sobota, 28 czerwca 2014

Grzejemy...

No, nie doszłam jeszcze do siebie do końca. Gorzej, że ten stres zaczyna mi się odbijać na zdrowiu.
Ale tam... Będzie co ma być.
W międzyczasie robiłam małą przeróbkę w centralnym. Zaplanowana już dawno: miało być zrobione odcięcie, żeby można było kotłem grzać wodę w bojlerze i nie grzać przy tym chałupy. Ale jak zwykle poszło poza planem. Starszy wymyślił sobie, że jak już będzie woda spuszczona z sieci, to można by u niego dołożyć żeberek, bo zimno mu zimą. No to nabyliśmy 7 sztuk w jednym kawałku.
Pan hydraulik w końcu przybył. Niechęć do roboty miał straszną i zaproponował żeby nie robić tego odcięcia, tylko grzejniki pozakręcać na powrocie, co będzie tańsze, wygodniejsze i praktyczniejsze. Bo np, gdy już zimnawo, to można łazienkę zagrzać, przy okazji grzania wody. Na co się zgodziłam. Pan hydraulik zrobił swoje, czyli poprzekładał grzejniki i poszedł.A że już trochę padnięta byłam, to stwierdziłam, że zamykać będę rano. Dziecko użyczyło mi grzechotkę z imbusowa końcówką. I się zaczęło. 3 grzejniki poszły bez problemu. U Dziecka, gdzie są papendeklowe panele na podłodze, na które chucham, żeby nie zamoczyć, zaczęło lać równo. A potem następne sikały fontannami po suficie. Woda była 2 razy upuszczana i dobijana. Po czym stwierdziłam, że 2 razy w roku takich akcji nie zdzierżę. I pan hydraulik musi przyjść raz jeszcze. I mimo jawnej i po oczach walącej niechęci do roboty, zrobić, jak było wstępnie planowane,czyli założyć zawory. Przybył i zrobił. Dodam, że z zaplanowanych 200 zł, zrobiło się, dzięki pomysłom Starszego 470.
Pierwszego dnia Starszy zapalił delikatnie, temperatura wody bez szału. Drugiego dnia zapaliłam ja. Paliłam z doskoku, bo inne tematy ogarniałam równocześnie. Potem wkroczył Starszy. Woda ledwie letnia. Już zaczynałam żałować wydanej kasy, bo jednak jakiś komfort cywilizacyjny się człowiekowi należy.
I dziś zapalił Starszy. Woda kiepsko się grzała, więc, mimo moich protestów, włożył parę kawałków węgla. No i dobrze, że poszedł zobaczyć, co się dzieje, bo termometr na piecu pokazywał 100 stopni. Niewiele brakowało, a trzeba by szukać nowego kotła. Szczęście, że ta krowa (żubr), co u nas stoi jest stalowa.
Okazało się, że wypadła końcówka czujnika temperatury od sterownika. Sterownik nie włączał pompki i grzał się w zasadzie sam piec, a reszta-tyle co grawitacją. Starszy był przekonany, że pompka nie pracuje, bo po wykonaniu tego odcięcia, po prostu nie ma "pola do działania". W każdym razie - sytuacja została opanowana i mam nadzieję, że będzie można wodę zagrzać bele czem, tzn patykami, słomą, tektura, bebe jakim drewnem. I tym samym uszczuplić daninę dla Skarbu Państwa, składaną w opłacie za prund.
Sąsiad postawił solara. Z odzysku jakiś. Też uszczupla. Ale mnie nie stać na solara, nawet z odzysku. Zwłaszcza w obecnej sytuacji.
Oprócz tego byłam w ub. tygodniu dwa razy w Mieście Szkła i Biszkoptów. Bardzo lubię to miasto. Dawniej bywałam tam bardzo często. W czasach rozwiniętej komunikacji kolejowej jechało się jakieś 15 minut i zaraz było się w centrum miasta. Wolałam jechać tam, niż do najbliższej metropolii, gdzie od stacji kolejowej był szmat drogi do centrum.
Moja pierwsza wycieczka do tego miasta była w zamierzchłych czasach peerelu w sprawie ozorków w galarecie. Ozorki były cudne, a produkowały je tamtejsze zakłady mięsne. W wielkich, 5 kilowych puchach. Pan tatuś miał jeszcze znajomości w ZM, załatwił, a ja miałam pojechać prototypowym autobusem, odebrać i wrócić. Okazało się, że panowie z autobusu jeszcze gdzieś po karpia jadą. Więc mnie zostawili i mieli odebrać. W rezultacie nie odebrali. Wróciłam z perypetiami na drugi dzień. Telefonów komórkowych wtedy nie było. Automaty uliczne międzymiastowo nie działały, bo rozmowę międzymiastowa zamawiało się w centrali i czekało na połączenie. Czasem zaraz, czasem za parę godzin. I rodzinka miała zgryz, co się ze mną stało w tym Mieście Szkła, Ciasteczek (oraz ozorków w galarecie).
Dla takiego przybysza, jak ja to miasto sprawia wrażenie Krakowa w miniaturze, zwłaszcza ta część przyrynkowa. Brukowane uliczki, kamieniczki, sklepy i sklepiki.
Szkoda tylko, że piękny kiedyś i nowoczesny dworzec jest w tak opłakanym stanie. I szkoda, że te kamieniczki są odnowione tylko do końca parterów, gdzie mieszczą się ekskluzywne lub mniej ekskluzywne sklepy. I nie ma już mojego ulubionego jubilera (szkoda czysto duchowa tylko, bo i tak teraz jubiler dla mnie tylko dla oka). Brakuje mi też jakiejś cukierni po drodze z pysznym ciachem własnej produkcji (gdzieś od strony hali dobiegał taki słodki zapach, ale nie miałam możliwości lokalizować)
I nie ma kina "Westerplatte" (czy nikt nie chodzi już do kina) ani kawiarni "Murzynek", w której wtedy siedziałam parę godzin, od czasu do czasu dając odpór propozycjom niedoodrzucenia.
W każdym razie, miasto nadal robi na mnie sympatyczne wrażenie (którego nie zdołały zakłócić służbowe, w pewnym czasie, wyjazdy na nasiadówki, jak to miało miejsce w przypadku Przemyśla - to piękne miasto obrzydziły mi do cna coroczne, sierpniowe "odprawy dyrektorów")
Moje Dziecko M.ma mieć w połowie lipca urlop. Myślę, że uda nam się wtedy wyskoczyć na dzień do Miasta Szkła i Biszkoptów (po szkle została już ruina fabryki, biszkopty produkuje się tam nadal )
W tym miejscu pozdrawiam Marię.

1 komentarz:

  1. Iwonko, mam okropny wstręt do remontów, bo w zeszłym roku, nie dość, że zniszczyli mi dom i roboty po fachmanach było co niemiara, na dodatek za bardzo nie wiedzieli, co robią; bo kominek z płaszczem wodnym miał być sprzężony z piecem gazowym, i było tak jak piszesz; za pierwszym rozpałem od razu zagotowało wodę, waliło w rurach, źle dali jakieś zawory, potem ... a co Ci będę pisać, spitolili robotę, jak rzadko, mąż ma zawołać kogoś, żeby przepatrzył całą instalację; mój pierwszy kontakt z miastem był taki, że przyjechaliśmy jeszcze w podstawówce na zawody piłki ręcznej i zgubiłam się na hali targowej, dobrze, że zapamiętałam drogę na dworzec, a w latach szkoły średniej chodziliśmy sprzątać nowowybudowany dworzec przed oddaniem; kiedyś, jak tam weszłam, aż zapomniałam się, rzeczywiście chyli się ku upadkowi; no i osiadłam tutaj, bo znalazłam miejskiego męża, mieszkaliśmy w różnych miejscach, i w niedalekiej wsi, i wynajmowaliśmy jakąś łupinkę, i byłam szczęśliwa, kiedy dostaliśmy mieszkanie w bloku; aż wreszcie odważyliśmy się na budowę domu, z którego teraz uciekam na Pogórze, bo lubię ciszę, spokój i naturę; dziękuję za pozdrowienia i niech lecą odwrotnie do Ciebie.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..