środa, 12 marca 2014

cieplo, milo, niebo, raj....

i won z chałupy. Do roboty. Zresztą na zewnątrz jest przyjemniej niż w chałupie.
Już tak by się coś robiło, ale na zasadnicze prace jeszcze za wcześnie. Poza tym muszę czekać, aż traktory pójdą w ruch, bo przecież motyką i grabiami tych skib równać nie będę. Marzy mi się posianie marchewki w redlinach. Ale jak wyjdzie zobaczymy. Opór jest zawsze wielki, a sama sobie tych redlin nie zrobię.
Na razie więc kręcę się koło domu. Mam zamiar nieco przedłużyć klombik, na którym rosną funkie, tak żeby sięgnął do płożącej thui i zamknął mi półkolem trawnik od tyłu. Na razie przytrułam trawę glifocydem i wyznaczyłam granicę z kamieni. Kamieni (wygrzebanych z tych alp, które stały przed domem i jesienią je plantowaliśmy) brakło i trzeba zorganizować resztę. Muszę tez przerobić skalniak z jednej strony silosu, bo mi "siadł", a rosnące na niej rośliny zniknęły. Natomiast w silosie mam zamiar zrobić ogródek ziołowy. Nie mam jeszcze ostatecznej koncepcji, jak będzie wyglądał. Wstępnie widzę tam koło na płask, tyle, że nie mam koła. Może rentgen u cioty w stodole ten brak uzupełni.
Ponieważ w silosie rósł chwast wszelaki (a pomiędzy przebijały się tulipany) oraz poziom gleby był za niski należało go podnieść. Wczoraj wsadziłam tam dziesięcioro taczek koziego gówienka, rozciągnąwszy uprzednio włókninę na całości. Dziś mam zamiar wywieźć to co zostało na dnie stodoły a zbierało się tam co najmniej 25 lat. Czyli całkiem przyzwoitą próchnicę. Ciekawe, czy wystarczy, bo ziemi w worach nie mam zamiaru kupować. I taki jest gryplan na dziś dół i skalniak.
Szyby czekają na umycie - zakurzone od zewnątrz, a kocimi łapkami spaprane od środka. Ale jakoś nie czuję weny. Podejrzewam, że ta męska abnegacja, zostawiająca ślady za sobą , wszędzie gdzie się pojawiają i przebywają, tak mnie zniechęca do działań wewnątrz. Kiedyś koty przewróciły krzesło, na którym wisiały jakieś fraki Dziecka. I tak leżało to krzesło 2 dni, kilkakrotnie każdego dnia mijane, bo obok szlaku komunikacyjnego obu panów. Ja nie podnosiłam z ciekawości.

Wczoraj było pięknie. Postanowiłam na tych 10 taczkach gówna poprzestać, coby potem rękami dało się ruszyć i kręgosłup nie zawołał "hola!". Czyli dnia jeszcze trochę zostało ze słońcem. Wzięłam więc kozy na sznurki, Dziecko -  Stefana i poszliśmy do sadu. "Poszliśmy" jest raczej niewłaściwym określeniem, bo zaraz za rogiem stodoły stara łupa wyrwała na przód z takim impetem, że gdybym sznurka nie puściła, to poszłabym powietrzem albo glebą, jak Jinks za nią. Wparowały na podwórko samochodowego sąsiada, gdzie stały auta ze cztery i miałam cykora, żeby w ferworze harców nie zrobiły sobie górek do wskakiwania z tych aut. Ale nie miały zamiaru. W sadzie odbywał się sajgon, bo dwa czarne diabły szły na łby. Inicjatorem była, w ucho szarpana, Wandzia. Stefan roił się koło nóg, jak przytulanka. Ostatecznie Wanda się trochę popasła, natomiast stara rura wyrywała się spierniczać do domu. Ciekawie zapowiada się wyprowadzanie ich na wypas. Chociaż to może takie pierwsze po zimie rozrusznie zastanych kończyn. Istotne jest, że Stefan w zasadzie nie przejawiał ochoty skakania po babach, czego się najbardziej obawiałam, a co jeszcze jesienią, będąc już bezjajowcem, czynił. Raz się zapędził w kierunku matki, ale go chyba wzrokiem usadziła, bo zaniechał w locie i więcej nie próbował.
Wandal sobie, przy tych walkach na łby, uraził nieco szarpane ucho. Wieczorem, wśród mocowania się wielkiego, ucho zostało przemyte, obmyte, osuszone i pomalowane na niebiesko. Wygląda na to, że ono pozostanie takie rozdwojone, te dwie części nie mają zamiaru zrosnąć się same z siebie.

Część porannego programu już zaliczona, tzn. wszystkie 5 już jesteśmy po śniadaniu. W międzyczasie Panna Kota zaliczyła zsyłkę do łazienki, bo opierniczyła zawartość swojej michy błyskawicznie, dostała dokładkę, a mimo to pchała ryj do miski Tośki. Tymczasem Tośka, o dziwo, jadła mokrą karmę jak nigdy. I z łazienki dobywało się PannaKotowe "a mrrał". Teraz kotowate dziewczynki tupią po płaszczyznach, psowate się tapczanią, a Pan Kot zwiedza piwnice i strych. To taka jego gimnastyka poranna przed śniadaniem. Potem nałożę mu w michę i z ta michą zamknę u siebie w pokoju, bo małe zło zeżarłoby mu natychmiast odpędzając od michy.
(Sąsiadowi wczoraj przywieziono cała ciężarówką takich długich listew, powiązanych w ogromne pęczki - odpady z fabryki krzeseł. Sąsiad emeryt tyż, a że świeży, to go jeszcze nosi, więc już cyrkularka zaczęła śpiewać i pewnie dziś cały dzień tak będzie. A potem jeszcze parę. Ale wolę piłę tarczową niż kosiarki spalinowe)

Dziecko I miało mieć wczoraj rozmowę z zarządem na okoliczność swojego wypowiedzenia. Ale zarząd dał tyły i rozmawiała z nią jej osobista menedżerka. Menedżerka jest osobiście urażona złożeniem przez Dziecko I wypowiedzenia i świni na koniec. Najlepsze jest to, że na tę delegację do Paryża i Marsylii nie ma kto z nią pojechać. Po prostu nie mają nikogo innego do kontaktów z klientami. I menedżerka pojedzie sama. Jak ona biedna będzie teraz włóczyć tę walizkę z prezentami dla klientów? Ponieważ zostały zakupione dwa bilety lotnicze na ten wyjazd, zaproponowała Córce, żeby sobie jeden odkupiła od firmy i pojechała na 3 dniowe wakacje. Czemu nie wpadła na pomysł, żeby już wcześniej bilet zwrócić?
Pozostaje jeszcze kwestia zapłaty za pogotowie Córki podczas poprzedniej delegacji. Nie wiem czemu nie dostała EKUZa na tę podróż. Na pewno byłaby mniejsza kwota do zapłaty niż 200euro.

Dziecko II szuka pracy, chwytając się brzytwy. W niedzielę byliśmy u miejscowego mlecznego króla - niestety, bez pozytywnych wyników. Do marketu nie pójdzie, bo to jest zawracanie głowy. Chodził już kiedyś - płacą po 3 miesiącach, wcześniej poobcinawszy za co się da i nie da, z roboczą koszulką włącznie w cenie markowego Nike lub Adidasa.Wyjazd za granicę nie wchodzi w rachubę, bo właśnie się prace polowe zaczynają. I dzisiaj, z niechęcią wielką, będzie musiał poskładać rozsiewacz lejowy, który usiłował remontować, ale okazało się, że nie jest rozbieralny prostym sposobem, bez użycia bosza, a potem spawarki. Debile zatrudnieni przez Starszego do pomocy ugięli talerz i nawóz się rozsypuje na dojeździe oraz wysiewa nierówno. Tak to jest z debilami, w dodatku jeszcze jak mają za dużo siły.

Teraz zaparzę sobie jeszcze herbatkę (bo kawka już wypita) i idę działać. Zamróz nocny schodzi, słonko zagląda przez brudne szyby, ptaszęta świergolą na krzaczorach na całego. Podobno zima ma wrócić jeszcze. No, cóż, to dopiero połowa marca. Byle nie zasiedziała się jak w ub roku. I byle się do jej powrotu nie rozwinęło wszystko nadmiernie, bo będzie kicha.

Dziękuję Wam Dziewczyny, moje czytaczki, za dobre słowo...


1 komentarz:

  1. Hej! ja też zaczęłam rozkminiać co i jak w ogrodzie pozmieniać. Ziemia rozmarzła i trochę już porabiam. Wczoraj byliśmy na polu grabić i palić badyle. Roboty nie do uciągnięcia, przez resztę dnia powłoczyłam nogami. Starość, cholercia...Za to dzisiaj rano słoneczko pokazało mi zafajdane okno i wzięłam się je umyć, tak, że już coś pozytywnego zrobiłam:). Pomidorki na oknie wschodzą pięknie, to cieszy, i okno czyste też, ale jeszcze parę zostało i to najgorsze przez psy i koty wyciapkane też. Powiem Ci, że i u mnie nikogo nie rusza bajzel, a najbardziej lubię jak maużonek do pracy pojedzie, to mam spokój i chęć do pracy(jak dzisiaj) bo tak to tylko telewizor na okrągło włączony i sport. Nie cierpię tego...No, to róbmy swoje. Efektywnego dnia Iwonka :)
    rena

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..