środa, 8 stycznia 2014

Cuda, cuda...

Dziś, jak już było od piątku zaplanowane, był dzień "lekarski" (Nie wszystko było zaplanowane, bo smarkanie Starszego wyszło samo z siebie, ale się załapał, przy okazji).
       Szwagierka-najstarsza-ale-nie-najważniejsza została dostarczona do RTG, który ochoczo stwierdził, że płuca posiada. Co prawda, ona orzekła, że "jakieś takie dziwne te płuca wyszły", ale ona uważa za punkt honoru posiadanie największej , możliwej liczby chorób, największego możliwie zapasu leków oraz spożywania tych leków w/g własnego uznania, a także bycia uczuloną na wszystko (Podobno bazylia w sałatce chciała ja kiedyś zabić).
       Starszy zaliczył swojego doktora i podjął heroiczną decyzję odstawienia cudownego leku jakim jest P...xa, na rzecz mniej cudownego, ale tradycyjnego i sprawdzonego Ace....rolu. Po ostatnim odmładzaniu, spowodowanym interakcją P..xy z -najprawdopodobniej-sokiem z czarnego bzu, które to odmładzania były coraz częstsze i nie wiadomo było, co się z tym lekiem nie zgadza (Grzyby ukochane już zostały z menu wyrzucone, grejpfrut tudzież). W dodatku, nie wiadomo jak to to działało, bo wyniki INR nie były wiarygodne. A ostatnio Starszy miał krwotoki z nosa, które wcześniej zdarzały mu się przy za wysokim INR. No i wtedy regulował sobie biorąc np. ćwierć tabletki zamiast pół. Prawdę mówiąc, obawiam się tego odstawiania. Nie wiem co go napadło, żeby na tę P..xę przejść, gdy był to lek dopiero wdrażany. Pan doktór K. gorąco namawiał Starszego na udział w programie testowania tego leku i ja się wtedy nie zgodziłam. Pan doktór K. był nieco wqrwiony, bo koncern płaci doktórom za testowanie, a najłatwiej testować na starych ludziach. Jak strzeli w kalendarz, to mniejsza szkoda. W/g niektórych doktórów starzy ludzie powinni dziękować, że jeszcze żyją i nie zawracać doktórom dupy.
Starszy co prawda ma już arytmie ustabilizowaną i migotanie mu się w zasadzie od ładnych paru lat nie zdarza, ale nigdy nic nie wiadomo. Raz już mu się skrzepik urwał i coś tam przytkał, z czego wyszedł obronna łapą bez zmian żadnych. Tym razem zapowiedziałam, że wypasionej rośliny do dźwigania sobie nie życze i się nie zgadzam. No, ale potem trafił na oddział do pana doktóra K. i pan doktór mu przepisał. Ciekawe, gdzie koncern go wysłał na wczasy.
          Pan doktór K. oraz jego zona okulistka zaliczają się do grona tych, do których z własnej i nieprzymuszonej woli nie pójdę. No, bo chamstwa nie zniesę. W żadnym wydaniu. Do pani doktór K. poszłam była lat temu około dziesięciu, po dziesięciu latach nie bycia u okulisty przychodnianego (chodziłam prywatnie w Wiżynie w Rz.) Pasowało takiej już niezbyt młodej babie, z takimi mocnymi i dziwnymi minusami, po tylu latach niebycia, jakieś badania w tym oku podstawowe zrobić. Dno pooglądać, ciśnienie zmierzyć. A tu pani dr. zaprowadziła mnie do ciemni, rewer na nos założyła, szkła dobrała. Żeby do bliży coś sprawdzić, to po co, jak wiadomo, że krótkowidzom się z wiekiem minusy redukują (Redukują, ale do bliży i trzeba nosić dwuogniskowe, albo progresywne i takie noszę już ponad 10 lat). I szlag by mnie nie trafił tak całkiem, gdybym nie widziała co  za badania nawpisywała w karcie. No to mijam ją z daleka. Idę prywatnie, oko mi pobadają bez łaski i zachęty, nie kosztuje to znowu tak dużo, a w dodatku odbywa się raz na 2 lata mniej więcej.
         No, a dzisiaj szłam do mojej rodzinnej pani doktór z mocno bojowym nastawieniem. Tzn, z wewnętrznym wqrwem, który podpowiadał, że jak mi znowu tabletki przeciwbólowe zapisze, bez żadnego skierowania gdzieś dalej, to odwiedzę niedomytego dyrektora.  No i tak. Odsiedziałam pode drzwiami  4 osoby i dwie przerwy - po 3 dniach wolnych naród się rzucił na przychodnię, bo normalnie to pani doktór jest dostępna z marszu, a w międzyczasie wymienia się przepisami kulinarnymi z dzieweczkami z recepcji. Dziś więc była wycieńczona nawałem pacjentów. I to wycieńczenie spowodowało pewnie jakieś zaćmienie umysłu u pani dr. W każdym razie na początek powiedziałam jej co mnie boli i że nie mam zamiaru paść się lekami przeciwbólowymi, tylko chcę jakieś skierowanie. Na rehabilitację najlepiej.  No i stał się cud. O dziwo dostałam skierowanie na rehabilitację. Laser, diadynamik i magnetronik. Ucieszyłyby mnie masaże ręczne, ale druki stuningowali tak, że tylko 3 zabiegi można przepisać. W dodatku lepiej, że się nie zmieściły te masaże, bo u rehabilitantów okazało się, że na ręczny masaż zapisują dopiero na czerwiec ( śmiech na sali, puste krzesła), a tak udało mi się załapać już od 20.01. Tymczasem, może wykorzystam sponsoring, który gdzieś tam się majaczy na horyzoncie i parę tych masaży wezmę.

        Oczywiście, po tak szczęśliwym stwierdzeniu płuc u cioty, uzyskaniu skierowania przeze mnie i recepty na lek nieodmładzjący przez Starszego, należało wykonać dla ciotki zakupy. Oczywiście węglarka kupiona przez Dziecko okazała się za mała i musiało lecieć oddać, oczywiście kartkę miała, ale nie dała, więc nie załapała się na śledzie. I oczywiście, JA zapomniałam, że Dziecko potrzebowało obcinacza do pazurów, wobec czego, po odtransportowaniu ciotki i jej zakupów pojechaliśmy natentychmiast do miasteczka jeszcze raz. I byliśmy z powrotem o 15 z minutami (wyjechawszy o 11.00)

Dziecko dostało psy, poszło i jeszcze szybciej wróciło. Tyle co za stodołę i ponoć Księżniczka nie chciała dalej (ciekawe, kto bardziej nie chciał), no to poszliśmy razem, Księżniczka chciała-nie chciała też. Podsumowanie było, że one chyba tylko ze mną chodzą i załatwiają tematy. Fajnie tak.

Po czym miałam już kompletnie dość, ale musiałam wykonać -dla każdego coś miłego. Dla Dziecka mrożona pizza, zajęło się prawie samo, ale bez mojego udziału się n ie obeszło.  Piekarnik nastawiło na opiekacz (taaak?) i polazło do komputra a potem zdziwione było, że sie przypiekło. (Ja też, bo od razu tego opiekacza nie zauważyłam) Dla Starszego wątróbka smażona z kartoflami i pieczone (przy pizzy) jabłka. Tak mu się spieszyło do tych jabłek, że nie raczył zauważyć, że ja tez bym może coś zjadła.

O 17-tej poczułam, że muszę się położyć w trybie natychmiastowym, bo inaczej haratnę na twarz. Jak się położyłam, to zasnęłam ledwie prześcieradła dotknąwszy, nie bacząc nawet, że to już bardziej była pora na zabieranie się za przygotowanie jarzyn dla kóz niż odpoczywanie. Ale gdzieś mi się włączyło w trakcie, bo zerwałam się o pół do ósmej. Pokroiłam, zaniosłam, nakarmiłam, napoiłam, nawet Wandzi twarz posmarowałam i pogłaskałam kotę. Potem nakarmiłam domowe 4 sztuki czworonożnych, dwunożne zignorowałam. Poszłam z psami na trotuar. A wszystko na mnie czekało cierpliwie w zlewie i w pralce.
Pozmywałam, odkurzyłam. Dziecko poszło na strych i powiesiło uprane portki oraz przyniosło te, które zdjęło dla zluzowania miejsca na sznurku. I to był kolejny cud w dniu dzisiejszym.(A właściwie juz wczorajszym) A następny będzie, jak uda mi się zasnąć. Na razie nic nie wskazuje. Pan Kot przylazł, śpi na kołdrze i udaje fajnego kota. ( O tym, że mam zamiar sqrwiela zabić, bo znowu nalał do szafy - nie wspomnę)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..