poniedziałek, 19 stycznia 2015

czacha dymi...

Po całym prawie tygodniu pięknej (no, gdyby nie ten przeraźliwy wiatr) pogody w sobotę zrobiło się szaro-buro-ponuro. I tak trzymało do niedzielnego wieczora, kiedy zaczęło mżyć mżawką. Nawet ta mżawka dość sympatyczna była, bo wiatr ustał i wieczorny spacer trotuarowy odbyłam z przyjemnością, przypominając sobie, jak w czasach gównianej młodości lubiłam łazić w mżawkę taką właśnie. (Miałam w pewnym momencie płaszczyk dżinsowy, krajowej produkcji państwowej. Na prawdę ładny, szykowny i sympatyczny, który bardzo lubiłam. Miał on tę zaletę dodatkową, że nie przemakał natychmiast i można było chwile po deszczu w nim łazić. Z tym płaszczykiem mam jeszcze inne wspomnienia, pod tytułem "strachy na lachy", o których może kiedyś napiszę)
Dziś wstało nadal buro-ponuro, ale poranny harmonogram wypełniłam bez przeszkód atmosferycznych.
Poszłam potem jeszcze do somsiadki z zieloną kawą. Swego czasu Córcia obdarowała mnie była oną. Podobno zdrowa. Ale podobno smakuje jak wywar z fasoli. Ale somsiadka się zachwyca i pije codziennie. Bo na cholesterol dobra. No, o cholesterol to ja tez powinnam zadbać. Otworzyłam wreszcie, zmełłam odrobinę, przy czym mleć się toto nie chciało przyzwoicie. Zaparzyłam w maszynce. Nie smakowało jak wywar z fasoli - miało smak wody, którą zalało się surową suchą fasolę w celu namoczenia. Wypiłam 3/4 kubka, ale reszta poszła do zlewu. Dary boże nie mogą się marnować, jak sąsiadce smakuje - niech ma.

A jak wróciłam, to już wiedziałam, że fajnie będzie. Zapach (jeżeli tak to nazwać)! Przy bardzo niskim ciśnieniu atm. kanalizacja ma cofkę, smrodek opanowuje całe mieszkanie, bez względu na zamknięte/otwarte drzwi. No i za chwilę zaczęło siąpić. I siąpi, a mi czacha dymi. I nie chce mi się nic kompletnie.
Czytam trochę, to i owo, tu i ówdzie. Pozaglądałam na znajome blogi, żeby się może trochę pokrzepić.
No i przeczytałam "teoretyczną" część książki o gotowaniu , zgodnie z 5smakami. Nie jest to głupie, ale niestety odpada. Nie ma opcji, żebym wprowadziła coś z tej książki u siebie, bo nie. Najlepiej ilustruje to dyskusja z moim Synusiem:
- Co czytasz? (On jest łasy na słowo pisane, więc jakby co dobrego, to wyrwałby mi z ręki)
- Książkę kucharską
- O, to się wreszcie gotować nauczysz!
- Może, Mogę ci jutro zaserwować: brukselka, kasza gryczana, brokuł
- Tylko nie brokuł!
- No to kasza jaglana , fasola, szparagówka
- Co, fasola z fasolą i kasza jaglana! Najbardziej nie cierpię kaszy jaglanej!

I masz... W zasadzie na tę książkę naprowadziłam Córunię. Jakoś nie zaczaiła moich intencji i książkę zostawiła. Celowo, czy niechcący...
Chce schudnąć, chce poprawić swoje samopoczucie, czemu nie spróbować tą metodą? I akurat tam są przepisy jednoosobowe i 30-to minutowe.

Jeszcze coś za mną łazi i muszę (zresztą - czy ja wiem?). Zaglądam na pewne forum, często dość. Ostatnio zagościła tam para artystów, trudniących się od wielu lat hodowlą alpak i rękodziełem alpakowowełnianym. Wpadli od razu z pyskiem i krytyką pozostałych, używając do tego paskudnego słownictwa.
Ponoć są konserwatorami dzieł sztuki. A ja zawsze myślałam, że obcowanie ze sztuką łagodzi obyczaje.
A tu taki hejt i prymityw. Hejt i wrzaski, nawet na piśmie, źle na mnie działają. No, cóż, całe życie czegoś nowego się dowiadujemy, co burzy nasze dotychczasowe poglądy.
Rozwijać tematu nie będę, bo mi szkodzi sama myśl o tym. I potęguje jeszcze mój dzisiejszy ból głowy. Znowu pewnie pogoda, bo rano nawet zapowiadało się dobrze.
Spacer z psami jest przykrą koniecznością przy tym siąpiącym deszczu. Który w pewnym momencie stał się deszczem ze śniegiem, na co  wskazywała przewaga białego nad ciemnym na mojej kurtce. W dodatku na trasie pojawił się wolny i swobodny pies, mający tolerancyjnych właścicieli nieograniczających jego wolności. Odczekałam aż zniknie. Ale  pies  znikł , a  zapach psa pozostał. Czarna, zwęszywszy, dostała szajby, zaczęła wydawać z siebie dziwne kwiki, przeskakiwać przez Księżniczkę wierzchem, co groziło mordożarciem. Ostatecznie spętała sobie tylne nogi. Miałam tak zostawić, bo bardziej ubezwłasnowolniona była tym sposobem, ale Dziecko nakazało rozplątać, "bo łapy sobie poobciera". No i kto by się spodziewał po Dziecku?
Ból głowy się rozwija, w dodatku trwają poszukiwania Dzieckowej kamizelki "kuloodpornej", na której gdzieś czort jakiś łapę położył. Nie ma pewności, czy z KRK została przywieziona, 5 lat nie była potrzebna, nigdy nie używana w ogóle aż tu nagle zrobił się gwałt jakiś.

Chyba to będzie na tyle, bo zdaje się głupoty piszę...


PS. I wszystko jasne. Przed chwilą dowiedziałam się, że dziś jest Blue Monday. Ciemna jakaś jestem, bo dotąd nie wiedziałam o istnieniu takowego. A tu się okazuje, że jest nawet wzór matematyczny na wyliczenie daty!! Ło!
W sumie, nawet mi lepiej...

7 komentarzy:

  1. Ha! ja też dzisiaj mam "lewy" dzień :( nicżem nie zrobiła pożytecznego, ale wieczór nadchodzi, więc jest nadzieja, że to lenistwo się skończy...do jutra. Wiem o tych nowych forumowiczach. Qultura panie dzieju...ale ucichło póki co. Chyba pójdę z kózkami posiedzieć. Pozdrawiam Cię Iwonko
    rena

    OdpowiedzUsuń
  2. Mój somsiad (od tej somsiadki, co kawę dostała zieloną) mawia zwykle: "W poniedziałek nawet krety nie ryją" W niektóre poniedziałki zwłaszcza...
    Może też pójdę, bo Starszemu się zbiera na dyskusje, aj anie mam ochoty gęby otwierać

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak ja lubię Cię czytać :)

    Pozdrawiam serdecznie :)

    Ps. nie cierpię pieniaczy!

    OdpowiedzUsuń
  4. Przywoziłam zieloną kawę z Rosji, gdzie pracował mąż na przełomie 80/90-tych lat, bo nic wtedy nie było; ale prażyłam ją w piekarniku z dodatkiem tłuszczu na brązowy kolor, ale pić taką zieloną? to chyba jakaś nowa moda; masz rację, przecież to jakby fasola się moczyła; a ci to zawsze gdzieś pienią się, że też czasu im nie szkoda; dobrze, że mamy Blue Monday, można wszystko na niego zwalić; patrzę sobie na program "Rok w ogrodzie", Jaśko wydziera się na górze, bo coś nie może zasnąć, zwierzaki śpią, nie patrząc na nic; jest dobrze; spokojnej nocy, Sąsiadko.

    OdpowiedzUsuń
  5. Była opcja uprażyć, ale efekt był ni do końca pewny, więc wolałam nie ryzykować. W "dawnych" czasach bywało, że "podprażałam" kawę już paloną, różne wtedy te kawy były, jak się kupiło Robustę, to już radocha była. Al erobista jest kwaśnawa i podpalenie jej pomagało. No, a z tą zieloną to taki nowomodny schiz. Niby odchudza, niby obniż a cholesterol. Ale wstrętna jest taka w smaku, że nie pamiętam żadnych ziółek tak wstrętnych. Więc po co się katować...
    Harmonogram mi się zmienił, bo psy były na pęknięciu, więc najpierw był trotuar, a potem kozy. Dzięki temu miałam dla nich więcej czasu i mogłam sobie myziać do woli. Aż mi się micha cieszyła, jak Andzia się nadstawiała do drapanka i myzianka za uszkami, a czarne wariatuńcio w tym czasie, z zazdrości podskubywało mi kurtkę. Żadne zwierzaki chyba nie działają tak antystresowo i odprężająco, jak kozy.
    Pienili się przed. Może pełnia wtedy była....
    Aha, tak jeszcze w kwestii kawy: zrobiłam sobie peeling fusowy. Super sprawa, same fusy, bez żadnych dodatków, a efekt! Niech się schowają wszelkie soraye i Lireny, wyższe półki też. W dodatku upcyklingowo...

    OdpowiedzUsuń
  6. Co wpadnę do Ciebie ostatnio to coś nowego i ciekawego się dowiaduję. Poprzednio, że jestem prokrastynatorką a teraz, że dzień dzisiejszy usprawiedliwia moje rozmemłanie. 3 x dzięki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale jednak samopoczucie nam się poprawia, jak znajdziemy jakieś "naukowe" uzasadnienie lub określenie (kot mi właśnie wlazł na szafę i już stwierdził, że jednak mu nie odpowiada). Moja czacha przestała dymić prawie natychmiast po tym, jak przeczytałam o Blue M. Może cisnienie trochę skoczyło, bo przestało padać

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..