sobota, 12 lipca 2014

Wisniowo

Ubiegły tydzień był wiśniowy.Ze względu na nadurodzaj wiśni postanowiliśmy się trochę wzbogacić i zerwać na sprzedaż. Moje propozycje, coby pod biedronką sprzedaż uskutecznić padły w przedbiegach, bo panowie stwierdzili, że wstyd. Nie wiem, czemu wstyd sprzedać niekradzione, ale cóż. Rwaliśmy więc do przetwórcy i jedynego w okolicy "podmiotu skupującego" , a zatem i ceny dyktującego. A cena skupu w porównaniu z ceną detaliczna na straganie byłą śmieszna do rozpuku - 80gr w stosunku do 6,50zł. Ale nic to.  Dziecię opanowało lęk wysokości.  Piła poszła w ruch i rwaliśmy te wiśnie na siedząco, klęcząco i td. Łącznie wyszło jakieś 270kg, co stanowiło i tak ułamek tylko tego co na drzewach. A zajęło nam 3 dni.
Na koniec urwałam jeszcze 15litrowe wiadro na dżemik. Niestety, wiśnie mają tę przykrą właściwość, że aby je przerobić, trzeba je najpierw wydrylować. I muszą być wydrylowane dość natychmiast, bo się psują tak leżąc w wiadrze na kupie. No to drylowałam w piątek, już będąc na padnięciu prawie, ale Dziecię przyszło z pomocą. Nieśmiało rzekłam, że mógłby pomóc i w zasadzie odzewu nie oczekiwałam. Dziecię polazło do siebie, a ja zaczęłam się w duchu zżymać. Po chwili jednak wyłoniło się w stroju odpornym na sokobryzganie z drylownicy i zasiadło. I drylowało szybko i porządnie, bo potem nie wybierałam z dżemiku pesteczek wcale, a niestety drylownica przepuszcza ich b. dużo. Dlatego ja wolę paluszkami. Idzie mi równie szybko, łapa nie boli od tego trzaskania i pestek nie ma w przetworze.
Jak się Dziecię wyłoniło w stroju roboczym, to miałam kolejny pozytywny opad szczęki. Dobre mam jednak to Dziecię, choć szalone trochę i leniwe.
Dodam, że właściwie rewanż z jego strony mi się należał, jak chłopu ziemia, bo pół piątkowego dnia (no może ćwierć) spędziłam na wtłaczaniu mu w łeb całek podwójnych i równań różniczkowych. Połączone to było z walką z wqrwem podwójnym. Jego - bo nie panuje nad stresem i tupta jak dzidziuś w takich sytuacjach, czyli drze się i ciska i jest jak żyletka - z daleka i nie tykać. Oraz moim: bo ja musiałam sama zawsze wszystko i nikt mi nie pomagał, a tu istnieje przekonanie, że jak skończyłam matematykę 37 lat temu, to mam umieć. I niewyobrażalne jest, żeby studiować matematykę a nie mieć kontaktu z równaniami różniczkowymi. Oraz, że jak się potem, przez te 37 lat nauczało słupków i Pitagorasa, to już można nie pamiętać. Więc wyglądało to tak, że najpierw ja się uczyłam sama, a potem uczyłam Dziecię. Tak zresztą robiłam przez całe studia. Tyle, że wtedy było to korzystne, bo sama lepiej umiałam. A na co mi teraz? Chyba, żeby się szare nie zastały. Dziecię poszło na egzamin bez ambicji, byle zdać. Zdało z paluszkiem w nosie na 3,5. No i wreszcie chyba mamy matmę z głowy. Moje Dziecię ma możliwości intelektualne, jakich ja nie miałam. On wszystko chwyta w lot. Ma wiedzę szaloną z dziedzin najprzeróżniejszych. Jakoś tak zawsze było, od Dziecięcia smarkatego, że zaskakiwał nas swoimi wiadomościami. Tylko jakoś nigdy mu nie zależało, żeby te możliwości przełożyć na sukces. Zaczął studia z ministerialnym stypendium, które padło po pierwszym roku. I tak mękoli, przepierniczając różne tematy z finezją niewyobrażalną, np. brakiem zal. z angielskiego, przy maturze zdanej na 96%. Dorosłe ADHD - nie zna daty, godziny, terminu. Matka marudzi -włącz sobie przypominajkę na telefonie, powieś kartkę, zaznacz w kalendarzu.
Robiłam z tym ADHD co mogłam, jak mogłam. Wtedy możliwości uzyskania pomocy fachowej były żadne prawie, a ADHD było traktowane jako "niewychowany, rozwydrzony gówniarz". I ot.
Nie każdy rozwydrzony gówniarz jest rozwydrzony i dla dobra gówniarza trzeba mu pomóc, jak to tylko możliwe, póki mały. Dorosły raczej sam sobie nie pomoże.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..