piątek, 5 grudnia 2014

Wycukrzone

jest od wczoraj. Niby ładnie, ale przez okno. W powietrzu wilgoć, że eczwórka wydaje się być tuz za ścianą. Nieprzyjemnie, zwłaszcza, że wiatr, po jednodniowym odpoczynku, znowu daje do wiwatu. Nawet psy nie mają ochoty na spacery - załatwiają szybko tematy pilne i do domu. Zwłaszcza Księżniczka. Ale i Czarna, która jest zmarzluchem - pozostałość pewnie po zimowej poniewierce, zanim ją, w 30stopniowe mrozy, zgarnęłam z drogi.
Psiury szukają ciepełka i, jak ja wstanę, czym prędzej dobijają się do pokoju Starszego, gdzie jest gałka zamiast klamki i Czarna nie otworzy sama. Natomiast skrobie energicznie. A potem jest wina kotów...

 Nie tylko psiury szukają ciepełka. Koty ciepłolubne są bardziej jeszcze. I Łaciatka znalazła sobie taki współczesny zapiecek.

A ta myszka pomyka, żeby się zaszyć w sianku na strychu.

Wczoraj dałam sobie do wiwatu. Nie duło i było dość znośnie, więc nabrało mnie na prace w obórce.
Dziewczyny miały już dość grubo, za grubo, jak na ten moment, więc uprzątnęłam częściowo. A że drzwiczki gnojowe utkałam słomą od zewnątrz, której nie chciało mi się wyjmować, a potem utykać od nowa, to była jazda z taczkami. Skończyło się na trzech kursach. Wreszcie do gieesu przyszedł lubi#san i mogłam posypać na ściółkę. Oraz naniosłam jednak słomy na żłób. Umocowałam przemyślnie linkami, coby dzikusy nie pozrzucały tych kostek, jak w ub roku. Na czas porządków stwory poszły precz na świeże powietrze. Nawet im się podobało i spokój był, dopóki nie wypuściłam Stefana - wtedy czarne zaczęły się lać, tak,że aż któreś beknęło żałośnie w pewnym momencie. I Stefan poszedł z powrotem. A Wandzie tak się spodobało, że był problem z powrotem - nawet jabłko nie pomagało, bo zbliżała się tylko do progu. A jak już jabłko przekraczało próg, to Wanda dawała do tyłu. W końcu miałam dość zabawy, zostawiłam ją - jak chcesz to marznij i wtedy wlazła sama. Jakaś samodzielna się zaczyna robić, bo dotąd kroku się bez Andzi nie ruszyła i jak Andzia wchodziła do obórki, to ta natychmiast za nią. Odwrotnie tym bardziej.
Potem naszło mnie jeszcze na mycie karmideł. No, niestety trzeba je poodkręcać, więc pełne mycie dość rzadko. I okazało się, że chyba o to chodziło, chociaż karmidła systematycznie przecierane były gąbką - Królowa Matka raczyła zjeść całą porcję. Cebuli tylko nie chciała, którą czarne wciągają namiętnie - ale czarne to jakaś hołota prosta i gustują w takich prymitywnych smakach, jak czosnek i cebula. Królowa Matka nie zniża się poza tym do brania pokarmów z ręki. Wszak ona nie pies, żeby jeść pani z ręki. To wyższy gatunek, jak kot, który tez z ręki nie je. Królowa Matka z ręki jada tylko suszony chlebek. I wyłącznie w tym przypadku łakomstwo bierze górę nad dystyngowaniem, choć nie do końca, bo czeka spokojnie na swoja porcję, a nie wyłazi na ogrodzenie z wyciągniętym ozorem, jak ta czarna hołota.

W międzyczasie jeszcze trzeba było pomóc Dziecku, bo oddawało pożyczone przyczepy i trzeba było zapinać po kolei, pozamiatać, oraz rozebrać u sąsiada z nadkładek. Podwórze opustoszało. Tę jedną przyczepę przeprowadził ze stodoły sąsiada do naszej, a potem wepchnęli ręcznie jego pustą przyczepę na miejsce.

Dekoracje zniknęły z podwórka. Łącznie było ich 5, ale dwie stały po stodołach. Jedna została stać, tylko zmieniła stodołę.

Przy okazji sąsiad Staszek wykonał gonitwę za kogutem, który uprowadza mu systematycznie jedną kurę. Kogut jest bezdomny. Na własne życzenie. Najpierw opuścił swój harem u sąsiadki Zosi i przylazł do mnie. Potem przychodził tylko na noc, a dzień spędzał z kurami Helenki. Ale do kurnika tam nie wchodził. Jak się u mnie skończyły kury i kurnik, został bez dachu nad głową. Raz udało się go złapać, Starszy przyciął mu lotki i zwrócił Zosi, a ten za chwilę już był znowu u nas. Proponowałam Staszkowi, by rozwiązał problem radykalnie, najwyżej Zosia dostanie gotowy półprodukt na rosół lub karmę dla psa. Ale nic z tego, kogut podsłuchał i czmychał po okolicy, jak popierniczony.

Wieczorem jeszcze była akcja masarniana. Nabyliśmy szynkę w przyjemnej cenie i należało rozebrać - część do marynaty, część na kiełbachę. Starszy się deklarował, że dokona, ale okazało się, że beze mnie nic. Więc dokonywaliśmy razem. Myślałam, że choć zmiele, jak poszłam wieczornie do kóz, ale zostało dla mnie. Widzę, że on faktycznie kiepski dość, bo nawet przy tym wycinaniu mięsa się zasapał. No, ale nieruchawość i bezczynność ma tu też swój udział.

Mentalnie dzień stał pod znakiem rachunku cioty. Wykonałam telefonów cztery - dwa do BOK w Jarosławiu, gdzie nikt nie raczył podnieść słuchawki, ale centrala mnie przełączała. Potem dowiedziałam się, ż eoni tam nie maja telefonicznej obsługi klienta. To ciekawe po co jest podany telefon do BOK? W końcu się okazało, że wpłata jest zaksięgowana, a niektóre punkty nie podbijają firmowego odcinka, tylko wystawiają własny dowód wpłaty.Który otrzymała, bo jak sama mówiła, "był tam jeszcze jakiś papier". Ciota została poinformowana, z poleceniem, żeby przekazała sąsiadce, która rachunek płaciła, że wszystko OK. Po czym zadzwoniła do Najważniejszej i stwierdziła,że niee, ona sobie nic nie robiła z tego. Poza tym , że wykonała 3 telefony do mnie, 4 do najważniejszej, posądzała sąsiadkę o oszustwo, a potem kobietę na poczcie, że ją okradła. Nosz qrwasz...

Podczas wyjazdu handlowego nabyłam w przyjemnej cenie syrop z pędów sosny. Tak z sentymentu bardziej go nabyłam, bo nie bardzo wierzę w lecznicze właściwości przemysłowo powstałego syropu. Pamiętam natomiast z dzieciństwa "czubki sosnowe" zasypywane w słoju cukrem - "na kaszel". Po te "czubki" rodzice udawali się wspólnie do lasu. Domyślam się, że ojcowym Lanzbuldogiem, bo ojciec konnego zaprzęgu obsługiwać nie potrafił, a do lasu było kilometrów parę. Ten las najbliższy widać z południowego okna i tak bardzo daleko nie jest.  Tutaj natomiast są tereny bezleśne i nikt o czubkach sosnowych zasypywanych cukrem nie słyszał. Pachnie przyjemnie, ale to jednak nie to. Zresztą, zakonserwowany jest kwaskiem cytrynowym i ten kwas dominuje w smaku.

Dotarła wreszcie właściwa paczka z psiokocim jadłem. I zonk, bo Pan Kot, dla którego głównie została nabyta pasta odkłaczająca i odkłaczające chrupki, nie ma na nie najmniejszej ochoty. Tośka również. Ten dziwny kot nie je w zasadzie nic, co nie jest suchą karmą. Wczoraj, o dziwo, zjadła odrobinę mielonego surowego mięsa. Ciekawe, czy tylko ja mam szczęście do takich zwierzęcych dziwolągów?

Wieczorem miałam już totalnie dość i nawet nie odpowiedziałam córce, na smsa, w którym informowała mnie o palpitacjach i skokach ciśnienia, po zastrzyku znieczulającym z adrenaliną w gabinecie dentystycznym.
Swoją drogą, po jakie licho zastrzyk znieczulający w dobie wiertarek szybkoobrotowych, chłodzących dodatkowo? Dla mnie sam zastrzyk i następujące po nim sensacje, są gorszym przeżyciem niż wiercenie dziury w zębie.
Nocowała u koleżanki. Dziś już lepiej, ale ja nie wiem, czy ona nie zaczyna w hipochondrię popadać.





5 komentarzy:

  1. hahaha Iwonko! moje słowa! - właśnie dzisiaj na jednym z blogów odpowiadam dziewczynie na temat dentystyczny, że ja wolę troszkę pocierpieć przy borowaniu, jak mieć właśnie te sensacje związane z zastrzykiem znieczulającym :-)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Może Iwony tak mają?
    Pozatem teraz to jest na prawde pikuś, w porównaniu z tym, co było w czasach mojej młodości.
    W dodatku stomatolodzy byli ciekawi. Były to czasy, kiedy do szkoły był przypisany gabinet stomatologiczny i nie było problemów z leczniem zębów jak teraz. Ale w liceum miałam doktora - astmatycznego kurdupla. Jak usuwał ząb z dołu to przystawiał sobie stołek. W międzyczasie dostawał zadyszki, więc była przerwa. Totez leczyłam zęby w gabinecie przy technikum ekonomicznym, gdzie mama była kierownikiem administracyjnym. Totez pani doktór się starała, bo od mamy zależała np. nowa wykładzina do gabinetu. Co nie znaczy, że mama stawiała wymóg, ale babie się zdawało, że trzeba. Ale dobrze. Dzieki temu miałam porządnie zrobione zęby, na super materiałach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie znam i nie znałam kota, który nie miałby zdeklarowanych gustów kulinarnych :) Moja Milucha też tylko chrupki plus woda- najchętniej bieżąca i ew. mleko, Pumek- surowe mięso lub dobrej wędliny plasterek, chrupki jako zapchajdziura, za to chętnie przekąsi oliwkę lub kawałek serniczka. Poprzednia kotka uwielbiała surowe nerki, te na ich widok wiały, gdzie pieprz rośnie...Z tą pastą odkłaczającą to robię tak, że nabieram na palec kulkę i pakuję delikwentom prosto do pysia, jak już im zaaplikuję, to chętnie zlizują, nie wypluwając,pewnie ma jakieś dodatki smakowe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ale to co kupiłam, to jest takie płynne jakieś i nie da się żadnej kulki zrobić. Wczoraj wylałam im na mokra karmę (dwóm burym, Tośce dałam samo, bo ona czasem coś takiego półpłynnego poliże - np galaretkę z karmy mokrej). Bure zjadły z karmą, Tośka liznęła 2 razy i uciekła od miski. Ale ona przynajmniej zje te chrupki... Bure mniej więcej normalne, największym dziwolągiem odzywczym jest Tośka. Tamte rzucają się na mięso każde. Areczek potrafił nawet kiedyś kotlecika całego zaiwanić i całego zjadł -w kuchni pod ławką, a duży pies leżał i obserwował. A Tosia wczoraj pierwszy raz poprosiła o jedzenie, bo jak rano weszłam do kuchni, to miski na chrupki były puste. Podeszła do mnie zadarła łepek i wydała z siebie cichutkie ał-mrał.

    OdpowiedzUsuń
  5. Super zapiecek :)
    pozdrawiam,
    Lhuna

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..