sobota, 31 sierpnia 2013

czasubrak

Albo ja jestem "rozprężona", albo Ziemia zapiernicza szybciej, bo brak czasu - nie ogarniam wszystkiego.
No, a trochę mam do ogarnięcia, bo moi panowie nie czuja potrzeby wewnętrznej uczestniczenia. Nawet po sobie: po posiłku gębę utrzeć, a talerze same do zlewu sie wstawia i w dodatku umyją. łazienka to masakra. Wczoraj powiesiłam kartkę. Czytali obaj po kolei i komentarz był tylko odnośnie gramatyki, że funduszy, a nie funduszów.Chyba trochę odpuszczę i panowie swoje nory będą sprzątali sami. Pozostałą pozostałość jest i tak dostatecznie wielka, jak na jedną osobę.

Przez ostatnie dni składałam się jak scyzoryk i wszystko co robiłam to na zasadzie, że musi być zrobione. Wczoraj w dodatku byliśmy w mieście, bo sprawy w Gminie i zakupy do zrobienia. Już samo parkowanie w tym grajdole to porażka. Nie dość, że permanentnie brak miejsc parkingowych, to jeszcze ludzie parkują jak idioci, nie licząc się z pozostałymi uczestnikami ruchu. Pod Gminą jakaś dzieweczka zaparkowała u samych wrót, coby sobie obcasików nie zedrzeć za bardzo. Ale tak, że zastawiła 2 samochody stojące regularnie na parkingu, a zad wystawał jej na jezdnię. Samochód osobowy przejechał, ale dostawczak miał problemy. I właśnie taki dostawczak się ślimaczył za naszym tyłkiem, jak mieliśmy odjeżdżać. Jak już się prześlimaczył i Starszy zaczął dawać do tyłu, to centralnie za plecami zatrzymał się nam kurier z GLS-u, postawił auto i poszedł w dal. Nie zdzierżyłam i otwarłam mordę w przestrzeń. Następnie, na zupełnie pustym parkingu pod sklepem z farbami (musze pomalować drzwi, te przeniesione) zaparkował nam 20cm przed maską wielki merol. Tym razem Starszy nie wytrzymał, wysiadł i schromolił chłopczyka publicznym słowem. Zobaczyłam w tej akcji Dziecko. I nasunęły mi się przemyślenia, wór cały przemyśleń na temat "Niedaleko pada jabłko od jabłoni". Jak znajdę czas, to napiszę, co wymyśliłam.
Zakupy wyszły nie do końca, bo zostawiłam kartę w kieszeni żakietu i oparliśmy się na skromnych zasobach Starszego. Nie lubię robić zakupów, jeżeli każda rzecz wkładana do koszyka jest szacowana pod kątem "po co to". Nosz qrde, niepotrzebnych rzeczy nie kupuję. Nie kupuję też wielu, rzekomo potrzebnych.
Nie kupuję: proszku do szorowania, płynów do łazienki, płynu do płukania tkanin, płynu do podłóg. Z całej tej kuchenno -łazienkowej chemii kupuje tylko płyn do naczyń i żel do klopa, bo nie dzierżę bajzlu, jaki w tym temacie robią chłopy. I leje im żywym chlorem. Może dotrze. Resztę załatwia kwasek cytrynowy, rozpuszczony w  wodzie i zmieszany z odrobineczka płynu do naczyń. Robi robotę, jak najdroższe płyny do łazienki. Myje tym umywalkę, wannę, kafelki, kuchenkę, zlew, baterie itp. Garnkom daje radę płyn i zmywak, a jak się zdarzy jakaś katastrofa , to wraca do łask harcerska metoda - piasek lub popiół, w zależności od gara i stopnia przyfajczenia.
Wróciłam zmęczona jak po buraczanych wykopkach i duuzo zaplanwanych działań pozostało w planach nadal, tyle,że w aneksie.

Mija właśnie na dniach 25 lat istnienia naszej rodzinki. Na tę okoliczność Cioteczka (siostra starsza Starszego) spiekła tort. I podała go wczoraj "Somsiadem", z czego wnioskuję, że nie przybędzie. Podała razem worek cukierasów różniastych. Panowie wytrząchli z wora i zasiadłszy - konsumowali. Po czym wytrząchnięte zostało na stole. Ja, w oczekiwaniu na "kuriera" z tortem popełniłam pasztet drobiowy. Kości zostało co nieco, nie chciało mi się juz o nocnej porze ich utylizować, więc dałam do kubełka na śmiecie.
Rano zastałam moją Niunię leżącą w pokoju na dywanie z wielkim indyczym gnatem ze skrzydła. Już główki stawów były poobgryzane, Niuni mordka utytłana cała. Odebrałam, bo staremu (?) psu kości nie służą.
Oprócz tego, zastałam papierki (2?) z czekoladowych cukierów wymemlane, w kuchni na ławce.
Zdarza się, że pod nieobecność - nieuwagę coś zostanie wyżarte. NP. wafelki w czekoladzie znajdujące się na kuchennej ladzie w ilości pół opakowania. I dziwię się jak to się dzieje, że przy tych akcjach kradzieżowych suki się nie zagryzają. Gdyby jakieś jedzenie spadło na podłogę między nie, to kły poszłyby w ruch. A tu Niunia wypenetrowała ze śmietnika gnata i czarna zaakceptowała własność. Potem Niunia gnata opierniczała, a Czarna nawet nie zbliżała się do niej. Ciekawe. Która z nich właściwie rządzi w tym psim "stadku"?
Pierwsze Dziecko jedzie z perypetiami, będzie na południe w mieścinie i trzeba pojechać po nie, bo jedzie teelką. Inne połączenia zlazły z szyn i realizowane są autobusami. Kolej przeszłą na szosy! W NORMALNYCH krajach, gdzie ludzie od finansów potrafią liczyć, szosa schodzi na kolej. Ale przynajmniej czymś się wyróżniamy w gronie państw cywilizowanych.

No, a teraz już nadejszła pora na labora. Dobrego Dnia!

wtorek, 27 sierpnia 2013

rano

Wstałam 7.20. Dobrze. Będę miała chwilę dla siebie. Lubię mieć tę chwilę dla siebie, kiedy męska część jeszcze w pozycji horyzontalnej (O, Starszy już się odezwał).
Zjadłyśmy z psiurami swoje kromeczki z kozim serkiem. Pan Kot dostał swoje świństwo z puchy. Teraz tylko kawka i papierosek.
Jeszcze nie. Psiury domagają się siku natychmiast. Czarna otworzyła nawet drzwi, żebym już nie musiała. Pan Kot to skwapliwie wykorzystał i wybrał wolność.
Psy się rozdarły, więc Starszy wstał i obchodzi okna.
Zlew powitał mnie zawartością. Szlag mnie trafia, jak na dzieńdobry mam w zlewie zawartość. Wieczorem skrupulatnie go opróżniam przed pójściem spać. Rytuał, jak mycie zębów. A to pozostałości wczorajszego przekładanego obiadu, który Dziecko zjadło ok.północy. Obiad robił sie i robił, z przerwami, bo były sprawy ważniejsze. Dziecko wymieniało drzwi wejściowe. Przy asyście starszego. Ich współpraca polega na "kruchym zawieszeniu broni". Zwykle przy wszelkich akcjach remontowych współpracuję z Dzieckiem ja, i nawet nam to wychodzi. Ale wczoraj się nie pchałam. Trochę nie miałam ochoty na szarpanie się z drzwiami. Drzwi ciężkie jak cholera i chińczyk wymyślił, że należy je montować w całości. (Potem dostrzegłam, że zawiasy są tak rozwiązane, że pół dnia zajęłoby zdejmowanie skrzydła) A drzwi w całości są podmanewrowalne. Zdjęcie starych poszło szybko. Po czym okazało się, że te nowe są jednak ciut niższe (Dziecię będzie znowu głowa rżnąć we framugę). A jak zaczynają się jakieś problemy, to najlepiej wyładować się na matce."Taaak, najlepiej to sobie w kuchni siedzieć i w garach bełtać i mieć wszystko w dupie. A ty się męcz sam. Stałam przy tych garach niejako na posterunku, bo siedzieć bezczynnie mi nie wypadało, nie potrafię zresztą niekiedy. Od niechcenia wykończyłam konfiturę z miechunki. (Co tak pachnie?) W międzyczasie przyniosłam wiadro pomidorów i posiałam rzepak.
"Słuchajcie, jak nie jestem na razie potrzebna, to może poszłabym po pomidory?"
"Jak pomidory są teraz najważniejsze, to idź"
No, to poszłam. Bo stać przy nich i słuchać jak się handryczą nie miałam ochoty.
Wiadra z pomidorami są coraz cięższe.
Po czym poszłam jednak porobić za pomocnika: młotek, podaj prądy, daj światło, mała grzechotka itp. Nalatałam się przy tym naookoło, bo część narzędzi była na "balkonie", część w środku, a drzwi zaparte.
W końcu spionowane, spoziomowane, podklinowane, tylko dziury wiercić i mocować. No to poszłam mieszać ten sos bolonez (Tylko, poczytaj dobrze, jak to się robi).
...........................................................................................................

Padam na twarz. Drugie drzwi wstawione i w miarę ogarnięte w koło.
Rano Starszy: "Tam koło studni u K. lezy nasz młotek. Idź przynieś.
No, to poszłam i przyniosłam. Właściwie powinien przynieść Młody. Nie wiem, czy to miało buyc za karę, że Dziecka nie wychowałam. A młotek dostał przyspieszenie, jak Dziecko zorientowało się, ze Tatuś zapomniał iz robił szczeliny między cegłą a pustakiem, jak chałupę budował. I wszystkie śruby poszły w te szczeliny. Coś powiedział w dodatku. Oczywiście głośno.
Więc dzisiaj Starszy oznajmił, ze on juz nie pomaga,przy drzwiach, bo było głośno. "Róbcie sobie sami> Wyście najmądrzejsze". Po czym zabrał doope w troki i oddalił się w niewidomym kierunku. Po czym nie zdzierżył i zadzwonił z sadu (bo tam polazł, okazało się), by zapytać, w którą stronę ustawiamy drzwi. (Była opcja -do środka na prawo lub na zewnątrz na lewo. Co Starszemu bardzo nie odpowiadało. )Do środka. I po brzytwie.
Przyszedł, jak już drzwi były gotowe, osadzone, zapiankowane. Przynióśł kapustę, porąbał do garnka i usiadł siedziec.
No, dobra, zrobiłam ten obiad, w międzyczasie posprzątałam na balkonie i wokół, obdarłam z folii tamte drzwi. Przyszło Dziecko, docięło płytki podkładane pod próg. Robota od nowa. Czemu nie mówiłęś, że będziesz ciął? No, jak, mówiłem przecież że idę pożyczyć bosza. Mówił, ze PRZYDAŁO BY SIĘ, a to nie koniecznie to samo, co idę. (W naszym małym akurat zepsuł się wyłącznik, a dużym się to nie dało zrobić).
Sąsiad zapodał, że wichura przewróciła mu brzozę i mogę wziąc gałęzie dla kóz. Mówię, pojedźmy autem, bo juz nie mam siły sie tam wlec. Po zdrodze nazbieraliśmy jabłek w naszym sadzie. Zrobił sok sokowirówką. Którą ja potem (i przedtem) umyłam.
Zapomniałam o chlebie. Kompletnie. Starszy obrażony. Ale, czy to tylko ja potrzebuję chleba? Nawet tego sklepowego nie jem. Piekłam w maszynie. Ale koniec, bo nie mam mąki razowej. Mogę zrobić biały, ale już nie dziś, bo trwa to 3 godziny. Zrobię rano. Albo proziaki.
Młody poleciał pod sklepik. Ale tam o tej porze juz chleba nie ma, żeby kupił przy okazji.
Wrócił szybko. "Czy jesteś w stanie, czujesz sie na siłach, zrobić mi coś jeść?" Nie czuję się, qrwa , na siłach, ale jestem w stanie. Bo, jak ci nie zrobię, to nie będziesz jadł, a narobiłeś się dziś, jak bury osioł, portki ci z dupy lecą i wyglądasz jak nieszczęście. Obiad zjadł na pół gwizdka, kapusta w zęby kuła, a mięsa było malutko, żeby się napchać. Wciąż jak dziecko.To mi się nie podoba i jadł nie będę. Ble. Zrobiłam te 4 kromki z serem żółtym upieczone w gofrownicy. Zawołałam. 2 razy. Już miałam zanieść, ale przyszedł. Dałam miseczkę malinek z cukrem, ale nie chciał. No to nie. Poszły do lodówki. A ja idę spać.

Dziecko Pierworodne wreszcie obleciało lekarzy. Ma skierowanie na badania. Tylko, żeby jeszcze poszła, a potem wyniki odebrała. Bo z rezonansu leżą na Prokocimiu już miesiąc. Włosy wypadają ze stresu. Wniosek -zmienić pracę, albo siąść przed lustrem i porozmawiać z sobą. Ze stresem się walczy, a nie żyje z nim.
Mówiłam to samo, ale musiała usłyszeć od lekarza. Dobrze, że trafiła na przyzwoitego. I nie odfajkował jej, tylko pogadał. Ma zlecenia na tłumaczenia. Jedno na dziś do północy. Jak się wyrobi, a wyrobi się, bo w tym względzie jest akuratna, to jutro zrobi badania.


niedziela, 25 sierpnia 2013

Pospane

Po południu mnie ścięło. Kimnęłam około czwartej i obudził mnie telefon od Dziecka pierworodnego ok. 19.30. Którego nie odebrałam, ale otworzyłam oko i zerknęłam za okno. A za tym oknem było tak jakoś ciemnawo, że zerwałam się natychmiast. Nie lubię kłaść się, gdy wiem, że jeszcze coś jest koniecznego do zrobienia. Ten obowiązek siedzi mi w mózgu i nie pozwala spokojnie odpocząć. Tak było i teraz. Zaraz poszłam z psami. W międzyczasie Dziecko1 zadzwoniło jeszcze raz i część drogi z psami gadałyśmy. Trochę mnie wkurza swoją inercja. Tym razem ma problem z programem do pisania. Nie ma Worda, więc poleciłam jej Open.orga. A ona ściągnęła sobie i zainstalowała demo. A demo, jak to demo - czasem robi cuda. Tylko nie wiem po co ściągać demo całkowicie bezpłatnego programu, jak można pełna wersję. Co jej zasugerowałam i do czego nie doszło. I dalej się buja z tym demem.

No, dobra, ale teraz już spania raczej nie będzie. Zwłaszcza, że Dziecko domowe gdzieś się wywlekło.Pojechało autem, więc alkoholizować się nie będzie, ale ja i tak będę czekać aż wróci. Starszy pomamrał, że wziął auto, porozwijał spiskowe teorie i stwierdził, że to sprzeda i kupi sobie cienko, wtedy mu nie będzie zabierał. Zasugerowałam, że jeszcze lepszym rozwiązaniem byłby taki pojazd akumulatorowy dla inwalidy.

Zaczęły mi się jakieś przemyślenia na temat nuworyszy (nie tylko nowobogackich, ale wszystkich tych, którzy zmienili swój status społeczny w jakiś sposób, między innymi zmieniając miejsce zamieszkania). W nawiązaniu do tego powiedzenie "Chłop ze wsi wyjdzie, ale wieś z chłopa-nigdy". I tu chodzi nie tyle o wieś, co o wieśniactwo. A to nie jest to samo. Tak jak "być prostym człowiekiem" to nie to samo, co być prostakiem. Mój Dziadek Janek był prostym człowiekiem, ale tyle wrodzonej kultury i taktu co on miał, trudno spotkać. I nie odziedziczył tego po nim jedyny syn, czyli mój Ojciec.
Te przemyślenia zaprowadziły mnie oczywiście na Górkę, gdzie upłynęło moje dzieciństwo i "pierwsza" młodość. W czasach mojego dzieciństwa, Górka była taka trochę wiejska. Zaraz za naszym płotem była droga, a za nią już pola. Dziadek miał taka piętrową stodołę, z jednej strony odkrytą, która nazywaliśmy brogiem. Większość mieszkańców coś hodowała: króliki, kury, świnki, a nawet krowy. Ale od tej wiejskości było 5 do 15 minut marszu do pełnej cywilizacji kina, szkoły, sztucznego lodowiska, domu kultury, gdzie ciągle były to koncert, to przedstawienia teatralne, to spektakle operowe. Jako maluchy byliśmy tam prowadzani przez Mamę. Niedzielny poranek w kinie był cotygodniowym rytuałem, Tak samo każdy przyjazd jakiegoś teatru. Jako całkiem mały szkrab byłam na przedstawieniu wystawianym przez rodziców. Ojciec grał tam "Leśnego Luda" i był tak fajnie ucharakteryzowany, że go nie poznałam.

Zuzia ma nowy dom

Od wczoraj. Po wielokrotnych próbach znalezienia nabywców na mleko, ewentualnie ser, stwierdziłam, że nie ma sensu trzymanie trzeciej kozy. Wystawiłam całą trójkę na tablicy i w anonsach, koziołki po raz kolejny.
W anonsach elektronicznych wyszło w piątek, w papierowych wyjdzie we wtorek. Ale już w sobotę telefon. Dzwoni starsza kobieta:
-Pani, ja w sprawie tej kozy, co pani sprzedaje. Jest jeszcze?
Ano, jest
-A pani mówiła, że za owies pani by wymieniała? To ile to tego owsa?
Nie wiem, po ile sprzedaje się tutaj owies, a tam u was nikt owsa nie sprzedaje, żeby się dowiedzieć?
Okazało się, że nie i się nie dowie.
Tylko wie pani, ta mała ma rogi.
-A to nie przeszkadza, u mnie kozy są wiązane, to nie ma kłopotu.
No, ale ona nigdy wiązana nie była.
-To się szybko przyzwyczai.
Stanęło na tym, ze wieczorem ma zadzwonić, żeby się dowiedzieć ile owsa.
A mnie walnęła na mózg moja głupota: Wała!, Zuzka  nie będzie uwiązana  stać w jakimś syfie.
Przypomniało mi się zaraz, że brat Świętego Franciszka, pytał kiedyś, czy Zuzka do sprzedania, bo Franek szuka kozy. Wtedy nie była, ale teraz... Pogoniłam do Władka, Władek zadzwonił do Franka i za pół godziny Franek przyszedł pooglądać Zuzkę. A za następne pół godziny Zuzka pojechała do Franka. Przynajmniej wiem, w jakich warunkach będzie, bo u Św. Franciszka kiedyś byłam i widziałam. Co prawda, Św. Franciszek ma trochę wiejsko- tradycyjne poglądy na chów zwierząt, ale przynajmniej w syfie u niego nie stoją i ogonów sobie nie obgryzają.
Starszy zaczął mi natychmiast dziurę w brzuchu wiercić, że " taka fajna Zuzka była, a ta sprzedała. A te śmierdziele trzyma". I tak mi do tej pory Zuzka w głowie siedzi. A śmierdzieli chętnie bym się pozbyła, gdyby ktoś chciał kupić.
Starszy ma w ogóle opatentowane podnoszenie mi ciśnienia.
Dziś rano wystąpił z przedmową: Wiesz co, powiedziałbym ci coś, ale chyba ci nie powiem. (Oho, myślę, ciekawie się zapowiada).
Nooo, wal!
Wiesz co, ale ty masz okropne pięty!
No, bo ja qrwa,nie wiem. Może nie widzę, ale czuję. Codziennie wieczorem muszę, po chodzeniu w tych kretyńskich kroksach, doczyścić pumeksem. No i pękają mi. A że mi nigdy wcześniej pięty nie pękały, to nawet nie wiem, co z tym robić.Zresztą nie mam czym nawet. Chyba.

Zrobiłam sobie przerwę - poszłam z psami. Już na podwórku zadziwiła mnie ABSOLUTNA cisza. Dawno takiej ciszy nie słyszałam. Słychać było tylko cykanie świerszcza. Ale potem odezwał się pies sąsiadów, zwęszywszy moje, a potem następny odpowiedział. No to zwiałam w głąb pół chcąc jeszcze posłuchać przez chwilę tej ciszy. I była. Nawet aut z szosy nie było słychać. Senność kompletna. Równoległą drogą szedł sobie na popołudniowy spacer pan Władek (Potem okazało się, że bardziej na kukurydzę, niż na spacer), a na sąsiednim polu żerowały bociany, więc zamysł spuszczenia psów, "żeby były szczęśliwe" padł. Bo czarna, która kocha wszystkich ludzi i nienawidzi bocianów zaraz by tam poleciała, a pan Władek padłby na zawał. Doszłyśmy do końca naszego pola, a tym samym do ściany kukurydzy i wróciły, znajdując po drodze ślady ucztowania Rudego.

Dziś, w ramach świątecznego odpoczynku: starłam maszynką marchew i seler do sosu pomidorowego, co się robi do słoików, podsmażyłam lekko i wrzuciłam, coby się razem trochę pogotowało. Nastawiłam konfiturę z miechunki - teraz jest na etapie zagęszczania syropu. Owocki czekają, wyciągnięte, w misce. I muszę je schować, bo wyparują.
Z kiedysiejszego owocowego urobku zostały mi jeszcze niezagospodarowane śliwki. Ilość była taka, że nie wiadomo co zrobić. Uświadomiłam sobie , że przecież jest już (prawie) jesień, są śliwki, to musi być drożdżowe ze śliwkami i kruszonką. No i jest. Są też bułeczki. Dziecko zawiedzione: "Dlaczego puste?". Bo zawsze możesz złapać jakiś słoik i dowolnym dżemem posmarować.
(Za oknem powstał jakiś straszny kurzy wrzask. Może Rudy zgłodniał?)
Jeszcze jedno pranie czeka na wyniesienie na strych, gdzie znowu nazbierało się prasowania.
I pełen zlew garów, a ja mam skłonności do przyjęcia pozycji horyzontalnej. Chyba jednak jakiś niż lezie i spadło ciśnienie. Momentami wieje mocno. I pewnie z powodu tej niskociśnieniowej senności taka cisza panowała, kurzym wrzaskiem przerwana.
Przyjęłam jednak pozycję horyzontalną, przy okazji znalazłam kota - po nocnym łajdaczeniu się (co on się tam może nałajdaczyć?!) zaginął, okazało się, że tym razem pod moja kołdrą. I śpi nadal, nie przeszkadza mu, że się obok pojawiły moje nogi.

Na marginesie sprzedawania kóz: Po wstawieniu Zuzki na tablicę dostałam takiego oto posta:
"wluczka02
siema jwona
masz kurwa ładna koza chce ja zamienić na moja obny tylko dobrze ruchała bo moja jest mistrzem testował ją mój byk :>
 odezwij sie cielaczku xd mam czołg ♥"
Powiem tak: ludzie ciągle mnie zadziwiają. Ile wysiłku są w stanie włożyć w to, by komuś dokuczyć, dopiec, idiotyczny, złośliwy kawał zrobić. Często planem całym ich działania poprzedzone. (Znalazłam bloga,założonego przez dwie panie, w celu wyżycia się na innej, przez którą rzekomo zostały "oszukane i wykorzystane". Oraz profil na FB, służący temu samemu celowi. Pełne wyzwisk, obelg i hejtu. Ile czasu właściciel tego profilu poświęca, skoro śledzi go na bieżąco i na każdy komentarz jest natychmiast odpowiedź. Nie szkoda życia?) Jak pięknie wyglądałby świat, gdyby ten wysiłek w przeciwną stronę skierować.
Osoba była podpisana imieniem Iza. Ale nie sądzę, żeby jakakolwiek Iza mogła taki tekst wyprodukować. Baby klną, opowiadają sprośne kawały (w babskim gronie), ale ich mózgi nie są obciążone taka tematyką, w taki sposób uzewnętrznioną. Zgłosiłam do moderatora. Konto już nie istnieje. Musi sobie biedaczysko znaleźć inną formę rozrywki niż pisanie bzdetnych postów, czy oddawanie czołgu za darmo.



sobota, 24 sierpnia 2013

dumanie o frykasach

Tak mnie dzisiaj naszło na wyprodukowanie w słoiki czegoś oryginalnego, oczywiście z tego co mam na grządkach i w sadzie. A mam: resztkę śliwek stanlejek, nadmiar jabłek, nadmiar pomidorów, dynie piękne i smaczne, cudnie pomarańczowe oraz mam mieć za jakiś czas brzoskwinie. Mam tez odrobinę miechunki pomidorowej, bo z wysianych nasionek wyrosły aż 3 roślinki, z czego jedna zdechła.

owoce miechunki pomidorowej

Odnośnie pomidorów plany mam następujące: jeszcze trochę ususzyć, zrobić sos do spagetti w słoiki oraz chutnej. Prawdopodobnie także z zielonych pomidorów. Okazało się bowiem, że 10-minutowy grad sprzed dwóch tygodni załatwił pomidory prawie definitywnie i raczej już nie dojrzeją, tylko będą gnić - prawie wszystkie owoce wyglądają, jakby ktoś strzelał do nich śrutem. Niby zielone pomidory zawierają solaninę, ale konfitura jest mniam. Więc ten chutnej tez taki może być. Raz próbowałam "smażone zielone pomidory" w/g przepisu z mojej ukochanej (jednej z kilku, do których mogę wracać po 50 razy) książki pod takim tytułem. (Jest tez film, kto nie oglądał -istnieje na zalukaj.tv - polecam. Uwielbiam klimat tego filmu, choć wolę książkę. Swoją drogą - ciekawe, że większość filmów z jedzeniem w tytule, tle, ma swoisty klimat, powodujący, że chce się do nich wracać. Np. Czekolada, Julia and Julie czy Dobry Rok - cudowne zdjęcia, zwłaszcza to z trasu. Aha, i tu polecam bloga From movie ti the kitchen - jedzonko z filmów)
Z dyni będzie dżem dyniowo - pomarańczowy. Dawnymi czasy zdarzyło mi się robić, potem jakoś dynie się nie trafiały. Sama nie sadziłam nigdy, w tym roku po raz pierwszy, ze względu na kozy.
No i w ogóle myślałam jakiś chutney zrobić. Dawniej robiłam i dobre były. I cebulek drobnych mam do licha, bo cholery przez tę susze nie urosły, szczypior zasechł i zebrać trzeba było. To może by zamarynować. Cebula marynowana, to jedyna postać cebuli, jadalna dla Starszego. (Zwłaszcza w śledziach, tam może być 2 kg cebuli na pół kilo śledzi, a i tak wtrząchnie i na dwie godziny przed Wigilią trzeba marynować cebulę do śledzi).
Zaczęłam grzebać po zasobach, przy pomocy wujka gugla i trafiłam na bloga "Kasia gotuje". Pięknie zrobiona strona, strasznie mi się grafika podobała. Ciekawe przepisy , a do nich piękne zdjęcia. W sam raz tyle co trzeba. Bo na jakimś innym blogu wpadł mi w oko przepis (?!) na borówki zasypywane cukrem. Zamykane były w słoiki Wecka. I było tam kilka (naście) zdjęć tych słoików z borówkami i cukrem, które niczym się nie różniły. Jakość przeszła w ilość. Chyba, że Weck, w zamian za przekazane darmowo słoiki życzył sobie określoną ilość zdjęć z nimi, a pomysła brakło. Jak znalazłam tę Kasię, co gotuje, to myślałam, że jest to ogólnie znana Kasia T., bo ona oprócz zajmowania się modą, zajmuje się też kuchnią. Tyle, że ta moda jest dla wybranych jedynie (bo kogo stać na kieckę z  River Island czy Asos) takoż pewnie i jedzenie. Ale zaglądnęłam i nie żałuję, bo przeżycia  estetyczne były wspaniałe. Fajny dziewczyna znalazła sposób na siebie, bo stronę ma świetną, też i na FB, gotuje na antenie jakiegoś radyja oraz sponsorują ją sponsorzy, typu np. Weck, dzięki czemu przetwory ma w prześlicznych słoiczkach.

Tak mi jakoś na jedzenie zeszło dzisiaj, że o jedzeniu będzie nadal. Obiad był wykonany dziś w tempie sprinterskim, bo od telefonu "Gotuj obiad" do podania go na stół minęło 35 minut, z czego 10 zajęło strząsanie i zbieranie resztki stanlejek. Na ogół mi obiady tak jakoś zajmują, no, chyba, że to strudel czy pierogi. Pampuchy tez maja dłuższy cykl produkcyjny. A normalnie przygotowanie obiadu trwa tyle ile obranie i ugotowanie ziemniaków, czyli około pół godziny. Jak to jest ryż, czy kładzione kluski, to też jakoś podobnie. Resztę robię jak się one gotują. Do wkurwu ciężkiego doprowadzała mnie cioteczka, jak się wpierniczyła w paradę i w porywie zapału do pomocy, wpadała np. na grządki i oznajmiała "Nastawiłam ziemniaki". No, dobra, ziemniaki, a dalej qrwa co? Ziemniaki już w połowie gotowania, zanim coś do nich zdążę wymyślić to będą zimne. Chyba, że maślankę, a wtedy chłopy mnie zlinczują. Dziś zrobiłam wątróbkę, bo oprócz niej miałam jeszcze sztywne mielone i sztywny kilogram łopatki. Nie wiem na cholerę ta łopatka, bo dla mnie jest surowcem na mielone lub na kiełbasę. Jakby bardzo żylasta nie była, to ostatecznie gulasz.
Z wątróbką, to jest taka bajka, że do usmażenia jej na obiad potrzebuje dwie patelnię. Osobno dla Dziecka, osobno dla Starszego. I oczywiście 2 łopatki do przewracania. Bo Dziecko ma mieć z cebulą, a Starszy nie może mieć nawet zapachu cebuli. No i oczywiście każdy kawałeczek dokładnie z żyłek obrany. I usmażona na śmierć. Wątróbki nie jadam (w ogóle mięsa nie jadam), ale dawniej, zanim mi Dziecko Pierwsze sugestywnie obrzydziło (a jej Pani_od_biologii, opowiadając jak to wątroba filtruje wszystkie świństwa i częściowo je magazynuje) lubiłam, taką lekko podsmażoną, w obecności jabłuszka pokrojonego na ósemeczki i cebulki. W mojej rodzinnej chałupce się tak robiło, a ja, gdy byłam 3S (Samodzielna, Samorządna i Samotna). W mojej rodzinnej chałupce, która była bardzo fajna chałupką, do czasu bryknięcia Tatusia, robiło się różne fajne rzeczy. Nawet Tatuś czasem coś pichcił. A to coś to była olbrzymia patelnia smażono-duszonej cebuli z pomidorami lub koncentratem pomidorowym. Pyszota! No, nie, Tatuś udzielał się jednak kulinarnie częściej. NP. jego wyłącznie działką było krojenie, koniecznie krojenie- nie mielenie, słoniny na smalec. I tylko on ucierał na święta i inne okazje majonez. Sztuka wtedy była wielka utrzeć majonez, tak by się mnie zwarzył. Dziś lecę mikserem, lejąc olej (w domu robiło się z oliwy) dowolnie, bo ktoś odkrył, że jak się na początku ukręci żółtko z łyżeczką musztardy, to nie ma opcji, żeby się nie udał. Tatuś też był zaopatrzycielem rodziny w mięso, miód w wielkiej bańce, grzyby, ryby złowione przez przyjaciół. A jak wracał z delegacji, to zawsze przywoził jakieś frykasy, typu kabanosy, serki "imperial" (to był przepyszny poprzednik dzisiejszego bielucha, o konsystencji pozwalającej na sprzedawanie go w papierku), pomarańcze itp. Poza tym Tatuś, i tylko on, szył pościel. Mama szyła różne wymyślności, podusie z falbaninami, kiecki dziewczynkom, komunijne nawet, spodenki synkowi.   A Tatuś poszwy.  Tatuś też zabezpieczał kobietom swobodę działania przed świętami, usuwając dzieciaki spod nóg. Sadzał nas mianowicie w pokoju przy stole. Swoim tajemniczym, niedostępnym, cudownym scyzorykiem z Gerlacha  ciął na paski kolorowy papier, z którego lepiliśmy łańcuch na choinkę. Każdy swój kawałek, oczywiście, kto najdłuższy, a potem te trzy kawałki łączyło się w całość. Tak w ogóle był bardzo fajnym Tatusiem, pomijając fakt, że potrafił nam solidne lanie spuścić. Dopóki nie bryknął. Niestety. Dzieckiem był wtedy jeszcze brat tylko i to już takim, co wino marki wino próbowało. Ale wszystko natychmiast szlag trafił. I pod tym szlagiem leży to wszystko do dzisiaj.

A SERNIK WIEDEŃSKI BABCI KASI robi się tak
0,5kg twarogu
4 jajka
6 łyżek masła
1szkl cukru
1 czubata łyżka mąki kartoflanej
1 łyżka soku z cytryny
rodzynki, skórka pomarańczowa
Masło ucierać z cukrem, dodając po jednym żółtku i po trochu zmielonego twarogu. Jak juz osiągnie odpowiednią konsystencję, to dodać sok z cytryny i jeszcze utrzeć. Po czym dać sztywno ubitą pianę z białek, na to posypać mąkę i umączone bakalie i delikatnie wymieszać.
Wylać do blaszki i piec wytrwale. Upieczonego sernika nigdy nie wyciągamy na chama z piekarnika, bo następne ciasto czeka w kolejce. Ma on powoli stygnąc w piekarniku lekko uchylonym.

Moje modyfikacje:
Zamiast mąki ziemniaczanej daję budyń smietankowy z Delecty,
nie daję rodzynek, bo Dziecię nie lubi w serniku
daję zapach pomarańczowy, niech ręka boska broni dawac skórke cytrynową, bo sernik zszarzeje i ogólnie szlag go trafi
część rzeczonego cukru (zwykłego, nie pudru) daje do piany dla usztywnienia, można tez ten sok cytrynowy dać do niej
No i oczywiście nikt nie piecze sernika z pół kilograma sera. Tę proporcje sie dowolnie powiela, w zależności od wielkości największej blaszki (U mnie max 2 kg, najczęściej 1,5).
Nadmienię na koniec, że sernik taki piekę najwyżej raz w roku, na Wielkanoc, która jest świętem sernikowym i sernik musi być obowiązkowo, tak jak piernik i makowiec na Boże Narodzenie.

Jak o serniku mowa, którego podstawą ser jest przecież: Zaczęłam robić kozie twarożki. Odcedzają się one problematycznie, bo tylko przez płótno. Przez każde inne cóś większość skrzepu pójdzie w zlew. No i potem odcisnąć, też się samoistnie nie odciśnie. Wyciągnęłam więc ze spiżarnianych czeluści takie cóś:


praskę do sera, kupioną w sanockiej cepelii min 20 lat temu. Krowich twarożków się naodciskała i spoczywała w pokoju, w najmniej dostępnym miejscu spiżarki. I jest, jak znalazł.

Jak nie piszę, to nie piszę. a jak zacznę, to epopeja od razu. Coś mi się wydaje, że brak kontaktów międzyludzkich na codzień powoduje moje niewygadanie. Coraz częściej łapię się na tym, że jestem przykrym partnerem w rozmowie, bo wchodzę rozmówcy w słowo, co zawsze uważałam za szczyt chamstwa. I za dużo mówię. No, cóż, z kozami jednak nie pogada.

Dobranoc, albo, jak kto woli - do widzenia







piątek, 23 sierpnia 2013

numer jeden: rzepak

Zbliżający się termin agrotechniczny siewu rzepaku oraz zapowiadane na przyszły tydzień opady ciągłe spowodowały, że rzepak stał się numerem jeden na liście wszystkich zadań. Moi panowie orali wczoraj zawzięcie, na dwa traktory: 30-tka -dwójką, a 60-tka - trójką. Ale cyrków takich z orka nie pamiętam od lat: zmiany lemiesz w trakcie orki i obciążania, i tak ciężkiej trójki, płytami chodnikowymi. W końcu zaorali i Dziecko zawlekło, dzisiaj sieja wapno, potem agregat i siew. Do tej pory w traktory zostało wlane paliwo za prawie 1000zł i chyba tym się tych upraw nie skończy. Tak, że to rolniczenie jest jak ruski bank - wkładasz, nie wyjmujesz.
Miałam wczoraj różne takie przemyślenia i sobie w głowie pisałam, ale wieczorem miałam padakę - zasnęłam przy kompie, na siedząco, w swoim kuchennym kątku, na twardym krześle. Niby, bywało, że więcej w ciągu dnia zrobiłam, ale tak mnie jakoś wczoraj zmełło. Nie lubię pracy w biegu i z tym, że coś jest jeszcze przede mną koniecznego, na godzinę przedtem , do zrobienia.
Wczoraj wykorzystałam pochmurny i wilgotny dzień na prasowanie (w sumie planowałam tez przelecieć grządki i posiać rzepak jako poplon, coby się nie zachwaściły do jesieni. Ale zaczęło straszyć deszczem, więc zostałam rozgrzeszona). Pranie suszę na strychu, tak jest wygodniej, bo nic mnie nie zmusza do ściągania. Na strychu było wyschnięte na pieprz przez te upały i do prasowania to jest ciężkie, mimo, że wieszam tak, że i bez prasowania można nosić. A przy deszczowej pogodzie "ożywa" i można prasować nawet bez pary. No to załatwiłam ze 30 T-szertów dzieckowych i z 10 bluzek moich. W tzw międzyczasie wsadziłam jeszcze w oliwę z czosnkiem i bazylią pomidory ususzone w piekarniku dzień wcześniej.(Okazuje się, że ten piekarnik działa przy włączonym wiatraku. Może tylko coś z tą dolną grzałką nie tak?)
Na wieczór zapowiedzieli się syjamscy sąsiedzi na ustawianie siewnika -nie maja swojego, więc co roku pożyczają nasz. A ponieważ chłopy widzą, że ustawiam zawsze ja, to zadeklarowali się, że przyjdą pomóc.
Wieczór był już blisko, więc liczyłam na to, że tylko go wyciągną, a reszta na rano zostanie, ale oni napalili się, żeby już. Do stodoły zajechali, bo w dodatku padać zaczęło. A to trochę roboty jest, bo trzeba narządka wysiewowe do pszenicy zdjąć, zdemontowawszy uprzednio "oś" na której one są, a potem założyć te rzepakowe.I nie można tego robić na łapu-capu, bo jak się jakiś błąd popełni na początku, to potem trzeba pozostałe wszystkie zdejmować, żeby do błędu dojść. Najwięcej bujania się, prowokującego do rzucania ciężkim słowem, jest przy ustawianiu tych narządków, tak by każde w odpowiedni sposób trafiło we właściwy lej. Jak któreś jedno nie siądzie, to latanie po wszystkich i sprawdzanie. No, ale poszło nam nawet sprawnie, wyrazów użytych zostało niewiele, a "próba kręcona" pozostała na rano.
I poleciałam do kozów, bo już 20 była, jak skończyliśmy i głód w obórce panował taki, że sajgon zaczęły uskuteczniać: Zuzanna znajdowała się u Wandy w kojcu, Andzia na korytarzu, a Zenek w żłobie. Dość szybko mi poszło opanowanie tego sajgonu, Wanda nawet nie ćwiczyła przy dojeniu. Na koniec przyniosłam jeszcze wiązkę słomy, część wrzuciłam dziewczynom, bo zauważyłam,że chętnie jedzą (siano maja cały czas, widać urozmaicenie to dla nich jakieś), a część zostawiłam chłopakom. Po czym Zenek znalazł się ponownie w żłobie i do rana już tam pozostał.
Na dobicie zrobiłam jeszcze twaróg i ser podpuszczkowy w mniejszym garnku (wyszły trzy krążki normalne. Nie miałam już siły bawić się z nimi do końca i wsadziłam w odciekaczach do lodówki. Rano okazało się, że bardzo dobrze mu to zrobiło, bo odciekł elegancko). Pomidory nie doczekały się przetarcia, więc je zagotowałam na szybko, żeby im się coś nie zrobiło.
Rano chłopy przyszły na "próbę kręconą", ale to już Starszy ustawia, moja rola sprowadza się tylko do ważenia tego wykręconego.
Potem moi panowie pozapinali, co mieli zapiąć i pojechali siać wapno, a ja zabrałam się za realizację harmonogramu: pranie nastawione, garnki pozmywane, pomidory przetarte i właśnie się pasteryzują (dlatego mogłam na chwilę siąść do kompa), chleb w maszynie nastawiony. Piekę ostatnio na zwykłych drożdżach, obczaiłam wreszcie ile ich trzeba dać i wychodzi, jak należy. Już czwarty będzie na zwykłych. No, w końcu ma być nie tylko zdrowszy od sklepowego, ale i tańszy.
Wczoraj stwierdziłam, że moje kury jaja to sobie robią ze mnie, bo na gniazdach pusto i cholera wie, gdzie się wywlokły. Możliwości maja wiele, bo słoma w stodole złożona, ale nie wiem co mogłoby mnie zmusić, żebym na tę słomę wlazła w poszukiwaniu jaj. Więc zamknęłam kurnik na noc, żeby zostawiły na gniazdach, co maja do zostawienia. I właśnie zaświeciła mi się lampka, że ten kurnik nadal zamknięty. Ale nie wymra przecież - maja wszystko tam, co dożycia kurze potrzebne. No, może z wyjątkiem piasku. Ale to juz taka potrzeba, jak dla mnie Jurata.
Córunia dzwoniła wczoraj parę razy, potem ja oddzwaniałam, ale do rozmowy w końcu nie doszło. Dziś rano zadzwoniła z pretensją, że nie odbieram i nie oddzwaniam, ale faktycznie to albo miała zajęte, albo nie odbierała jak dzwoniłam. Wymyśliła sobie jakieś studia MBA. Nie do końca jeszcze wie jaki kierunek i zastanawia się skąd kasę weźmie. Ja co prawda jej nie pomogę finansowo, ale powiedziałam: "Idź, studiuj, a pieniądze się jakoś znajdą" Ostatecznie, jak nie będzie innego sposobu, to są banki, ze złodziejskimi odsetkami. Moja stara, amerykańska ciotka, zupełnie niewykształcona kobieta, pisała mi : "ucz się, Iwonia, bo co się nauczysz, tego ci nikt nie odbierze". I zamiast lalki z zamykanymi oczami, która w owych czasach była marzeniem ściętej głowy, ze względu na obecność i cenę, przysłała mi słownik polsko angielskopolski Stanisławskiego. Wściekła wtedy byłam za ten słownik strasznie, ale potem przydał się najpierw mnie na studiach, potem Siostrze, a na końcu, po kilkudziesięciu latach - Córce. I do tej pory u niej na półce stoi z innymi słownikami kupionymi za ciężkie pieniądze. A laki z zamykanymi oczami doczekałam się jakoś w wieku pewnie 12-13 lat, kiedy lalki już mi nie bardzo były w głowie. Prędko ja załatwiłam, zmieniając jej fryzurę z warkoczy na awangardowe, asymetryczne ścięcie (jakże modne aktualnie) i poszła "w trociny". A słownik służy. A ciotka zmarła w 1995 roku, w dwa lata po swoim młodszym bracie -moim Dziadku, który dozył 93 lat. Ciotka była starsza od niego o 4 lata, więc dobiegała już setki. Zmarła w jakimś domu opieki. Nikt nas o tym nie powiadomił, chociaż byliśmy jej jedyną rodziną. Dowiedziałam się gdzie i kiedy dzięki portalowi My Heritage. Z niego też doszukałam się karty pokładowej statku, na którym ciotka, mając 14 lat, płynęła do Hameryki, szukać ojca, który się tam gdzieś zawieruszył.Dziwni byli w tamtym czsie ludziska w tej Golicji i Głodomerii, ale i odważni. Bo tak jechać w ciemno, takiej smarkatej dziewczynie za Wielka Wodę! Ale ciotka dała sobie radę. Ostatecznie miała renomowaną pracownię krawiecką, doszła do grosza, bo miała 2 kamienice w Detroit (którymi ktoś się po jej śmierci "zaopiekował"). I zawsze na święta przysyłała Dziadkowi 5$ w pachnącej bibułce z uwagą: "Janku, ja tobie posyłam pięć dolary. Ty kup sobie za to na święta wino i pomarańcze" Co prawda za 5$ niewiele więcej można było kupić (jakieś trzy paczki dobrych papierosów), ale Dziadek amatorem wina i pomarańczy nie był. Z alkoholi preferował Czystą Wyborową a na święta śliwowicę pejsachówkę (miała 70 oktanów), palił "Giewonty", a 5$ ladowało pod cerata na kuchennym stole. Jak się więcej uzbierało, to dostawał syn jedyny, czyli mój rodziciel. Czasem nam coś kapnęło. Pamiętam,że kiedyś dostałam na dżinsy. Ale Brat, na pierwsze Mavericki -dzwony z Pewexu musiał zarobić na wagonach. (Co dziś ładowaliście? - Pszczoły luzem) Po czym mu je natychmiast pies rozerwał od kolana do samego dołu.
Tak, gdybym chciała wypisywać wszystkie rodzinne historyje, to powieść trzy-tomowa by wyszła. Już sama historia mojej Mamy półtora tomu by dała.

PS. Moi przemili Czytelnicy! Wybaczcie, że nie będę odpowiadać na Wasze komentarze. Jest mi bardzo miło, że je umieszczacie, ale nie chciałabym, żeby to "pod spodem" przerosło "to na górze". Dziękuję Wam za miłe słowa. Zwłaszcza zaskakuje mnie, bardzo pozytywnie, gdy ktoś pisze, że czyta to "z zapartym tchem". Zaskakuje mnie, bo ja, matematyk, miałam wielki problem na maturze, z ustnym rozwinięciem tematu "Kordian, Konrad Wallenrod i Pan Tadeusz - przydatność ich postawy ideowej w ostatniej dobie dziejów Polski". Odpowiedź mi się wyklarowała w dwóch słowach "Nieprzydatna była" i nie widziałam sensu nawijania wokoło. Ostatecznie, pociągnięta za język przez Dyra polonistę, wybroniłam się na cztery. Co prawda, jeszcze w podstawówce, udało mi się do łez wzruszyć polonistkę rozprawką"Oskarżam i próbuje bronić Wilego Sonnenbrucha". Ale to dawne czasy były i  w międzyczasie zainteresowały mnie bardziej zwięzłe formy wypowiedzi w postaci wzorów matematycznych. Ślę Wam ciepłe myśli, bo to najważniejsze w tym, tak "zhejtowanym" świecie. Szkoda, że zdezaktualizowało się: JAK NIE MOŻESZ O KIMŚ POWIEDZIEĆ DOBRZE - NIE MÓW NIC!

czwartek, 22 sierpnia 2013

Strudel

Pojechałam dziś do miasta, żeby się zapromować na targu z mlekiem i serem. Wyszła porażka totalna, zero zainteresowania i te miny, na hasło "kozie mleczko". Szkoda gadać. W sumie, dobrze by było, żeby kobiety na swoje utrzymanie zarobiły. Jest jeszcze opcja zapromowania się na ryneczku u ciotki. Ale tam chyba z serem, bo mleko do Rz. wozić -ile by musiało być i po ile, żeby się opłacało. Swoją drogą, bus tam i z powrotem kosztuje tyle co najtańsze 2 l mleka. Ja załatwiłam tyle, jeszcze ciotce wybrałam kasę w banku, bo mnie upoważniła. A Dziecko wymieniło sobie telefon i jest całe szczęśliwe. Jak znam życie, za chwilę będzie jojczeć, bo z jakiejś funkcji tego telefonu będzie niezadowolone. Ale.. przeżyjemy, zawsze tak ma.
Jak pojadę do miasta w okolicach południa, to potem już jestem w czarnej dupie i zanim się opamiętam, to jest za późno na wszystko.  Tak samo było dzisiaj. Obiad był o 17-tej. Tyle, że Pan Starszy zażyczył sobie strudel. A że pomysła w zasadzie nie miałam na obiad, a jabłka były w spiżarce, no to życzenie się spełniło.

Strudel przewijał się przez moje dzieciństwo, w opowieściach Babci Kasi: jaki to ten strudel pyszny, że gdzieś jadła i że musi kiedyś zrobić. Strudel i pischinger. Potem pischinger okazał się zwykłym waflem przełożonym masa kajmakową, ew. z kakao. Natomiast strudla Babcia nie zrobiła nigdy. W sumie nie wiem czemu, bo Babci wypieki były OK. W naszym domu nie piekło się jakiś wymyślnych placków, takich, że zanim się to zje, to musi być 10 razy wymacane i wyobracane. Babcia piekła pyszną szarlotkę, cwibak, co miał wszystkie cwibaki pod sobą. Drożdżowe ciasto do legendy przeszło - te bułki świąteczne, słodkie, pieczone we wszystkim w czym się dało, bo tyle tego było, nawet w czerwonym garnku z 1 uchem, a potem jedzone ze świąteczną szynką. No i sernik. Mam ten przepis babciowy na sernik, ale ani ja , ani nikt inny takiego wspaniałego sernika wiedeńskiego nie upiekł jak Babcia. Ostatni taki sernik upiekła moja Babcia na moje wesele namber łan. Bardzo była nieszczęśliwa, że popękał jej na wierzchu. Ale ten sernik, oraz fakt, że facet mojej kuzynki przymigdalał się do mojej Siostry, to jedyne rzeczy, które z tego wesela zapamiętałam. Oraz, że braciszek służący przy ołtarzu (ślub był u zakonników) miał żałobę po zdechłym kocie za pazurami. No i pewnie faktycznie nie warte było więcej zapamiętania, bo w siódmym roku małżeństwo diabli wzięli. Mój skromny, bogobojny (dla niego zgodziłam się na ślub kościelny, tyle, że bez mszy), poszedł na obce d..y. I sobie tak pewnie do tej pory siedzi, bo dzieweczka też była panienka z odzysku. On, dzięki moim staraniom otrzymał odzysk także i kościelny, ale ona pewnie nie.
No, więc ten strudel - golicja z głodomerią - dużo achów i ochów,a robota prosta jak sierp. Robię z antonówek, bo są najlepsze do tych rzeczy. Poszatkowane na szatkownicy na plasterki, ile się da. Myślę, że ponad kilo tego było. I ciasto: jak na pierogi. Tyle, że u mnie w wersji nieco wzbogaconej, bo pierogi robię z mąki i wody, a tu daję jajko i olej. I zarabiam z takiej ilości mąki, jaką zabierze to jajko z olejem i szklanką gorącej wody, żeby ciasto było miękkie i elastyczne. I to przepisy po książkach kucharskich powodują, że mało kto się odważa to upiec. Bo jak napiszą, że położyć na serwecie i rozciągać palcami, to kto się w to będzie bawił. Ja też się nie bawię, tylko wałkuję, choć wałkować nie lubię cholernie, no jeszcze takie pierogowe mogę. Dzisiaj nawet trochę rozciągałam. Potem smaruję masełkiem roztopionym, podsypuję po masełku tartą bułeczką, na to rozkładam dość grubo jabłuszka. Cukier, cynamon. I zwijamy. W książkach każą przy pomocy serwety. Ale to by ze dwie osoby pewnie trzeba. Fakt, że zwija się nieciekawie, ma tendencję do rozłażenia się, a jabłka chciałyby ciasto dziurawić. Ale jak się trochę przygniata przy tym zwijaniu to jest całkiem w porządku. Z tego placka wychodzą mi 2 strudle na długość największej mojej blachy. Teraz masełkiem po wierzchu i do piekarnika. Masełkowanie wyszło rączką, bo od ostatniego pobytu Córuni i dokonanych przez nią porządków, mój pędzel do ciasta zaginął. No, ale przecież rozciągam rączką, jabłuszka kładę rączką, ciasto było wyrabiane rączką, to i masełkowanie rączką też ujdzie. Nawet szybciej i dokładniej niż pędzlem. Palców przy tym nie oblizuję. Po upieczeniu Pan Starszy życzy sobie, żeby to jeszcze, pokrojone na grube plastry, na masełku mu podsmażyć. A niech tam. Co mu miało zaszkodzić, to już mu zaszkodziło, więc niech ma czasem trochę tego masełka smażonego. No, i to jest całe aj-waj z tym strudlem. Najważniejsze -to się odważyć.

Wiele rzeczy nauczyłam się, zrobiłam, z hasłem w kalarepie "co to znaczy? Jak inni potrafią, to czemu ja bym miała nie potrafić".  No i dzięki temu umiem zrobić dużo, dużo różnych rzeczy. Których wiele nie robie w ogóle, bo teraz albo nie ma czasu, albo potrzeby, albo środków.
No i wkrętareczką też pracuję z upodobaniem, głosząc zdecydowaną wyższość połączenia na wkręty nad prymitywnym połączeniem na gwoździe. W które trzeba napieprzać siłom i intelygencjom, żeby wlazły i się nie pozaginały w ostatnim momencie. A potem nakląć się, żeby takie połączenie zdemontować, czasem niestety w bestialski sposób, bo inaczej się nie da.
Przy użycie wkrętareczki doprowadziłam do tego, że w obórce mam totalne "dziadostwo - chadziajstwo". A wszystko przez to, że niezbędne okazały się doraźne działania zapobiegawcze.
Pewnego dnia okazało się, że Zenek wchodzi sobie do żłobu bez nikakich. A ze żłobu, bez nikakich, może sobie przejść do kobiet. Więc poszukałam deszczkę, pierwszą lepszą, w miarę całą i wkrętareczką przykręciłam do słupa, coby przejście żłobem zagrodzić. Na następny dzień okazało się, że Zenek dwiema łapami staje na krawędzi żłobu, a dwiema opiera sięę o deszczkę przegrody. No to znów mu należało wchód (a raczej - wskok uniemożliwić) czymś dostępnym. Dostępna była zdemontowana drabinka od siana.

Dziś się okazało, że Zuzanna z matką Wandą  w jednej celi przebywać nie mogą, bo się tłuką. Z inicjatywy cichej i pokornej Zuzanny zresztą. A że Zuzanna ma rogi więc może Wandzie krzywdę zrobić (juz widziałam to podziurawione wymię, w zestawieniu z pustka mojego portfela) Więc Zuzanna, z braku ukończonych kolejnych celi, musiała pójść na korytarz. Dostała tam wiadro z wodą, bambetel z sianem został u Wandy tak zawieszony, że obie mogą z niego korzystać, karmidło już miała, dostała jeszcze słomę. I znów porządek w obórce diabli wzięli. Przy wieczornym karmieniu okazało się, że Zuzanna wkłada łepetynę pomiędzy deski oddzielające kobiety od chłopaków i niekoniecznie może ja sama wyjąć, ze względu na rogi. No to w szpary między deskami poszły listewki. Czarny maczo, jak usłyszał wkrętarkę, wbił sie pod żłób natychmiast i siedział tam, jakby go nie było. Natomiast biały cwaniak, który boi się strasznie ogrodzenia, zlekceważył wkrętarkę i przyłaszał się cały czas. Fajny jest on bardzo i bardzo bym nie chciała, żeby doszło do zjedzenia go. Dobrze by było, żeby Stefan się jednak sprzedał. Wtedy Zenek mógłby zostać.A Zuzannę spróbuję sprzedać. Po co mi trzecia koza, jak nikomu niepotrzebne mleko.

dziecko wróciło właśnie z Wiejskiego Centrum Kultury i Rozrywki, czyli spod "Sklepiku" i zażądało kolacji. Przy okazji uświadomiłam sobie, że sama kolacji nie jadłam. Ukroiłam kawałek strudla i miałam na tym poprzestać, ale w obliczu resztki majonezu na łopatce wykonałam 2 kanapki -jedna z pomidorem na majonezie, druga z pomidorem na kozim twarożku.  Zaistniała przy tym konieczność uzupełnienia grubej soli w młynko-solniczce. Musiałam więc wyciągnąć dzbanek od "Bawarii" z wzorem cebulowym i nasypać nad zlewem, uważając by nie rozbić. To pamiątka historyczna - wiano teściowej, więc niechby przetrwał raczej. Psy sobie przypomniały, że by się jeszcze wysikały, a kot bandyta tylko czekał, żeby się ewakuować.

Wszystko wskazuje na to, że ta kolacja 5 minut przed północą raczej mi nie zaszkodzi, bo psy sępia gorliwie. Strudla im nie dam.

sobota, 17 sierpnia 2013

pobudka 7.20

No i fajnie. Obawiałam się, że po wczorajszym nocnym dumaniu, dziś powstanę z opóźnieniem. A tak jest czas na poranna kawkę na spokojnie i śniadanko z psami. Ledwie postawiłam nogę na podłodze usłyszałam za drzwiami mrrrrau. Włóczęga powróciła z nocnej balangi, sobie wiadomym otworem w piwnicy i czekała pod drzwiami. Zaczęło się przymilanie i do nóg łaszenie, a zaraz potem rzucił się na resztkę chrupek, bo wczoraj ewakuował się przed kolacją. Dostał do michy porcje swojego ulubionego świństwa, która wchłonął błyskawicznie. Po czym przycupnął na podłodze i zaczął obserwować, jak my, z psami jemy. Dałam mu więc na parapet kawałek chlebka czubato z kozim twarożkiem, który zaczął łakomie z chlebka zlizywać. Dostał więc łychę twarożku do miseczki. Może przez te nocne imprezki przejdzie wreszcie na normalne jedzenie, a nie te puszkowe świństwa, które dotąd przedkłada nad wszystko inne i potrafi podjąć strajk głodowy, gdy zdarzy się zabraknąć. Koty to dranie i koniec. A ten w szczególności. Stwierdził, że jesteśmy dodatkiem do jego królestwa, pogłaskać można go wtedy gdy On ma na to ochotę i niezbyt długo. Gdy mu się znudzi, to w najlepszym razie wieje, w gorszym warczy, gryzie i drapie. Dostaje się to najczęściej Córuni, która uważa, że kot ma robić tak jak ona chce. Cóż za błąd! Efekty takiego podejścia do tematu kota widoczne były, gdy był, krótko, jej kotem -chodziła cała podrapana i pogryziona. W końcu kot wybrał wolność - wyszedł balkonem i wylądował ze złamana noga u mnie. Nie jestem zbyt zadowolona z tego, że łazi nocami.(Co jest efektem pomysłów cioci i Starszego, że kot nie może siedzieć w domu cały czas. A niechby sobie ciocia kota przygarnęła, tyle tam bezpańskich i na spacer przed blok go wyprowadzała. Aha, kot to obowiązek. Pies, to obowiązek. Nie ma jak życie bez obowiązków!) Truję dzikich lokatorów w stodole. Nie ma wyjścia innego. Hordy cudzych kotów tam buszujących im nie przeszkadzają i sieją zniszczenie. Obawiam się teraz, żeby Pan Kot nie upolował takiego przytrutego. Lubię drania po prostu. No, trzeba cenić niezależność.
 Wczoraj poszłam oberwać pomidory łącząc dwa w jednym, czyli wyprowadzenie psów. Na czas zrywania pomidorów zostały przypięte u orzecha. Dziecko przyjechało autem po owoce trudu mego. A ponieważ jeszcze nie były zebrane, pospuszczało psy i porzucało im patykami. Psy były przeszczęśliwe, czarna zgoniła się tak, że już więcej nie chciała. I Dziecko rzekło: "To jest, to czego psy potrzebują do szczęścia"
Masz rację, Dziecko. Więc czyń to częściej. Będzie zdrowiej dla całej trójki.
..............................................................................................................................

znowu ...

yAaaa, obiecanka cacanka. Obiecałam sobie, że będę częściej coś tu gryzmolić. Co z tego? Mam tyle różnych rzeczy do zrobienia, że wieczorem ostatnio padam, a i tak zaległości się piętrzą.
Grządki puszczone samopas. Prawdę mówiąc zniechęciły mnie mocno, bo mnóstwo pracy mnie kosztowały, a susza efekty tej pracy w niwecz obraca. Tylko chwast ma się dobrze. Całe szczęście, pojedynczo występuje i z powodu tej suszy zapewne usuwać daje się łatwo. Co z tego, skoro tylko z doskoku. Dziś trochę załatwiłam przy okazji zbierania pomidorów i cebuli. Ale tylko trochę. Kapusta żadna. Ta co urosła -gnije wewnątrz, pozostała nie zawiązała przyzwoitych główek. Z pierwszej zebrałam 10 kg (już po oczyszczeniu) wyszło tego niepełne wiadro - już ukiszona i zapasteryzowana w słoikach.
Zrezygnowałam z sierpniowego siania szpinaku, choć miałam wielką ochotę. Ale nie jestem w stanie nosić tam wody, a w tym popiele, jakim jest teraz gleba - nie skiełkuje nawet.
Środowa burza załatwiła za nas kwestię usunięcia jednej śliwki. Szkoda tylko, że walnęło nią w maliny i połowa malin, z tej reszty niezjedzonej przez kozy, legła nieodwracalnie. Maliny do zerwania (Pierwsze oberwałam i się nastawiła nalewka oraz "kiszony" babcinym sposobem sok, w gąsiorze, pod ścierką, na oknie) Burza otrzęsła mnóstwo jabłek, w tym antonówki. Musiałam je wyzbierać, coby się kozy nie przejadły i nie podławiły. I czekają na swoja kolej. Śliwki oberwane z tej rąbniętej zostały zdżemowane. Wyszło 13 słoiczków. I 11 słoików przecieru pomidorowego. To plon dnia dzisiejszego. Tudzież kozi twarożek, który wytrwale się odsącza na drągu w spiżarce i 5 kozich podpuszczkowych krążków.
W związku z padaką piekarnika, chleb mogę upiec tylko w maszynie. Jakoś, od momentu jak zaczęłam piec ten chleb "dla pracowitych inaczej"  sklepowy jem z niechęcią. Natomiast część męska wcina to świństwo z upodobaniem.(Dziecko przeszło ostatnio na płatki z jogurtem na śniadanie. Ono jest jakieś takie mimozowate -  bardziej skomplikowane kromki źle mu się przyjmują rano. Ostatnio spanie przy otwartym oknie w ub. niedzielę skończyło się, trwającym wciąż katarem, skutkującym obtartym nosem i setkami zużytych chusteczek)Chleb z maszyny robię w 60% z razowej mąki pszenej, ale oczywiście na suchych drożdżach, które mi właśnie wyszły. Ponieważ w dwóch sklepach nie dostałam suchych, zastanawiam się jak użyć zwykłych do tego celu. Psiakość. w domu jest piec chlebowy, a ja nie umiem go użyć! Wykorzystam go przynajmniej do wysuszenia pomidorów - może. Mam takie francuskie pomidory, małe dość, mięsiste. Zaplanowałam, że przeznaczę je do suszenia . Jednocześnie Dziecko zasugerowało: ""Mamo, a zrobiłabyś takie pomidory w oliwie". Akurat kupiłam w nowootwartym Inter Marche w najbliższej mieścinie fajną oliwę, z przeznaczeniem do "marynowania" w niej koziego sera. To jeszcze i do tych pomidorków dla Dzieciąt by starczyło (bo Dziecię Pierwsze tez zechce pewnie). No i dla całości czosnek by się tam znaleźć powinien i bazylia. Z tym czosnkiem to problem niejaki, bo Starszy zaraz pokrzywdzony będzie, ze tak specjalnie, żeby on nie jadł. Ale ogóreczki po meksykańsku, z dużą ilością czosneczku frygnął i przeżył. Intryguje mnie czosnek niedźwiedzi, jako dodatek do serków n.p.Intrygują mnie również francuskie konfitury do sera. Szukam przepisów na francuskich stronach, ale z tłumaczeniem wujka gugla idzie mi to niespecjalnie. Miałam prosić Dziecko Pierwsze, żeby mi poszukało, ale jakoś mi wyszło z harmonogramu. Zresztą Dziecko I zajęte dość. Ma cały tydzień gości i szczęśliwe takie chodzi, że nawet nie dzwoni za bardzo do matki, a już całkiem nie jojczy, Na razie mam recepture i potrzebne ingrediencje do zrobienia konfitury cebulowej. A że cebula już sprzątnięta, to trzeba ją umieścić  w grafiku. Ale najpierw pójdą antonówki w plasterkach do słoików, coby zimą na szarlotkę były.

Raciczki w dalszym ciągu nie obcięte, a miało to być już dzisiaj ostatecznie. Zamiast wypadło nieplanowane usuwanie gówienka, bo okazało się, że Wanda ma jakieś problemy trawienne i zapach był niespecjalny. Dostała Pectolit, który zresztą wylizuje do ostatniej kropelki, potem na wieczór po raz drugi. Powinno być dobrze. Natomiast z chłopakami zaczął się sajgon. Stefan tak jakoś od początku tygodnia zaczął się perfumować. Jeży grzbiet, robi lubieżne miny, prycha i buczy, ogólnie hormony mu padły na psychikę. Oraz tłuką się z Zenkiem do pierwszej krwi. Po południu wyprowadziłam dziewczyny na ogród, bo nie miałam czasu latać do sadu i bawić się we włączanie pastucha. Zresztą na ogrodzie jest trawa, a tam suche wiechcie. Patafiany zostały w obórce. Oba wystawiły łepetyny między sztachety bramki i beczały razem i na zmianę. A potem się pobiły. Jak poszłam do nich z gałązkami, to Zenek miał całą łepetynę, tudzież przenie nogi w plamach krwi Stefana. Stefan jest bojowy, ale Zenek ma te niewydarzone resztkowe różko-pryszcze i nimi rozkrwawia Stefana guzy na czole. Przecież nie będę ich wiązać! Chyba, że nie będzie innego wyjścia. I tak uwiązać musiałam, żeby przeprowadzić kozy do ich kojców. I w praniu wychodzi, że wygodniej byłoby, gdyby patafiany były na końcu obórki. Organizacyjnie. Ale wymagałoby to pewnych przeróbek, bo jakimś sposobem Zenek wyłazi tam na żłób i zasuwałby dowolnie po całości.

Stefana wystawiłam na Tablicy. W środę zgłosił się chętny, miał w czwartek zadzwonić i umówić się dokładnie na przyjazd w piątek. I się nie odezwał. Potem dzwonił ktoś z zastrzeżonego i miał zadzwonić dzisiaj. Zadzwonił akurat jak wyszłam z psami. A Pan Starszy stał koło telefonu jak słup i nie odebrał. Bo po co. Jakby cymbał dzwonił z normalnego, to bym mogła oddzwonić. A Stefan musi być sprzedany jak najprędzej, bo oprócz tego sajgonu, w obórce rozsiewa zapachy. I z pasieniem go problem, bo przełazi pod drutami. Bardzo bym nie chciała, żeby okazał się męsko skuteczny w stosunku do którejś z dziewczyn, a  szczególnie Zuzi, która sprawia wrażenie, jakby miała ochotę na te rzeczy. Szybko! Wanda dostała pierwszą ruję mając pół roku, co i tak było dla mnie zaskoczeniem.

W środę u pani Mili odbywało się "strojenie" wieńca dożynkowego. Przyszły tam takie dwie ekspertki od dekoracji, z tych, że jak one się o czymś dowiedzą, to cała wieś i pół powiatu wie o tym w ciągu niecałej doby. Poleciałam więc promocje sobie zrobić z serkami i mlekiem. Ser wchrzaniały aż mlaskały. Natomiast nad mlekiem było wydziwianie: "Jak mnie Danka kozim mlekiem poczęstowała, to zaraz zwymiotowałam" Nie wiem czym owa Danka swoją kozę karmi, ale nie wydaje mi się, że można aż tak spaprać kozie mleko, żeby doprowadzało do wymiotów. W każdym razie na mleko też nabywców na razie nie ma, mimo ogłoszeń porozwieszanych tu i ówdzie. Radzą ludziska, coby na ryneczek się udać. Teraz już takich upałów nie ma, więc można by spróbować. Parę złotych bardzo by sie przydało.

W tym roku za rzepak płacili takie psie pieniądze, że uzyskana kwota już prawie została rozdysponowana: akumulatory do małego ciągnika  -500zł!+ jakieś tam części+ drobna naprawka w samochodzie+ zaległy mandat Starszego za przekroczenie prędkości (przez Młodszego)+ ropa za 700zł+jakieś duperele konieczne + kreda nawozowa na 2,5 hektara. Z rzeczy trwałych zostały zakupione drzwi do domu. I to takie z najtańszych. Nastąpi wymiana. Te co wychodzą na podest pójdą od podwórza, a nowe na ich miejsce. Wymieni dziecko. Wymiana drzwi to ok. 300zł.
Dzięki zakupowi trochę droższej kredy granulowanej można będzie rozsiać ją istniejącym rozsiewaczem lejowym do nawozów. Dziecko rozsieje i znów zaoszczędzi się po 80 zł za godzinę pracy rozsiewacza z SKR-u.Na nawozy przedsiewnie pod rzepak i pszenicę już nie starczy. Zostało jeszcze na węgiel. I na buty dla Dziecka. Takiej tragedii już dawno nie było, żeby nie miał butów. Póki ciepło było bardzo - chodził w sandałach. teraz już raczej się nie da. Chodzi więc w badurach, które już swoje lata mają. Ale co porządny but - to porządny but. A nie to chińskie gówno, za ciężkie pieniądze w postaci reeboków czy pum, które wystarcza w zasadzie na jeden sezon.

Ostatnimi dniami padałam wieczorem (późnym). Potem budziłam się w nocy dziesiątki razy i rano wstawałam zbyt późno z okropnym bólem głowy. Dziś natomiast spać mi się nie chce, mimo tego całodziennego młyna i tych 1500set problemów na głowie.
Tak bym chciała trochę spokoju. Siąść sobie dowolnie na tyłku, bez pięciuset zadań w grafiku, które muszą być koniecznie wykonane. Ale tak się pieprzy wkoło, jakby się uwzięło. Takie niby duperele, za które się trzeba wziąć koniecznie, bo np. życie utrudniają - jak kilkakrotnie w ciągu dnia zatykająca się muszla. I jakiej cholery się zatyka? Podejrzewam nieśmiało, że Córusia musiała coś tam zutylizować, bo to zatykanie się jakoś czasowo z jej pobytem związane.

Minęła 2.00. Panowie śpią. Psice chrapią, jak stare chłopy na moim łóżku (będę je musiała za chwile brutalnie przemieścić, bo coś im się wydawać zaczyna, że one maja do tego łóżka większe prawa). Kot znów wybrał wolność. Zastanawiam się  - którędy? Zmienił M.P.- spod krzaczorów w ogródku przeniósł ię do stodoły. Ciekawe czy tam na coś poluje, czy tylko zwiedza.

Sprawdzam statystyki na moim blogu i widzę, że stosunkowo dużo (jak na brak reklamy) osób czyta, co napiszę. Miło mi bardzo z tego powodu. Ciekawi mnie bardzo, kto tu zagląda. Nie wszystkich jestem w stanie "wyśledzić". Zostawcie więc, mili Czytelnicy jakiś ślad swego tu pobytu. Nie mam zamiaru bawić się w kilometrowe komentarze i komentarze do komentarzy. I jak napisałam na samym początku, nie będę akceptować wpisów wynikających czyjegoś negatywnego nastawienia do wszystkiego i wszystkich. Jeżeli komuś przyszłoby coś takiego do głowy, to szkoda zachodu. Dość problemów niesie samo życie, żeby jeszcze stwarzać następne. Być może z tego co tu piszę jakaś radość życia nie bije, ale nie bije tez nienawiść do świata i otoczenia. I niech raczej tak zostanie.
Tymczasem pozdrawiam podkarpacką krajankę z Moich Marzeń i Panie z Kresowej Zagrody, których bloga czytam z zainteresowaniem od dawna, zazdroszcząc im po cichu różnorodności  doświadczeń.

A na deser  dwa moje maleństwa:




środa, 7 sierpnia 2013

Stepowienie

Niestety, poprzedniego posta dokończyłam tyle co, bo zostałam jakimś pilnym zajęciem odegnana od kompa w sobotę (niedzielę) i zasiadłam dzisiejszej nocy dopiero.
Dziecko Pierwsze trochę się, przez te parę dni urlopu spędzonego w nieatrakcyjnym wiejskim otoczeniu, nieco matka znudziło i nie dzwoni o 8.14 w oczekiwaniu na autobus wiozący ja do pracy. Nie dzwoni tez zaraz po pracy i robiąc zakupy, nie opowiada matce, jak to w pracy było chujowo.Ale dobrze. Dziecko powinno się samo odciąć od cycka i nauczyć radzić ze swoimi psychologicznymi problemami, bo matka nie będzie wieczna i potem, jakby co, będzie szok niejaki.
Tymczasem upały dają do wiwatu nadal. Dla mnie stają się już nie do wytrzymania. W ciągu dnia wychodzę z domu bezwzględnie tylko wtedy kiedy koniecznie muszę. No, niestety, muszę kilkanaście razy.
Dzisiaj ograniczyła wyjścia do minimum. Ale cały dzień zajęło mi przetwarzanie. Zrobiłam trzy półlitrowe słoiki przecieru pomidorowego. Wepchnęłam ukiszone ogórki do słoików i zapasteryzowałam. Pokroiłam w kostkę pozostałe, niewymiarowe, i tez upchnęła, do słoików - będą do sałatki jak znalazł. Po czym zszatkowałam 10 kg kapusty, wykopałam resztkę marchwi z pierwszego rzutu, starłam część do tej kapusty i przy pomocy powera Dziecka ubita została w wiadrze celem zakiszenia. Pomidory mnie zawodzą - niby owoców mnóstwo, a dojrzewają tak, że ani zjeść, ani przetwory zrobić. Nigdy nie robiłam po 3 słoiki przecieru jednorazowo. Zawsze było ok 10 przynajmniej.mam dwa krzaczki jakiś francuskich - niezbyt duże owalne pomidorki. Mam nadzieję ususzyć trochę. Tylko w czym, jak piekarnik, bandyta, nie żyje? Może w piecu chlebowym napalę. Już tam kiedyś gruszki suszyłam. A propos - wawrzyńczówek w tym roku niet - zero! Mirabelki też występuja pojedynczo, antonówki pojedynczo, jakieś brzoskwinie istnieja na drzewie, zobaczymy, czy dotrwaja do dojrzałości, czy opadną z suchości.
Kozy ostatnio wyprowadzam dopiero nad wieczorem, ok 17.00. Jak dalej tak dobrze pójdzie, to będą wyprowadzane tylko żeby ruchu zażyły, bo paść się nie będą miały na czym. Trawa schnie, warzywa schną, co wiosną nie zgniło - padnie teraz. Dobrze w sumie, że nie kazałam kosić trawy na ogródku, bo jest tam nawet w miarę soczysta. Natomiast na podwórzu, gdzie została wykoszona, jest sucho i rudo. Az nieprzyjemnie się chodzi po takiej chrzęszczącej pozostałości trawnika.  Rozważam możliwość przypięcia matek na ogrodzie. dzieci niestety musiałyby zostać zamknięte, bo zrobią mi tam czarnobyl. Ale, ponieważ już słyszę te wrzaski z obórki, jeszcze się waham. Z pasieniem pod pastuchem tez sa jaja, bo czarny patafian wydaje się być prądoodporny. Parę razy zastałam go po babskiej stronie. Po czym obeszłam ogrodzenie i zastałam jeden, górny drut zaczepiony o gałązkę. Myślałam,że tędy przełazi. Poprawiłam, ale tak, że drut dotykał pnia drzewa. Po włączeniu okazało się, że strzela w drzewo. Dopóki strzelało, nie zbliżał się do ogrodzenia. Jak poprawiłam, przelazł spodem natychmiast. Zawlokłam patafiana na podwórze, bo nie dość, że wytrąbiłby wszystko mleko, to jeszcze wymęczyłby Zuzkę. Uwiązany u studni darł się jak obdzierany ze skóry działając moim menom na uszy. Dostałam zjebkę, że cap im atmosferę zakłóca i obiadu zjeść nie daje, pierdyknęłam szparagówką(która i tak łykowata była) i zawlekłam patafiana z powrotem do sadu. Gdzie został uwiązany u sliwki. Nawet szczęśliwy był z tego powodu, bo trawa tam lepsza była, jako, że cienia trochę za dnia, a i śliwek parę pod drzewem leżało, które sobie natychmiast skonsumował. Powroty odbywają się na dwie raty. Najpierw wracają dziewczyny, które ida natychmiast do swoich boksów. Potem patafiany dwa na sznurkach. I jest spokój, nie ma dupcenia po drodze, walenia z łba Zenka przez Andżelinę i Stefka przez Wandę, Zenkowego deptania mi po palcach i siódmych potów, którymi spływam, gdy całą piątkę sprowadzam na raz.
Problem jest niejaki, bo przecież nie mogę trzymać całej tej menażerii. Wystawiłam Zenka. Zadzwoniła baba, miał przyjechać obejrzeć, ale rozmyśliła się zapewne.Baba chciałaby dorosłego rozpłodnika za 50zł. Na mózg jej padło chyba. A Zenek jest fajny. W sumie ma lepszy charakter niż ten patyczak Stefan. (W dodatku ciągle nie mam kasy na pozbawienie Stefana męskości.) Starszy zaczyna dzień każdy od pytania, co ja z tymi capami będę robić i jakie to pyszne mięsko. Mięsko to on W OGÓLE powinien na obrazku oglądać tylko. Nie czuję ludzi, którzy myślą o tym,  czego by tu nie zeżreć. No, a ja Zenka nie zeżrę, nawet dla kogo innego, do garnka go nie przyrządzę.

Ale. Miało być o stepowieniu. W polu jest massakra. Masakra na grządkach i masakra na roli. W poniedziałek moje kochane Duże Dziecko, któremu całe popołudnie nic-się-nie-chciało, wzięło z moja pomocą zapięło opryskiwacz. Wyciągnęłam z kanału pompę , która w środę jeszcze działała. Utopiliśmy ja w studni, po czym okazało się, że już nie działa. Nalaliśmy więc w opryskiwacz wody z sieci. Dziecko pojechało przepłukać po glifocydzie. Po czym nalało 400 litrów i pojechaliśmy deszczować grządki. Te 400l zostało wylane na powierzchni o szer 12m i długości max 10m. Po wylaniu Dziecko ruszyło glebę nóżką i okazało się, że zwilżone jest pierwsze 5 milimetrów. Dzisiaj pojechali skończyć pokładać rzepaczysko. Starszy siadł na traktor, choć miał to młody robić, no ale Starszy zrobi lepiej. Po czym zjechał po jednej rundzie, bo pług się gleby nie ima.

Dziecko wróciło przed niejaka chwilą. W międzyczasie pojawiło się z piskiem opn, po czym stwierdzone zostało, że zabrało z garażu, leżące tam, 3 stare poszwy. Okazało się, że w tych poszwach siedzieli we trzech w kukurydzy przy Krzywej Drodze, żeby nastraszyć swojego kolegę, który rowerem miał jechać tamtędy. Kolegi sie im nastraszyć nie udało, bo dostatecznie nastarszyli go opowieściami na urodzinach koleżanki i zrezygnowała z jeżdżenia wieczorem Krzywymi Ścieżkami. Co zostało potwierdzone, gdy wyjeżdżając ze stacji benzynowej zobaczyli go na E-czwórce. Powetowali sobie postraszeniem kilku motocyklistów.
Na wejście Dziecka czarna otworzyła drzwi do dużego pokoju i w trakcie naszych dyskusji kot ewakuował się oknem u Starszego. W pewnym momencie słychać było w od strony ogrodu jego miauk. Dziecko złapało telefon w charakterze latarki i poleciało, ja za nim. Po czy dostałam zjebkę za niezmknięcie tych drzwi, które równie dobrze on mógł zamknąć, ale mu się dupy ruszyć nie chciało. Albowiem Dziecko pozostaje w przeświadczeniu, że Kot został pożarty przez Imbira-kanibala - psa sąsiadów, który pożera , a raczej uśmierca, wszystko co się rusza i znajdzie się w zasięgu jego paszczy. Ja mam nadzieję, że to jednak była tylko potyczka z innym kotem. Zobaczymy.I w tym niezbyt optymistycznym nastroju na dzisiaj koniec.
Tak sobie wczoraj spała Czarna z Kotem.

Dożynki

Szczęśliwie w piątek zakończyliśmy żniwa. Słoma została sprasowana i zwieziona. Nie kazałam prasować wszystkiej, pół pasa z kombajnu zostało i kłopot teraz z tym będzie Dziecko miało podczas orki. Ale starszy, jak zwykle poszedł na "mnoho" i były dwie przyczepy kostek. Jedna regularnie czubata, z czterema warstwami i drugiej pół z tego. Układałam ja. Pierwszy raz w życiu, Starszy podjeżdżał, Dziecko wydawało. Sama się sobie nadziwić nie mogę, że przy moim lęku wysokości dałam radę. Prawdę mówiąć wszystko było dobrze do momentu, gdy trzeba było zejść. Dziecko weszło na zaczep od przyczepy i mnie bezboleśnie zdjęło. Ale trochę miałam stracha przed oddaniem się w jego ręce. Po drugą przyczepę pojechało z nami Dziecko nr. 1, które spędza w domu ostatnie dni urlopu. Miało radochę, przy ładowaniu tych wiązek. Przypomniało sobie, że mają z dzieciństwa zdjęcie ze Starszym na przyczepie pełnej bali i zażądały takiego samego. Dziecko nawet chciało do domu po aparat jechać, ale stwierdziliśmy, że zrobimy przed wjazdem do stodoły. Dzieci wracały autem, zahaczając o sklepik po coś mokrego, a my ze Starszym traktorem.
(I tu ja miałam wspomnienia z dzieciństwa, jak z Dziadziem z pola się na snopkach wracało, tyle, że wtedy konikiem. Strasznie to lubiłam. Pole było daleko, wracało się wieczorem. Droga była z górki, wybrukowana granitową kostką. Spod kopyt Gniadego leciały iskry. W drodze na pole Dziadzio zatrzymywał się przed takim małym sklepikiem i kupował nam cukierki. Raczki albo grylażowe. Dziś już nie ma takich cukierków, jak tamte. Ale dawno nie ma też Gniadego i Dziadzia).
Zanim Dziecka przyjechały, Starszy zajechał do stodoły i ja zrzuciłam pierwszą warstwę wiązek. Po czym Dziecka oprotestowały, wiązki poszły z powrotem na przyczepę, trójka tudież, a matka z gleby pstrykała zdjęcia. Były protesty, "że na tamtym było niebo za głowami, a tu drzewa" i juz chcieli przyczepę w pole ciągnąć, jak im kazałam się we łby postukać. I Dziecko stwierdziło, że matka wykadruje. No, ale kadrowac nie było co. No, może trochę...

Potem przyczepa wjechała. Dziecko Duże zrzucało z przyczepy, matka podawała dalej, a Dzieko Pierwsze układało. W pewnym momencie dostałyśmy zjebkę od Dużego Dziecka, że to jest zupełnie nie powiązane, zatem w którymś momencie jebnie. No to następne rzędy zostały powiązane, żeby jebło później. Na koniec już ostatnie bale szybowały do fotografii (A że były ostatnie i matka sobie nie umiała na włąsnym aparacie poklatkowych ustawić, to latały tam i z powrotem, przy czym kurzu i farfocli w atmosferze narobiło się co niemiara)
Leci!

Złapany!

Mistrzyni łapania

No i zostało ustalone, że wobec szczęśliwego zakończenia żniw, w sobotę robimy dożynkowego grila.
Jak przyszło co do czego, to nikomu się nie bardzo chciało, ale wreszcie, sobotnim nadwieczorem, po wykoszeniu podworca i wyplenieniu chwastowych zarośli, zasiedliśmy na schodach, u stołu z beczki. (Czy my sie wreszcie dorobimy jakiejś wypoczynkowej infrastruktury na podwórzu, czy już do zawsze będzie taka prowizorka?!) Upiekliśmy karkówkę i cycki, poprzegryzali kozim serem w oliwie i w winie, oraz parę piw wypili. ( Po czym w niedzielę okazało się, że dwa Radlersy poszły na straty. Dobrze, że lodówka przeżyła, bo włozone do zamrażalnika przez Dziecko Pierwsze i czym prędzej zapomniane - wzięły i wybuchły, zapierniczając całą szufladę zamrażalnika)
W niedzielę Dziecko Pierwsze pojechało do Wielkiego_Miasta_którego_ma _już_dość_i_marzy_o_innym_Wielkim_Mieście, zaopatrzone przez matkę czym chata bogata, czyli płodami ziemi i pracy rak matczynych. I nastał spokój, bo dziecka przestały sobie dopieprzać nawzajem, a Dziecko Pierwsze opierniczać matkę, że wszędzie robi tylko syf. Az dziwne jak jej się standardy ładu zmieniły.

piątek, 2 sierpnia 2013

Kicha tu, kicha tam...

Się zesrało na paru frontach.
Dziecko duże wróciło z wywczasów wczoraj około 19tej. Żniwa je ominęły, Starszy sam pojechał pod kombajn w poniedziałek. Niestety, ziarko sie na dwie przyczepy nie zmieściło, więc we wtorek był ciąg dalszy. Z opóźnieniem niejakim w stosunku do godziny przyrzeczonej, bo kombajn utonął na łące zamienionej w rolę. Owies tam kosił (młócił?) i efekt taki, że Dziecko stwierdziło dzisiaj, że pojedzie i mu to na podwórze pod próg wysypie. Bo po jaka cholerę ziarno wymieniać na kwalifikat, odchwaszczac itd, jak potem dostaje się z kombajnu z owsem zmieszane.
No nic, wspólnie z Dzieckiem zrzuciliśmy to przy pomocy rurki w jeden kąt strychu nad obórką, coby sie z reszta czystego nie wymieszało. Owies odbierze z pszenicy tylko tzw. "tryjer" za który trzeba płacic 5zł od metra.
Przyczepa została opróżniona i przygotowana do zwożenia słomy, która sobie od poniedziałku lezy na polu. We wtorek została troche pomoczona, ale juz obeschła sama z siebie i na dzisiejsze popołudnie była obiecana prasa.Tymczasem zamiast telefonu, "wyjeżdżać z przyczepą, bo jedziemy", był telefon: "Nic z tego nie będzie, bo sie iglica urwała" I to by była kicha namber łan.
Kicha namber tu: czarny cap przeszedł ogrodzenie elektryczne. Popił sobie mleczka do woli i po..., tez do woli, zanim , z psami poszedłszy, zobaczyłam co jest grane. Psy wręczyłam Dziecku numer Jeden, które w środę zjechało nocą późną, a sama wzięłam capa na smycz (psią) i zawlekłam do obórki. Stał tam i wrzaski urządzał do schrypnięcia.

Ponieważ odpadło zwożenie słomy, musiałam sobie zajęcie wymyślić. Po wydojeniu kóz, uprzednio sprowadzonych z wypasu, postanowiłam upiec chleb i drożdżówki. Chleb był gotowy do wstawienia o 20tej. Przez godzine jego pieczenia rozczyniłam ciasto drożdżowe, nastepnie je wyrobiłam i po wrośnięciu zrobiłam drożdżówki. W trakcie pieczenia drugiej blaszki ciastków doszłoby do spalenia chałupy, który to pożar rozpocząłby sie od mebli zapalonych od rozgrzanego do czerwoności piekarnika. Otóż, gdy w trakcie odkurzania chciałam skontrolować stan wypieków skonstatowałam jakąś czerwoność bijąca spod blaszki z ciastkami. Po otwarciu piekarnika żar buchnął straszny i okazało się, że ta czerwoność to spód piekarnika. Natychmiast go wyłączyłam, przy czym jednocześnie poszły korki. Dziecko wezwane na ratunek przypędziło z telefonem w charakterze latarki, wymieniło bezpiecznik i staszczyło ze strychu blaszany piekarnik, w którym to ciastka sie dopiekły. Bułeczka, która czekała na swoja kolej w keksówce musiała zostać brutalnym sposobem przełozona do płaskiej blachy, bo keksówka tam sie nie zmieści. No, w sumie to zmieściłaby sie, tyle, że bułka przykleiłaby si,e do spirali. Tym sposobem pieczenie chleba zostało zawieszone na czas nieokreślony. Ciekawe co ja będę jadła w tym czasie, bo sklepowy mi nie wchodzi. Mam niby maszyne do chleba, ale ten chleb z maszyny mnie nie zadowala. Jednak w ostateczności, lepszy już maszynowy, niż sklepowy. To była właśnie następna kicha. Dziecko stwierdziło, że pozostał mi jeszcze piec chlebowy. Ale tajemnic auzycia owego nie został mi udostępniona. Jest to bowiem tajemnica przekazywana z pokolenia na pokolenie i w dodatku w odniesieniu do jednego konkretnego pieca. Wszakże posiadając te wiedze tahemną -inne piece można łatwiej rozpracować. Ja natomiast wiem tylko, do czego ten piec słuzy i znam teoretycznie, zasadę jego obsługi. Co prawda, wiele osób byłoby szczęśliwych posiadając w domu coś takiego jak piec chlebowy. Ale ja na razie mam dość zajęć różnych, by dokładać do tego jeszcze rozpracowywanie tajemnicy chlebowego pieca.
Kolejna kicha przejawiła się w postaci ucieczki Arkadiusza, który na moje kicianie pojawił sie na horyzoncie. Po czym wariata sobie ze mnie robił , latając z alpy usadowionej na północno wschodnim rogu domu, na róg południowo wschodni. Wreszcie został capnięty i zaniesiony do domu, gdzie po skonsumowaniu kolacji zaczął czynic wrzaski mające spowodować udostępnienie mu wyjścia.

Mleka zrobiła sie ilość poważna, tak że ser robie co drugi dzień. Parę tych serków mi sie zawiesiło. Zaten 3 sztuki zostały namoczone w winie czerwonym typu porto, zaś 4 kolejne po pokrojeniu na cząstki zalane oliwą, w towarzystwie suszonych pomidorów i bazylii. Granatu odbezpieczonego na wierzchu nie połozyłam, ale zakazałam tykać, aż mocy urzędowej nie nabierze. Ponieważ jutro będę robić następne, więc z wczorajszych dwóch jeszcze cos do tej oliwy dołożę.
Jestem chwilowo bez myszy, a taczpadem posługuję się średnio. Starszemu padła mysz przy pececie i musiałam mu swoja udostępnić.

Parę dni temu koleżanka moja, Ewa -pisarka, która na stare lata postanowiła zrealizować marzenia i pieprznęła Krakowem, by zamieszkać na Helu, zamieściła na FB z dedykacją dla mnie, hodowczyni kóz i komputerów, takie oto zdjęcie:

(zdjęcie uzytkownika Ziwaja Ziemla z FB), na co moje dictum było takie:

I , w związku ztym, że internet ( a raczej pieprzona Opera) mi się tnie, a godzina jest juz taka, że zaraz znowu ptaszęce koncerty będą się słyszeć i byk na byku mi wychodzi, a poprawianie z braku myszy jest uciążliwe na tym na dzisiaj zakończę.