środa, 12 listopada 2014

powszechne palenie

Dziś wszyscy sąsiedzi świętowali. Od pracy. Więc każdy wziął się do roboty. Od rana huczały piły, jakieś opóźnione kosiarki oraz w ruchu były grabie i odkurzacze brzozowe. Z tym odkurzaczowo - grabkowym urobkiem należało coś uczynić. Można było wynieść na rzepak na sąsiednim polu (swoją drogą nie pojmuję tematu, że przeszkadzają liście na drodze przed posesją, ale 30cm dalej, w Jaśkowym rzepaku - nie, chociaż je tak samo widać i są to te same liście) albo spalić. Co większość grabiących czyniła. Toteż dymy się snuły po okolicy najbliższej dzień cały. Ktoś jeszcze gdzieś gnojowicę wywoził, bo to już zaraz nie będzie wolno aż do marca. I te dwie wonie walczyły ze sobą o pierwszeństwo. Dymy spadły nad wieczorem, gnojowy aromat został. Jeżeli chodzi o gówniane aromaty, to nie ma co drzeć kłaka na czworo, bo to się zdarza sezonowo - jest akcja wywożenia w pole i wywożą, mniej więcej w tym samym czasie. Oczywiście kto ma co wywozić - w moim rejonie aż dwóch gospodarzy! Wieś schodzi napsy, tak właściwie, to nie napsy, ale na gipsowe łabądki i szczyżone trawniki. Gówno pod jarzynki zaczyna być towarem deficytowym. A kompostu się nie robi. Bo z czego i po co: skoszona trawę się pali, albo wysypuje nią koleiny na polnej drodze, spadłe liście się pali. Zresztą, i grządek się już nie robi. Jeszcze te starej daty, jak ja i kilka sąsiadek robią. Młode kobiety nie. Bo jak pracują, to nie mają czasu, natomiast mają pieniądze i se kupią w biedronce. A jak nie pracują, to też nie mają czasu i ochoty. I też sobie kupią w biedronce. A czasem głupi dobrzy ludzie dadzą.
Tak mi się przypomina taka jedna, która była wzorem rozpuszczenia przez "miłosierdzie gminy". Teraz to już stara kobieta i niedołężna. Zresztą, ona zawsze była stara. Mąż był stolarzem a chlał jak szewc (zresztą - może jak stolarz, bo mój z Górki sąsiad stolarz był legendą ochlajstwa - na bazie jego wyczynów po pijaku można by książkę napisać). Dziecisków tam była trójka. Byłam wychowawczynią najstarszego, a były to czasy, kiedy w razie "Wu" wychowawca nawiedzał w domu. Taki brud oraz obraz nędzy i rozpaczy widziałam w jednym jeszcze domu tylko. Dzieciska brudne, obdarte i głodne. Więc ludzie się litowali i dawali: ziemniaki, kapustę , jarzyny, ubrania dla dzieci. Te ubrania były noszone dopóki się nie zabrudziły na sztywno i nie straciły zasadniczych guzików. Nie zdarzyło się, żeby jakiś guzik został przyszyty. Bywało, że ktoś proponował, by pozbierać sobie ziemniaki pozostałe po kopaczce, albo zabrać sobie jakieś jarzyny z pola - nie zdarzało się by skorzystali. Ale zaworkowane i zrzucone pod progiem - owszem, chętnie. Plus był taki, że przynajmniej nie kradli  - może też z niechęci do wszelkiego wysiłku. Bo była inna taka rodzina, gdzie tatuś również chlał jak stolarz, ale miał lepkość w rękach genetycznie uwarunkowaną oraz spryt w niewidocznym przyklejaniu się i wynoszeniu przyklejonego. Pozatem był debilem Pewnego razu najęłam go, podczas choroby Starszego, by mi wrzucił trochę kiszonki z silosu do takiego podręcznego zbiornika. W trakcie poinformował mnie, że kura ma w silosie gniazdo, na którym są jajka, o czym nie wiedziałam. Skończył robotę, dostał obiad i poszedł. A ja poszłam po te jajka. Oczywiście nie było ani jednego. Ale ja wciąż się zastanawiam, jak on je wyniósł, no bo jajka to taki trochę delikatny towar na to, by je powrzucać do rękawa, czy nogawki. Dziecisków tam była czwórka 2 dziewczynki i 2 chłopców. I ta lepkość genetyczna została w linii męskiej zachowana. Dziewczyny nie kradły, natomiast na tych dwóch nie było sposobu ani zamka. Starszy wpuszczał małego przez najmniejsze piwniczne okienko. I dzieciątka przynosiły mamusi gotowe przetwory w słoikach, wyporcjowanego indyka z zamrażarki od sąsiada - czyli zapewniali wikt. A kradli tak na chama i na bezczelnego. Np na święta w charakterze choinki przynieśli mamusi świerk wycięty na podwórzu u najbliższego sąsiada. Stanowili plagę, jak szarańcza. Wszystkie piwnice, spiżarki, zamrażarki u bliższych sąsiadów należały do nich, a także grządki w okolicy. Ci przynajmniej potrafili sobie sami  ukopać. Ale w końcu się rozproszyli - dwoje dzieci jest za granicą, jedna córka  - niedaleko - przykładną matką. A najstarszy syn odsiedział swoje za debilne kradzieże na bezczelnego popełnione w wieku młodocianym.Mamusia w końcu miała tego dość i wyjechała za granicę, a chlejący również szwagier wykopsał tatusia z chałupy. Po czym ta ochlajmorda zamieszkała w sąsiedniej wsi w starej rodzinnej chałupie. I się nawróciła. I teraz biega za kościelnego, chałupę trochę poprawił, jeździ córce dzieci pilnować, gdy ta ma zmianę tę samą co mąż. I się skończyła złodziejska granda banda i zapanował spokój. Do tego stopnia, że w tej chwili, bez żadnej obawy możemy trzymać wszelkie narzędzia, nawet te elektryczne, w otwartym garażu, na oczach i wiem, że nikt nie tknie.

Powstają jakieś doraźne grandy bandy młodociane. I na ogół ich działania są głównie śmiechu warte. Z tym, że pewnie nie dla wszystkich. W lecie wieść gminna doniosła, że było włamanie do jednego ze sklepów. Nawet przejeżdżając koło remizy, ze zdziwieniem zauważyliśmy stojący na sąsiedniej parceli samochód i kilku cywilnych panów uwijających się z fotoaparatem. Nieopodal wozu stała niepozorna, odrapana, niebieska "bieda" (czyli taki wózek ogrodniczy na dwóch kółkach, który można od wszelkiego przypiąć do roweru) Się okazało, że pewien,ledwie co pełnoletni młodzian, zapragnął sławy włamywacza, skrzyknął grupę małoletnich smarków, podiwanili gdzieś te niebieska biedę i dokonali włamu do pewnego blaszaka. Następnie nocą taszczyli łupy przez pół wsi tym skrzypiącym gratem. Skończyło się, tak jak się skończyć musiało. Chłopcy zdecydowanie nie nadawali się na spiskowców i sypali się nawzajem równo. Najstarszemu znaleźli pono jeszcze inne grzeszki, których miał sporo. A gimnazjaliści tez będą mieli nieco przechlapane.

No i tak mi się zrobiła dygresja głęboka. W ogóle ostatnio nachodzą mnie takie dygresje i miałabym ochotę umieścić je w jakimś jednym miejscu. Tyle, że blogger ze mną nie współpracuje. Zajrzałam niedawno od tej strony, od której zaglądają moi czytelnicy i ten szary pasek, obok nagłównego obrazka nastąpił mi na uczucia do tego stopnia, że postanowiłam to naprawić. Tego obrazka, który był, w oryginale już nie miałam, więc nie było z czego powiększać. Wzięłam  inny. Ale jak widać powiększanie (poszerzanie) nic nie dało: strona jest ustawiona na 960 pikseli, obrazek ma szerokość 1024 -  na zdrowy rozum powinien wyłazić na prawo i lewo. Czego jednak nie czyni.

Jak mi się często zdarza - zaczęłam wczoraj - kończę dzisiaj. Koty wróciły z roboty, pojadły, popiły i poszły pokitrać się po kątach. Pan Kot jest tak umordowany, że zwinął się w miseczce Łaciatki, nakrył twarz łapką i śpi. Łaciatka popiła wody z kranu zostawiając czarne stopy i też się gdzieś zadekowała. Tylko szalona Panna Kotta przylazła wypełnić resztę kocich obowiązków, czyli pomruczeć, podeptać i połasić się łebkiem ze sztywnymi uszkami. Koty wykonują powierzone im zadania - wczoraj znalazłam pod jednymi z piwnicznych drzwi dwa mysie truchła. Przynajmniej Starszy przestanie smęcić, że chałupa pełna kotów, a myszy harcują i "chodzą jedna po drugiej".

Zrobiłam sobie na śniadanie owsiankę. Robiąc zakupy, z braku "górskich" nabyłam płatki owsiane błyskawiczne. Owszem, błyskawiczne też już były stosowane, ale nie tego producenta. Te ugotowały się na szarą, kleistą bryję o jednorodnej konsystencji. Zjadłam z obrzydzeniem. Za to spokojnie, bo psy wyczuły na odległość, że pani je jakieś świństwo i nawet tyłków nie ruszyły, żeby zbadać temat z bliska.
To, co zostało w torebce zjedzą kozy. Z zachwytem na pewno. Bo nabyty owies wali świnią i nie żrą.

A z ciekawostek klimatycznych: wczoraj użarła mnie osa! Roje tych stworów upodobały sobie mój strych. Mają tam polepione swoje domki. Ale tych domków używają chyba tylko latem, bo teraz, na zimę upychają się po różnych szmatkach i zakamarkach. I właśnie szmatkę wzięłam w rękę z drzemiąca osą. Ta nie miała innego wyjścia  i, tak dla zasady, zrobiła to, co zaatakowanym osom przystoi. Ponieważ jednak robiła to na pół śpiąco - skutków baloniastych nie było.

Dla ozdoby - moje parzystokopytne, które zostały wczoraj kolanem wypchnięte z obórki na powietrze świeże (?):

"Wygląda jak Wandal zza krzaka" - ładnie wygląda, jak na Wandala

Stefan rozmawia

A Królowa Matka stoi na czajniku..


Dzisiejszy dzień zaczął się jak te płatki : szary, bury i ponury. Co nie przeszkadza któremuś z sąsiadów kosić trawnika już od siódmej rano. Konkurs jakiś na krótkość trawnika, czy co? Mój niekonkursowy jest zdecydowanie. Ale ja mam trawnik utylitarny, a nie dekoracyjny - u mnie kozy muszą mieć gdzie skubnąć. Jakby im przyszło do głowy.

PS. Jeszcze muszę, wybaczcie, wyrzucić z siebie myśl jedną a propos wczorajszego święta: Jestem w podziwie, jak młodzież nasza patriotycznie ten dzień obchodziła! Jak było kolorowo, gorąco i świetliście!
Proponuję zlikwidować to święto. Ta patriotyczna młodzież i tak nie wie skąd, po co i na co. Ewentualnie przemianować je na Święto Zadymiarza i Kibola. Przynajmniej nie będzie międzynarodowego obciachu!

3 komentarze:

  1. Tiaaa...
    a zdjęcia kózek piękne zaiste :)
    pozdro, rena

    OdpowiedzUsuń
  2. przysięgłabym, że Wandzia to Stefan! :) G.Uwielbiam Twoje pisanie!!!!! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Świętego Kibola, popieram.
    Może jakaś lista, pozbieramy podpisy..?

    Lhuna.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..