sobota, 8 listopada 2014

pochmarane rano..

Ostatnio znów nocne pobudki, po kilka razy. Jak jest piąta, to nie wiadomo, czy kłaść się z powrotem, czy wstawać.. Na ogół o szóstej już wstaję. Psy śpią w najlepsze (no chyba, że zaczynam robić sobie śniadanie), męska część też... Koty na służbie.
Koty zostały ostatnio wykorzystane do zadań kotom właściwych. Skończyło się darmozjadanie i chałupna demolka. Przed pójściem spać otwieram drzwi na klatkę schodową i "proszę, won". Łaciata tylko na to czeka, Pan Kot ostatecznie może, a Panna Kotta - owszem, pójdzie, ale za chwile drze paszcze pod drzwiami i należy (dla spokoju własnego), wstać i wpuścić. No, ja nie wiem, czy to się zapowiada sroga zima, czy - jak są koty, to i myszy być muszą. W każdym razie panosza się bezczelnie po domu, nawet Dziecko kiedyś nieomal rozdeptałoby jedna na schodach pod kuchennymi drzwiami. Na strychu, z przerażeniem niejakim, stwierdziłam ślady ich pobytu między szmatkami do ścierania różnego, które tam mam w jednym miejscu przewieszone. Ciekawe co w szafie? Bo mam na strychu szafę, taką wielką, trzydrzwiową, w której trzymam bieliznę pościelową i nieużywane akurat ubrania. Szafa stoi tam, z podobna zawartością już jakieś 25 lat i dotąd nie zdarzyło się, by jakieś gryzonie się tą zawartością zainteresowały. A teraz? Muszę zrobić remanent..Niektóre koty dostają też delegację na strych. Z wyjątkiem Panny Kotty, bo ta nauczyła się dachem wybywać i teraz, zamiast wypełniać misję specjalną, łazi po kominach i szuka dziury w całym.
Stwierdziłam organicznie, że sklepowe słodkości mi nie służą (w ogóle, coraz więcej jadła mi nie służy). Ale do słodkości mnie ciągnie jesiennie. Zrobiłam więc z internetowego przepisu krakersy z karmelem i czekoladą. Trochę zawiodłam się na nich, bo oczekiwałam, że ten karmel będzie chrupiący taki. A nie był. Ale jadalne było, choć paluchy się strasznie lepiły. Zostawiłam na tacce na kuchennej ladzie i rano zastałam tylko 2 kawałeczki. Koty opierniczyły nocą? Bo Księżniczka już zdaje się po kuchennej ladzie nie łazi. Zresztą, niby ma alibi, bo spała ze mną. No, chyba, że ją Czarna w nocy wypuściła.

Odnośnie internetowych przepisów: domniemywam, że niektórzy kuchenni blogerzy umieszczają niektóre przepisy dla urozmaicenia, nie przetestowawszy ich uprzednio.
U nas piątek jest bezmięsny, więc zawsze coś muszę takiego piątkowego wykombinować, żeby jadalne było i pół dnia przy garach nie zajęło. Ponieważ Dziecko M. przywiozło ostatnio syrop klonowy - postanowiłam wypróbować amerykańskie żarcie śniadaniowe, czyli pankejksy. No i przepis: na 1,5 szklanki mąki  łyżeczka proszku do pieczenia i łyżeczka sody! Normalnym trybem 2 łyżeczki proszku ruszają min. pół kilo mąki. I do tego ćwierć szklanki cukru! Będzie się paliło jak cholera! I smażymy na teflonie bez tłuszczu. Zrobiłam z podwójnej porcji, ale sumienie nie pozwoliło mi dodać tej podwójnej porcji spulchniaczy, zrezygnowałam z jednej łyżeczki sody. Ilość cukru też zmniejszyłam o połowę. Efekt: i tak paliło się jak cholera, choć smażone na małym ogniu. Na suchej patelni ceramicznej usmażyć się nie dało. Ostatecznie smażyłam na smarowanej olejem cygance. No i waliło tym proszkiem jak licho. Tak, że zjedzone zostały raczej dlatego, że nic innego kuchnia nie serwowała. O wiele lepiej sprawdzają się moje racuszki na kwaśnym mleku/maślance/kefirze, gdzie cukru do ciasta nie daję prawie wcale a jako spulchniacz jest piana z białek i szczypta proszku, taka w dwa palce. Robiłam dokładnie w/g przepisu, tak, że nie ma opcji spierniczenia tematu swobodną tfórczością. A wiedziałam, że amerykańskie żarcie jest gówniane?
Nawet szarlotkę potrafią spierniczyć, robiąc z niej jakiś paj.
Żeby tak przy żarciu jeszcze pozostać, no w zasadzie przy piciu..Herbata czarna mnie nie lubi, a raczej - mój żołądek nie lubi czarnej herbaty. Bo ja bym lubiła - ten kolor, zapach, ach! Kawę z mleczkiem gość przyswaja, ale ileż można. Odkryliśmy z Dzieckiem zbożówkę i parzymy sobie w kawiarce. Ale zbożówka z mleczkiem jest jak zupa -bardziej się nią najeść można niż napić. A mi się marzy herbata!
Więc zakupiłam Pu-erh. W piórach oczywiście, bo z tym w torebkach do parzenia jest tak, jak ze sportami kiedyś: robią je z tego co uzbierają zamiatając halę po zrobieniu innych. I takie odnoszę wrażenie, że dostępna w peerelu herbata, zwana "sianem z gruzińskich łąk" była lepsza ostatecznie od tego, co się znajduje w torebkach nawet tych "lepszych" herbat. A tego piórzastego puera można zalać nawet 3 razy. I jest jadalny, nie pomyje po herbacie. Oprócz tego nabyłam zieloną. Nie bardzo sprawdzałam co na opakowaniu piszą, bo pośpiech był, jak zwykle (P.T. "Coś jeszcze?"). Po czym okazało się, że są to tzw "perełki". Już dawno z plujką nie miałam do czynienia. No i jak zalałam wrzątkiem łyżeczkę tych perełek w kubku to one się pięknie rozwinęły w całe listki i zajęły pół kubka. No, zupka wyszła. Az szkoda było te piękne listki wyrzucać.

A poranna pochmurność się ostatecznie podkasała i dzień przeszedł nieprzyzwoicie, jak na listopad, ciepły.

1 komentarz:

  1. niektórzy te listki kilka razy zalewają ( nie zaparzają bo nie wrzątkiem) jak mate

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..