poniedziałek, 5 stycznia 2015

Nowy? Nic nowego...

I tak się zrobiło, że Nowy Rok mamy. Zresztą, jak co roku o tej porze. Więc już może zaczynam przechodzić nad tym do porządku dziennego i nie traktować tego, jak specjalne wydarzenie.
W końcu, przecież mamy to regularnie co roku.
A niektórzy robią z tego aferę na 150 fajerek. Właściwie - fajerwerków raczej.
Jestem niby w stanie zrozumieć, że cieszą się, że Stary się skończył, bo taki upierdliwy był, że... nareszcie. Że się cieszą, bo może z Nowym się odmieni.. Ale, jak by tak miało się odmieniać samo z siebie, tylko dlatego, że Nowy mamy ? Chyba jednak trzeba się trochę samemu postarać...
(Znów zacytuję moją Mamę, bo to niezwykle mądra kobieta była: "Pan Bóg pomaga tym, którzy  sami chcą sobie pomóc")
Nie jestem tylko w stanie zrozumieć, po jaką jasną cholerę te huki od południa w ostatnim dniu roku, potem zmasowana kanonada ze wszystkich stron w okolicach północy. A ci, co się bardziej rozochocili, to sobie jeszcze i w nowy rok hukną, jak wytrzeźwieją.
Nadejście aktualnego Nowego udało mi się przespać. Prawie. Ok. północy zbudziły mnie huki i jazgot psów (własnych). Oraz Starszy, który przyszedł z życzeniami. Udało mi się jakoś rękę spod kołdry wyciągnąć, żeby se mógł uścisnąć. Coś tam wymamrotałam zapewne, bo nie pamiętam i "poszłam" spać dalej.

Dziecko nie miało planów żadnych i już mi go szkoda było, że zaliczy sylwestra w "białej sali". Ale w ostatniej chwili się zebrał w qpę i z kolegą Tomaszkiem pojechali do dyskoteki. Wrócił dość wcześnie, w stanie absolutnie nie wskazującym na jakiekolwiek spożycie. Zresztą, nie dziwiłam się wcale, zważywszy na niedawne  przypadłości układowo-pokarmowe, po których wyglądał jak skóra z diabła...

Tych parę dni jakoś tak przemknęło błyskawicznie i niepostrzeżenie. Głównie na nicnierobieniu, które w moim wydaniu nigdy nie jest nic nie robieniem. Bo coś tam wszakże zrobić muszę. Głównie zwierzaki ogarnąć muszę. A samych spacerów z psami 4 dziennie, plus wypuszczanie Księżniczki w międzyczasie na siku co pół godziny. Ogarnąć to i owo odkurzaczowo i mopowo, bo panowie łażą i smugę za sobą ciągną.
Kiepska nieco byłam przez te parę dni, więc do kotłowni nie zaglądałam. Jak w końcu zajrzałam, to natychmiast pożałowałam tego. W niedzielę już nie zdzierżyłam i wiadro popiołu wyniosłam cichcem, "żeby ludzie nie widzieli", stanąwszy Starszemu okoniem. Obawiałam się, że mi to na butach wniosą. Mówię "MI" wniosą, bo ja będę musiała sprzątnąć, ponieważ jakoś żadnemu nie przeszkadza. Albo przeszkadza, ale wyznają zasadę "po co mam robić coś, co może zrobić ktoś inny".
Dziś panowie spali zawzięcie, więc nie pozostało mi nic innego, jak pójść do tej kotłowni i się przekopać. Wyniosłam 3 i pół wiadra popiołu, wyczyściłam piec i rozpaliłam. Uprzednio przytaszczywszy kawał sosnowego klocka z sadu, wracając z psiego wyprowadzania. No i palę cały dzień. W kotłowni zmiecione, w piecu się hajcuje odpowiednio, posadzka w łazience we właściwym kolorze.
Przy okazji stwierdziłam (zresztą nie po raz pierwszy), że znacznie przyjemniej pali się drewnem niż węglem - nie ma tego całego popiołowego pyłu, smrodu itd. No, ale Starszy ma swoje idee i trudno go przekonać. Ostatnio, jak zaczęłam na temat opału, to wziął i się obraził. Wtedy wybierał się do cioteczki, to musiał być o coś obrażony koniecznie a każdy powód jest dobry..
Dziecko wczoraj wybrało się do dyskoteki. Zabaniaczone nieco wróciło o trzeciej. I bym była może nie odkonotowała powrotu, gdyby nie zbudził mnie ryk silnika poldolota. Nie wiem, co mu padło na mózg, bo nigdy w stanie wskazującym  do auta własnego  nawet  nie wsiada. Zawsze też, jak wybiera się na jakąś imprezę - zamyka auto i przynosi kluczyki do domu. Wczoraj tego nie zrobił i poczuł chęć przymuszoną zakręcić parę bączków na podwórzu. Jednak ""nad pijanym Pan Bóg czuwa" (to znów moja Mama), choć jak pokazują kroniki policyjne nie daje rady ogarnąć wszystkich. W tym wypadku jednak dał radę - poldolot zdechł po dwóch i pół bączkach i nie odpalił. Dziecko zrezygnowane wróciło do domu, zastanawiając się, czemu?. Podłożyło do pieca i poszło spać. Dziś, wyparowawszy promile spróbowało odpalić dziada - odpalił bez sprzeciwu. Więc przylazło i mówi - Nie rozumiem. No to mu uświadomiłam, że tak miało być, na polecenie siły wyższej.

A poza tym duje, wyje, gwiżdże i... no, mam dość. Teraz coś pada, bo o szyby dzwoni. I tak sobie popada w nocy, zrobi na biało, a rankiem, w ciągu dwóch godzin staje. Lód tu i ówdzie się ostał po niegdysiejszym lodowisku, które powstało na skutek spadnięcia deszczu przy minusowej temperaturze. Potem jeszcze dopadało tego deszczu i skorupka taka fajna na podwórzu była, tam gdzie trawy nie ma. Oraz na drodze w pola. A jak śnieg tę skorupkę przysypał, to Księżniczka rozjeżdżała się jak żaba i była cała nieszczęśliwa. Na szczęście moje piankowe wysokognojne ogólnego użytku są antypoślizgwe, mimo to nie próbowałam podążać Księżniczki śladem, żeby nie okazało się, że jednak nie całkiem. Bo zaliczyć glebę jest łatwo, ale pozbieranie się w całości mogłoby być problematyczne. Starszy zaliczył, udawszy się do Najstarszej. Wrócił do domu z ubrudzona na brzuchu kurtką, bo poleciał "na szczupca". Dziwiłam się - jak to? przecież, jak się człek pośliźnie, to leci do tyłu. Ale Starszy ma inaczej rozmieszczony środek ciężkości i "dynia" pociągnęła go do przodu. Przynajmniej tylko kurtkę ubrudził.
Trotuar tez miejscami oblodzony. Chodzę ostrożnie, zaklinając ciemności, żeby żaden kot, czy wolny i swobodny pies z nich nie wyskoczył. Przy okazji tych spacerów wieczornych stwierdzam, że duch sportowy w narodzie wzrasta: co i raz ktoś biega, truchta, chodzi. A dziś spotkałam parę obcych ludzi, w moim mniej więcej wieku, z kijkami. Oraz jednego sapiącego biegacza. Ten być może spieszył się na stację gazową by dorwać piwko przed zamknięciem, bo jakoś - prędkość niby miał, ale kondychy zero - tak sapał i gwizdał.
Ja też mam kondychy zero. I dlatego staram się przynajmniej łazić systematycznie z psami. Choć te spacery znaaacznie krótsze niż kiedyś, ze względu na opór Księżniczki. Puszczona luzem kawałek sobie poleci, ale sama sobie ustala, jaki duży ten kawałek. A potem już jej żadna siła nie zmusi, żeby jeszcze trochę. Najwyżej siada i przymarza.

Moje Drogie Czytelniczki, ponieważ nastał ten Nowy, to wypadałoby jakieś życzenia może..
Nie lubię się wyszczególniać i wymieniać, czego to ja komu życzę, a takie Wszystkiego Najlepszego wydaje się zdawkowe bardzo.
Ustaliliśmy kiedyś z Bratem, że ZDROWIA , bo jak będziemy zdrowi to resztę sobie kupimy ....
Ale ostatnio przeczytałam taki tekst, że SZCZĘŚCIA, bo na Tytaniku wszyscy zdrowi byli, tylko szczęścia im brakło.... no, i sens to ma..
Więc  Drogie Czytelniczki: życzę Wam SZCZĘŚCIA w tym Nowym Roku, bo jak szczęście dopisze, to i zdrowie mieć będziemy i będzie nas stać, żeby resztę sobie kupić..

8 komentarzy:

  1. Bardzo lubię twojego bloga.Samo życie....

    OdpowiedzUsuń
  2. ZDROWIA! zdecydowanie zdrowia! i oby na resztę nas było stać! ;-)))

    OdpowiedzUsuń
  3. Wzajemnie ! Zdrowia, szczęścia, spokoju, dobrego roku :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz rację SZCZĘŚCIA -ostatnio się przekonałam na własnych dzieciach jak jest potrzebne.Więc szczęścia, szczęścia i jeszcze raz szczęścia życzę w tym roku :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Wzajemnie Iwonko :)
    uściski, Rena

    OdpowiedzUsuń
  6. Zdrowia, szczęścia i siły ducha, (to było banalne), takiej jak z tego bloga bucha ( to było beznadziejne ale prawdziwe) ( tzn. szczerze tak to odbieram ).
    Pozdrawiam Czytelniczki i Prowadzącą,
    nowa Czytelniczka , Lhuna.

    OdpowiedzUsuń
  7. Najlepszego! zwłaszcza życzę Ci wytrwałości i twardej ręki ,aby Ci się udało 2 chłopów w domu do roboty pogonić a nie samej tyrać.Aha, i super-gruszy, wiesz do czego. Ewa

    OdpowiedzUsuń
  8. Podobają mi się życzenia, takiego szczęścia sobie i Wam życzę przez calutki roczek.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..