środa, 17 grudnia 2014

znowu

mnie przedświt wyciągnął z łóżka.
Wczoraj padłam jak kawka. Drwalstwa był ciąg dalszy. W poniedziałek także. Z tym że pierwsza połowa dnia upłynęła na zaopiekowywaniu się ciotą, do której wezwałam doktórkę. Doktórka przyjechała ochoczo - ciota daje jej 5 dych za każdym razem, no, a przed świętami biednej doktórce każda złotówka od starej emerytki się przyda. Przy okazji zaopatrzyliśmy ciotę w drwa i węgiel. Po czym udaliśmy się do miasteczka na poszukiwanie siekiery rozłupującej. Poszukiwania zajęły nam 2,5 godziny, zwiedziliśmy każdy sklep i sklepik, który tego rodzaju sprzęty może oferować.
Okazuje się, że grudzień to nie pora na kupowanie siekiery, bo wybór był żałosny. Oczywiście tych po 250zł nie brakowało, ale nie byliśmy nastawieni na taki ekskluzif. W końcu, ostatnim rzutem na taśmę Dziecko nabyło młotosiekierę - rzemiosło ludowe, na starej poczcie za jedyne 45 złociszy. Siekiera co prawda nie rąbała sama, ale sprawdziła się świetnie. Niestety, z wiązem sobie nie radziła za bardzo. Ale ten wiąz - nie dość, że wiąz, to jeszcze supłaty był strasznie. Dziecko się jednak zawzięło i zwyciężyło.
Ja robiłam za transport -zwoziłam dzieckowy urobek taczkami i układałam.
Na koniec został gruszy pień z korzeniami  - do usunięcia. Dziecko zapięło stalową linę, krótka dość, do traktora i ciągnęło. Widok był dość emocjonujący - stałam z boku i, jak na stara kwokę przystało - odmawiałam zdrowaśki.
Miałam bowiem w oczach widok z innego usuwania karczu, kiedy Dziecko robiło za zaklinacza koni (mechanicznych) i postawiło traktor dęba. Cud, że wtedy udało się go doprowadzić do poziomu bez ciężkich uszkodzeń. No, ale - drugi raz taka sztuka mogłaby się nie udać.
Tak było wtedy, podczas usuwania starych pni, przed zrobieniem ogrodzenia od północy. Tym razem poszło lepiej, pozostawiony był długi fragment pnia, dobrze podcięte korzenie. Gruszka położyła się po kilku próbach, w czasie których traktor wykonywał tylko tańce boczne, bez odrywania kół od ziemi

Darcie pnia odbyło się już w świetle halogenów zamontowanych z tyłu maszyny. Ciąg dalszy, tj. piłowanie i łupanie zostało na dzień następny. Dziecko zostało piłować i łupać, a ja poszłam do sadu popracować trochę siekierą. Leżą tam 2 kupy wiśniowych gałęzi, po letniej wycince. Gałęzie, jak to z wiśni - sama rozpacz -ni to siekierą, ni to sekatorem to ciąć - rosochate, jak sam diabeł. Przekopałam się, a właściwie przerąbałam, przez jedną kupę, przygotowawszy grube pod piłę. Dziecko zrobiło porządek z resztą gruszy, zasypało dołek i przybyło poldolotem pociąć te wiśnie. Niestety, nie uprzątnęliśmy urobku z sadu. A szkoda, bo dziś w nocy popadało i mokre wszystko. Rąbałam na plandece i trochę tą plandeką nakryłam. Jak wiatr nie narozrabiał, to może bardzo nie zamokło.
Wróciłam żeby zrobić obiad i to było na tyle mojej działalności w zasadzie - miałam już dość. Mimo wszystko, z czynności będących w harmonogramie nikt mnie nie zwolnił, więc musiały być dokonane.

Pan Starszy wziął i powrócił na rodziny łono w poniedziałek. Ucieszony strasznie bo kupił mi w prezencie PATELNIĘ! (Najważniejsza cała w euforii - kupił ci patelnię!) No, zaiste, najbardziej zajebisty, osobisty prezent, jaki można dostać od męża. Patelnia jest z Tefala i była w teskaczu na promocji za 5 dych. W zasadzie, gdybym nie musiała opłacać telefonu Starszego, to mogłabym kupować sobie jedną na miesiąc. Natomiast Najważniejsza sprezentował mi, qrwa, poinsecję. Po to, żebym musiała pilnować kotów,żeby nie zeżarły i się nie struły. Wypadałoby, żeby ta poinsecja dożyła do świąt, na czym mi właściwie, osobiście nie zależy.
Wczoraj Starszy zaliczał doktóra, nabył przy okazji pół kilo pieczarek za 3,50 i 30 deka wędliny. Zrobiwszy te zajebiste zakupy pojechał do Najstarszej i tam sobie posiedział do późnego popołudnia. Całkiem społecznie, zważywszy na to, że wiedział, jaką mamy robotę z młodym i mógł pomóc choćby przy obiedzie.
Okazało się, ze Starszy wyjeżdżał w ubiegłym tygodniu spakowany na dłuższy pobyt (bo przywiózł worek brudnej bielizny do prania). Pogrywa sobie, jak debil...

W związku ze spadniętym deszczem, prac wycinkowych będzie na razie na tyle.
Trzeba nieco się przekopać przedświątecznie przez chałupę, co już trochę napoczęłam tu i ówdzie...
Kto i po co wymyślił święta?!

Czacha mi dymi, pierwsza kawa wypita, psy śpią jak zabite na moim wyrku - nawet sąsiad jadący autem do pracy ich nie zbudził. Koty na delegacji w piwnicy. No, to trzeba zrobić sobie i piesom śniadanie i stawać do walki z rzeczywistością..
Pozdrawiam

4 komentarze:

  1. Oj, widzę, że i na Ciebie zawsze spada składanie drzewa pod ścianą, moi tłumaczą się, że nie potrafią, bo zaraz stóg drzewa odpada od ściany; kiedy pisałaś o karczowaniu korzeni i traktorze stającym "capka", od razu przypomniało mi się, jak mąż "czołgiem" wyrywał korzenie śliwek; napiął linę, zaczął huśtać, a pień śliwki wyskoczył z ziemi jak z katapulty i prosto w auto; dobrze, że tył był otwarty, a z tyłu paka towarowa, bo byłoby po drzwiach i połowie auta; świtem biegłam zdejmować dywaniki z trzepaka, bo deszcz jakoś mnie zaskoczył; a teraz piekę pasztet, mięso nabiera mocy w marynacie, a kiełbasiane przyprawione maceruje się
    w lodówce, pod koniec tygodnia wędzenie; jeszcze te durne uszka, pierogi lepić; w cichości przyznaję się, że nienawidzę świąt w takiej formie, chciałabym obudzić się już po; a z prezentów w tym roku jednogłośnie zrezygnowaliśmy, tylko drobiazg dla Jaśka; spokojności życzę w przedświąteczny czas, pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. U mnie masarnia będzie albo sob, albo pon. Na razie mięso zmielone w zamrażalniku, a reszta w marynacie dogorywa. Pasztet tez po niedzieli, bo potem byłby "stary". U mnie w ogóle to tak szarlotka 3-dniow ajuz jest niejadalna, surówka z obiadu wieczorem dostaje pytanie "czy to jeszcze jadalne??". Więc mam wszystko na ostatni moment. Tylko piernik może dziś spiekę, w zw. z deszczem, niech nabierze mocy urzędowej, a potem się go przełoży na przedostatnia chwilę, bo tez się musi "przeżreć". Ja kiełbasiane trzymam przyprawione tylko z wczoraj na dzisiaj. Tak dziadek robił i było OK. I bez saletry, tylko z cukrem.
    Ja też mam dość tych uszek i pierogów. I będzie lekki strajk -drożdżowe paszteciki do barszczu zamiast uszek - łatwiejsze w robieniu i podaniu. Z wielu trujaków "tradycyjnych" bym zrezygnowała, ale jest opór reszty, która w tym nie działa, a tylko konsumuje.

    OdpowiedzUsuń
  3. U mnie rąbanie w tym roku proste, bo mamy stara boazerię...

    OdpowiedzUsuń
  4. Agato, ja rąbania listew nie zazdroszczę. Przerabiałam różne takie. Ostatecznie lepiej ciąć niż rąbać, zabić się można przy tym, albo oczy powybijać, bo pękają pod siekierą jak sobie chcą i latają na wszystkie strony. Nawet stara sosna.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..