zlikwidowałyśmy to okno, żeby ładnie było. A w niedzielę mało mnie szlag nie trafił, jak mnie Córka do okna w pokoju przywołała: roślinek ani śladu, natomiast od brzegu betonu wykopany rów i gleba wymieszana na 20cm. Poszłam zobaczyć z bliska, czy coś się uratować jeszcze da. Na szczęście, rozsada nie była wygrzebana, tylko przysypana tą ziemią z powstałego rowu. Lekko zebrałam to z wierzchu, okazało się, że jeszcze coś tam zostało. Przywlekłam okno na powrót. Jak te kury (sąsiadkowe) będą taki sajgon robić, to chyba jednak zacznę psy wypuszczać luzem i udawać, że nie reagują na wołanie. Z drugiej strony szkoda mi baby, bo bidusia tam zapukała, po śmierci męża.
......................................................................

Aha, i wyszło jak zwykle. Czyli figa z makiem. Jakoś dziwnie, niektóre moje chłopstwo wstało wcześnie i zaczęło mi smędzić nad głową. Więc z dokończenia, co zaczęłam, wyszły nici. A wieczorem - jak zwykle - padłam na pysk. Chociaż właściwie poniedziałek był taki szewki raczej, na zasadzie, że w poniedziałek, to nawet krety nie ryją. Ale, tak, mimochodem, to i owo zrobiłam. A najgłówniejszym zajęciem było wyprowadzanie Księżniczki. Księżniczka chciała co chwilę, wychodziłyśmy bez skutku. Spuszczana ze smyczy nie bardzo interesowała się trawką. Teraz jest prawdopodobnie historia taka, że trawka jest za wysoka. Jej książęce fanaberie są wqrwiające czasami, ale staram się o cierpliwość - Księżniczka skończyła 9 lat, zestarzałyśmy się obie więc. Wczoraj coś odkryłam, o czym nie chcę mówić głośno, ale niepokoi mnie bardzo. Może to jest przyczyna takiego bezskutecznego łażenia Księżniczki. (A ja, qrwa, nie mam kasy na weta! Muszę więc wymyślić tę kasę na szybko.)


Sobotnie zdjęcie Księżniczki. Oczka już podleczone, nie łzawią, ale to zamglenie na źrenicy zostało. No i pewnie zostanie już tak. Księżniczka prosi się o strzyżenie, a moja maszynka tępa okropnie. 
Podcięłam tylko grzywkę i kłaczki na nosie, żeby jej do oczu nie właziły.
W trakcie tego wyprowadzania wyskubałam mimochodem chwasty w rzędach buraczków i groszku. Tępić wroga, póki mały! Dodam, że skubanie w rzędach to jest to, co uwielbiam najbardziej. Niestety, robię to gołymi ręcami, jestem antyrękawiczkowa, w rękawiczkach to mogę najwyżej widły trzymać, a nie chwasty iskać w rzędach. I ta ziemia za paznokciami - bezcenne! Debilny szpinak wzeszedł co 20cm, teraz mogę dosiać najwyżej w sierpniu.

Dziecko przygotowuje się do przejęcia gospodarstwa. Wczoraj testowało pług obrotowy -3skibowy -czy 60tka podniesie i uciągnie. Skutkiem tego kawałek sadu został zaorany, bo chciał sprawdzić na zadarnionej ziemi. No i pług stanął za stodołą.
Starszy ma zrobić dzierżawę na niego. Czemu nie darowiznę - jeden Pan Bóg raczy wiedzieć. Jego Starszy darował mu gospodarstwo, gdy był w podobnym wieku, co Dziecko teraz. Dziecko nie jest szczególnym fanem rolnictwa. Zresztą na tym areale zaszaleć się nie da, a kupić/wydzierżawić już u nas nie ma czego. Ale, przy braku pracy i stanie fizycznym Starszego, jakieś wyjście to jest. Może Dziecku zmieni się podejście, jak będzie mogło samo zarządzać, a nie czekać na łąskę pana i jego decyzje.
Okazuje się, że to, że Starszy nie kupował ziemi, to wyłącznie moja wina. Jak zwykle. Wszystko jest moja wina i wszystko robię źle.
Wczoraj rozpaliłam w CO, bo chciał się wykąpać. A chory i w chałupie lodówka się zrobiła przez te zimne dni. I oczywiście "dziękuję" nie usłyszałam, tylko zjebkę, że popielnik otwarty na całą szerokość, co było nieprawdą. Potem zalał łazienkę, bo odpływ się zatkał. Kretyn miszczunio od płytek zrobił spadek posadzki w kierunku drzwi, zamiast w kierunku odpływu. ( W trakcie roboty obaj byli zajęci omawianiem mojej przeszłości, tak, że uwadze umknęło) Się nie ruszyłam, więc mopował tę wodę osobiście. Ale i tak grzebanie w odpływie zostało dla mnie na dzisiaj.  Prosiłam 150 razy, żeby szedł wreszcie do tej łazienki, ale nie  -wyczekał, aż ja skończę swoje zadania i wtedy dopiero poszedł. A z kolei ja wtedy siadłam czekać, aż wyjdzie. No i wiem, czym takie "usiąście" się kończy - zwykle próbą spadnięcia z krzesła i pójściem spać ze świniami.
Parę tematów ruszyłam, mianowicie umówiłam notariusza i odbyłam wstępna rozmowę w ODR w sprawie biznesplanu. Dziś muszę ruszyć osobiście słodki temat uzupełnienia braku kasy. Broniłam się przed nim ręcami i nogami, ale nie ma wyjścia. Czesne,OC za dzieckowe auto, kupa prądu, środki ochrony na posiana kukurydzę. ITD.ITP. A ZUS się nie spieszy, a do Emilki dodzwonić się nie mogę. Jednym słowem dupa blada.

Poza tym w nocy był jednak lekki przymrozek. Wieczorem sąsiadki pozapatulały pomidory. Ja swoje zostawiłam , bo nie bardzo było jak je zapatulać (nie mam wbitych palików) a po drugie - przed wieczorem wiatr ucichł zupełnie i zrobiło się o wiele cieplej niż za dnia. Za chwile pójdę z psami, to zobaczę te moje pomidory. Jest ich na razie tylko 10, więc nawet, jak zamarzły, to wielkiej tragedii nie będzie. A ciotczyne sadzonki dalej się wyciągają w bloku. Ostatecznie mogłaby je podać sąsiadem, pohartowałabym tutaj.

Truskawki przyjęły się pięknie, co do jednej, ponad 100sztuk. I kwitną. O dziwo -kwitną te zielone sadzonki, które dostałam gratis, a nie frigo. Ale mam nadzieję, że i frigo zakwitnie.
Natomiast maliny - niestety nie. I zastanawia mnie to, bo niby korzeni przesuszonych nie miały, chyba, że facet namoczył przed wysyłką. Te przyjęte wypuszczają liście na istniejącym kijku, a powinny od korzenia coś działać

Kozy siedziały u siebie 3 dni. Przez ten ziąb nie mogłam się przemóc fizycznie, żeby dodatkowo latać jeszcze z kozami. No i na mleczku widać od razu różnicę.


Czyli, moi drodzy Czytelnicy, nic ciekawego i nic pozytywnego dzisiaj do kawki nie dostaniecie. (Ja swoją już wypiłam, z kozowym mleczkiem. I zaraz sobie nastawię drugą. Moje psiury śpią w najlepsze, śniadanko na nie czeka, a one nic. Kociska szlajają się po chałupie, mała niedoróbka siedzi na oknie, wpatruje się w muszki po drugiej stronie szyby i wydaje z siebie śmieszne pomruki. Ta niedoróbka też mnie martwi, że niedorobiona taka jakaś -nie urosła prawie wcale od września - dziwny skarlały kot, sierść z niej wychodzi garściami, miękkie jedzenie liże, zamiast pochłaniać otwartą paszczą. Poza tym, nie pije wody z miski, tylko chłepce z kranu. Muszę jej zostawiać cieniusieńki ciureczek, żeby mogła się napić. Wczoraj urzędowała na strychu i wróciła szara. Dziecko dziwiło się, czemu kot taki brudny. Wykąpać? A może wypudrować wystawowym pudrem Księżniczki?)
No to, miłego dzionka!

niedziela, 4 maja 2014

Zimni ogrodnicy

przyszli 2 tygodnie wcześniej, jak cała wiosna tego roku. Zimno się zrobiło niemożebnie. Dziecko miastowe przyjechało na łykennd wystrojone na letniaka i wczoraj mamine szafy przeglądało, coby się docieplić na wieczorne wyjście do kolegówny.
Częstotliwość mi spadła, bo z wiosną i dłuższym dniem, dzień ten robi się stanowczo za krótki. Tyle jest rzeczy do zrobienia, a tyle nie zrobionych, a powinny. Tradycyjnie więc kończę szychtę ok 21-22. A potem mój stan psychiczno-fizyczny pozwala najwyżej na przeglądnięcie dupereli w necie, do momentu kłapnięcia podbródkiem o klatę lub rozpoczęcia spadania z krzesła.

Poświąteczny tydzień był roboczo-stresowy. Stresu dokłada Starszy pieczołowicie. Jest w tym miszczem. Rozpoczyna rankiem, wpadając do łazienki na siusianie, kończy nocą , wydając swoje okrzyki z łoża. No i brak kasy tu, tam i owam. Wszędzie brak.

Dziecko siało kukurydzę. Na tym polu odległym o 10km. Pojechało tam 2 razy, tym telep-telep traktorem. Za każdym razem była akcja ratownicza: 1 raz pękł wąż od chłodnicy. Zawieźliśmy nowy. Cały płyn chłodniczy poszedł na beton.
2 razem pojechał z agregatem. Strzeliło cięgło. Zaliczyliśmy Agromę i z cięgłem z gównolitu, za 28 zet pojechali w pole. Dzieckowym autem w polną drogę wjechać się nie da, bo bardzo obniżone. Wyjechać tam na szosę we właściwym kierunku nie można , bo podwójna ciągła. A państwo w potrzebie i patroli policyjnych jak mrówków. No i korki się robią przecudne. Trasa na Ukrainę uczęszczana coraz bardziej. W poświąteczny wtorek jechał TIR za TIRem na U blachach + dostawczaki+ wypasione osobówki. J. przepuszcza teraz cały ten ruch, bo zrobili obwodnicę. Natomiast korkuje sie P.
Z powrotem jechaliśmy w tempie 25km/h -ręczny,  25km/h -ręczny, do samego wyjazu z P. Zabytek peerelu zagrzał się tak, że potem na podwórku jeszcze długo wentylator chodził.
Dziecko wqrwione, bo wszystkie zakupy przedsiewne na ostatnią chwilę. Nie wiem jaką różnicę robiłoby władcy monet, wydanie tych pieniędzy na nasienie i nawozy w styczniu. Chyba tylko taką, że na więcej by wystarczyło, bo w styczniu nawozy tańsze, a w materiale siewnym większy wybór. Efekt taki, że pryskanie na chwasty będzie po wschodach. I jeszcze jedna jazda będzie z druga dawką nawozu, bo naraz nie starczyło. Pieprzenie nie robota, zwłaszcza,że jest tam tak daleko, w związku z czym należy ograniczyć maksymalnie ilość wizyt na tym polu.
Starszy zaczyna opowieści o tym, jak tam końmi gnój woził. Dla Dziecka, to jak "Stara Baśń". Nie widzi powodu do zaszczytów, bo w tamtych czasach wszyscy tak robili. A nabycie traktora Ursus 28 wtedy, to jak Keysa dzisiaj.

Starszy chory od świąt. Prawdopodobnie Miastowe Dziecko go wywietrzyło, otwarłszy mu okno za plecami. Kaszle przeraźliwie. Już tydzień temu wywalałam go do doktora przy okazji wyjazdu do miasta. Ale było NIE, bo nie. No i męczy się nocami. A ja, skleroza, zapomniałam o tymianku z majerankiem. Zaparzyłam dopiero przedwczoraj i widzę (słyszę), że kaszle ustały. Oczywiście będzie na cudowne tabletki najważniejszej szwagierki. Szwagierka dzwoni co chwilę z instrukcjami. Oczywiście źle się opiekuję. Bo nie słyszałam z drugiego końca chałupy, jak się drze za zamkniętymi drzwiami o herbatę. Afera była straszna, bo człowiek tam dogorywa, a ja go celowo olewam. Zamiast się drzeć, mógł zadzwonić, co ja praktykuję, przywołując Dziecię zamknięte w swojej norze. Zresztą: w tym domu jest taka dziwna cyrkulacja powietrza , tudzież dźwięków - ochoczo biegną od kuchni w stronę tych ostatnich dwóch pokoi. Stamtąd gorzej. Wszystkie kuchenne aromaty tam zasuwają, nawet wtedy, gdy w kuchni i , leżącym naprzeciwko, pokoju okna są otwarte na przeciąg.

A poza tym? Wiosna buchła majem  z wyprzedzeniem. Jabłonie już przekwitły, nie mówiąc o wiśniach i gruszach. Bez kwitnie na całego, tudzież moja obchemrana bezlitośnie wisteria.

To jest bez naczelny. U wejścia do ogrodu.

Bzowego buszu ciąg dalszy. A na pierwszym planie mój funkiowy ogródek, nieustannie tuningowany przez kury sąsiadki. Dalej, na prawo od tego kadru, jest jeszcze jedno, olbrzymie, bzowe krzaczysko. Pachnie tak, że nie wiadomo już co to. Dziecko twierdzi, że rzepaki, ja  - że bzy. Ale pewnie i to, i to.

Funkiowy ogródek z bliska. Widać tyle, co nic, bo słońce było jakieś takie dziwne. Funkie wyłażą. Jedne mniej, drugie więcej. Na środku bergenie się zebrały po kurzych pazurach, ale juz pewnie pozostałe nie zakwitną. Z tyłu tawułki. A za krzaczkiem-kulką iryski, którym mocno zaszkodziło przesadzenie i podzielenie się z sąsiadką. Nosz, psiakość, a podobno, to przesąd.

Skalniak po tuningu daje radę. Szkoda, że go tak mało, bo miałabym ochotę jeszcze na rozchodniki. Kaukaskie np.

Wisteria zaszalała w tym roku. Wbrew krakaniom, że obchemrałam i "znowu nie zakwitnie". Obchemruję co roku, bo się boję, że w końcu oberwie płytę, tę u góry, przewidzianą pod balkon, co nie zaistniał.

Mieszczuch dał się wyzyskać, jako tania siła robocza i opędzlował trawnik od strony podwórza. O dziwo, odpaliła kosiarkę, pierwszy raz ją mając w rękach, bez studiowania instrukcji.


A sobotni spacer z psami wyglądał już tak (jeżeli o strój chodzi)
To jest droga, którą pokonuję również wyprowadzając kozy na wypas. Za tym wielkim orzechem (to największe przy drodze i gołe) widać niższą jabłoń.Tam zaczyna się nasz sad, a w nim pastuch dla kóz.

Miastowe Dziecko pozuje z psami śród rzepaku, wystrojone w panterkę Brata, z braku laku.

Po drodze mijamy jeszcze takiego kasztana..

I luk na nasze bzy od strony pól wracając. Na pierwszym planie nasza ponadstuletnia lipa. A po lewej wątpliwe dekoracje sąsiadowe utworzone ze stosu dachówek i zrujnowanej studni.

A dziś zimniej jeszcze. Rankiem termometr powiedział mi "pięć". A Starszy nadaje od rana, więc kończę.



Po

Świętach już, oczywiście.
Niestandardowe raczej były, bo jeszczem w Wielką Niedzielę wkrętarka i obcęgami nie pracowała.

Poszłam sobie rano do kózek, o zwykłej porze. Ale sprężałam się trochę bardziej, bo Dziecko musiało na 10-tą być na drugą turę noszenia. Msza się przeciągnęła, jak zwykle w święta, potem postałyśmy z Córunią, jak nigdy, obserwując paradę turków wokół kościoła (bo Dziecko niosło).
To jest akurat na zakręcie, z tyłu za kościołem. Widać tylko najważniejszego, poczet, potem jeszcze dwóch i orkiestra. A cała reszta jeszcze za krzakami. No, ale Dziecko tu było najważniejsze!

Potem pojechaliśmy do szwagierki najstarszej zwinąć obie na "śniadanie" (obiadową porą, jak w sferach dyplomatycznych). Chwilę nam zeszło na przekonywaniu szwagierki najstarszej, że może jednak. Przekonać się nie dała, więc się jajkiem "zadzieliliśmy", zapakowaliśmy szwagierkę najważniejszą i wrócili do domu.
Dziecko zaparkowało tak, że wysiadłszy z auta zobaczyłam wnętrze obórki a w niej czarne przemieszczające się luzem korytarzem. Poleciałam, jak stałam, w kościołowym ubiorze, wepchnąć czarne do boksu. W obórce sajgon, ściółka porozciągana po korytarzu, zlasowana z gnojówką, która sobie ścieka normalnie bez przeszkód do kratki ściekowej. Czarna - guzy pozbijane do krwi . Znaczy się ostre walki były. Wepchnęłam, zamknęłam, zaczęłam stół szykować. Ale mi spokoju nie dawało i poszłam zobaczyć co się dzieje, Córkę na warcie zostawiwszy w kuchni. Okazało się, że moje niepokoje były uzasadnione: panienkom zapał do walki wcale nie przeszedł. Kontynuowały ją przez deski przegrody między boksami. Jak weszłam jedna deska, częściowo rozłupana wzdłuż leżała u Wandy na ściółce, gwoździami do góry. Dwa pozostałe gwoździe zostały w belce z której została oderwana. Wandy łeb rozkrwawiony jeszcze bardziej, obtarta sierść pod okiem, a obie takie zgonione, że ziajały jak psy i bokami robiły.
Cóż było robić. Trzeba było złapać obcęgi, gwoździe wyciągnąć i wkrętarka przykręcić tę deskę, przynajmniej prowizorycznie. Co tez uczyniłam -przyłapałam na 2 wkręty. Panienkom przeszło trochę i deska na razie stoi.

Potem szwagierka została odwieziona przez Starszego dzieckowym autem, a my wzięliśmy palmę, jajca, oraz zwierzyniec i poszliśmy łączyć tradycję z przyjemnym i pożytecznym. Dla zachowania tradycji Dziecko (chcąc, nie chcąc p/o gospodarza) poświęciło pszeniczkę, palmę u początku zatknęło, a potem to złote jajco rozgniotło i po pszeniczce rozrzuciło, coby taka złota była jak jajkowe żółtko.

Przyjemne było to, że poszliśmy we trójkę, Córunia z nami oraz wzięliśmy z sobą Stefana.  Stefan został puszczony luzem, psice też i zaczęło się kolegowanie dwojga czarnych.
Stefan wygląda jak nieboskie stworzenie, bo podszerstek mu wyłazi na grandę, a jest jasnopopielaty. I takie kłaki ze Stefana wiszą. Wyszczotkowanie tego, to praca syzyfowa. Szczotkuję, ale efekt jaki, widać. Stefan nie ma własnej szczoty, może by się sam trochę ogarniał. Ale jest na liście..

Pożyteczne było w tym to, że psy pozałatwiały potrzeby większe i mniejsze. Księżniczka poleciała luzem precz i ciężko było ją dowołać. Nie jest zainteresowana zawieraniem bliższych znajomości z koziołami. Dziś się przez chwilę rozpędziła , ale skończyło się tym, że te dwa czarne ją przewałkowały i nie chciała już nawet być blisko Stefana. Wyraźnie się bała.

Czarne szaleją, a Księżniczka trzyma się w bezpiecznej odległości.

Czarna w pszenicy. Stefan się  pasł i ona też. I o dziwo nie było potem zwrotów!


Księżniczka jest oburzona prostackim zachowaniem tych czarnych dużych
Dzieciaki i zwierzaki.

I Córunia z liniejącym koziołem.

A w koło prawie maj. Rzepaki już się żółcą. Wiśnie kwitną jak zwariowane, zakwitła grusza -wawrzyńczówka. Rano, jak szłam z psami na spacer, to w tej gruszy i wiśniach huczało jak w ulu. I tak huczało prawie przez cały dzień.

PS. Napisałam 21.04. Coś mi wlazło w paradę i nie opublikowałam. Publikuje teraz. Z opóźnieniem. Wybaczcie.