środa, 11 lutego 2015

Chwilowa przerwa

w nicnierobieniu nastąpiła. I to dwustronnie zaplanowana, bez wymiany informacji o planach. Zaczęło się niewinnie, skończyło się padaką.
Po niedawnych przypadłościach szczękowych (żuchwowych dokładnie) pion trzymam jeszcze umownie raczej i niesystematycznie. Ale już przepatrzeć nie mogłam, co moje dziunie bezrogie nie narobiły na swoich salonach. Od paru dni nosiłam się z zamiarem uprzątnięcia, ale.. To pogoda była nieodpowiednia, to ja byłam nieodpowiednia do takich zajęć. Aż tu wczoraj, po dwudniowym sypaniu białym, zrobiło się ciepło niezmiernie, białe zaczęło znikać w tempie błyskawicznym, ustępując miejsca czarnej brei. Stwierdziłam wobec tego, że pootwieranie obórki "na przestrzał" dziunkom nie zaszkodzi i przystąpiłam do dzieła. Najpierw musiałam pousuwać nieco zimowe zabezpieczenia, by uzyskać dostęp do drzwiczek gnojowych. Mimo tych prac przedwstępnych, ciąg dalszy był łatwiejszy niż wożenie się z taczkami, przeciskanie się z nimi przez wąskie gardła itd. Poszło znakomicie. Dziunki uzyskiwały wolność chwilową pojedynczo, ale i tak nie korzystały z niej całkowicie, bo wystawiwszy nos za próg  -wracały natychmiast. Zostało częściowo usunięte z wierzchu, posypane posypką, podścielone lekko słomą (bo resztę sobie dościelą sianem małpy), pozamiatane i powapnowane suchym wapnem, gdzie trzeba. I podczas przywracania zimowego wystroju okazało się, że Dziecko też ma plany na dzisiaj i ja mu jestem niezbędnie potrzebna do ich realizacji. Zaplanowało sobie bowiem załadowanie na przyczepę tej pszenicy, która wcześniej została brutalnie wykiprowana na glebę w stodole, gdy przyczepa była gwałtem potrzebna na żniwa kukurydziane. (Na glebę niezupełnie. Nikt by nie śmiał wywalić pszenicy na glebę gołą. Gleba została wysłana starą, gruba kolejową plandeką i dodatkowo jeszcze grubą płachtą malarską). Jojczałam już od pewnego czasu, że należałoby tę pszenice podnieść z tej gleby i wywieźć do jakiegoś żyda, zanim ją zdąży trafić szlag. Pszeniczna wydma przykryta z wierzchu była solidną plandeką i dodatkowo folią, ponieważ dach w naszej stodole spełnia funkcje bardzo umowną i wqrwiającą. Dachówki pękają same z siebie, a konstrukcja jest na tyle niepewna, że nikt, nawet pewien spawacz z uprawnieniami wysokościowymi, ważący tyle co pchła, nie odważył się włazić. Zresztą, efektem włażenia byłyby połamane dachówki na całej trasie marszu po dachu.  Na razie czekamy, może się sama zutylizuje i póki co  - przykrywamy wszystko, co przykrycia wymaga.

No, to akcja ładowania ziarka zaczęła się od stwierdzenia, że szlag trafił tylna nadkładkę i trzeba wymyślić nową. Chwilę trwało poszukiwanie odpowiedniego materiału, w końcu nadkładka powstała. Nastąpił najtrudniejszy moment całej operacji - wepchnięcie przyczepy do stodoły. I tu warunki atmosferyczne stanęły okoniem, bo to pod spodem nie pozwalało przednim kołom traktora trzymać się zadanej trakcji. Dostałam polecenie wejścia na zaczep, żeby dociążyć przód traktora (przyczepa była zapięta do przodu i wpychana, a nie wciągana za traktorem, co byłoby proste, ale niewłaściwe ze względu na umiejscowienie wydmy), ale i tak nic to nie dało. W końcu przyczepa została wciągnięta małym traktorem za tył, po czym mały traktor  zagarażowany w słomie. Dalej już  poszło, nie jak po maśle, podpięty duży traktor wepchnął przyczepę na właściwe miejsce. Przyczepa wysłana plandeką, żmijka umieszczona odpowiednio i przypięta pasami, żeby się nie próbowała obracać silnikiem na dół a wylotem do góry. Wcześniej, ustawiona w pozycji, wydawałoby się, stabilnej, była uprzejma zaliczyć glebę, a ja zaliczyłam zjebkę, że nie łapałam. Jak bym w ogóle mogła to coś złapać, dobrze, że utrzymać byłam w stanie, żeby się nie obróciło, zanim zostało spięte.
Dziecko poszło na dół do  łopaty, a ja na przyczepę do lejka. Bo do tej żmijki jest dorobione takie korytko, którym można obracać i ziarko sypie się tam gdzie chcemy, a nie na kupę pod wylotem. Tak zupełnie bez łopaty na przyczepie się nie obeszło, ale było o wiele lepiej niż zwykle.
Dodam, że z 10 razy pewnie wykonałam "na przyczepę" i "z przyczepy", co odbywa się przez przełożenie nogi przez burtę, wymacanie brzegu burty i postawienie tej nogi na nim, następnie - trzymając się nadkładki - przełożenie drugiej nogi i postawienie na zaczepie, który jest dużo niżej. Taki sobie fitness. Oprócz tego pilnowałam pieca, więc latałam do kotłowni i z powrotem.
Wystarczyło, żebym o 18.30 miała prawie dość, a o 20 zaległam, po wcześniejszych ablucjach i nastawieniu do prania tego co miałam na sobie przy pracy. Łącznie z kurtką, którą powiesiłam była na przepierzeniu w obórce, podczas akcji "gówno", a którą Stefcio wciągnął sobie do boksu i wymamlał oraz udeptał.

Dziś odbyło się tylko dokładne plandeczenie i Dziecko pojechało. Jutro prawdopodobnie będzie akcja "z przyczepy na przyczepę", bo druga przyczepa stoi pełniutka, ale ma niesprawne prądy i nie nadaje się do jazd szosowych. A pszenica zaczęła tanieć znowu. Szlag wie, jak tu się ustawić, żeby choć trochę na tym gównianym byznesie ugryźć. W każdym razie prowadzę ścisłą buchalterię. Na kukurydzy, wyszło 1000zł do przodu z dwóch prawie ha. Śmiechu warte...

Znowu obudziłam się o piątej. Doleżałam do uczciwszej godziny czytając o kulinarnych upodobaniach słynnych książkowych detektywów,  po czym zdejmowałam się z łóżka po kawałku.
Mam zamiar wziąć się za jakieś pączki. Nie wiem tylko czy teraz zaraz, czy na jutro to zostawić. Jak znam życie - usmażę pączków parę, a reszta zostanie upieczona w postaci bułeczek.
Ale mam ochotę na pączki, więc zrobię, żeby nie chodziły za mną. Kupienie pączków w tłusty czwartek to taki gest rozpaczy trochę. Jest tych pączków wszędzie mnóstwo, ale są tak paskudne, że lepiej nie ryzykować.
Będzie z pączkami, jak z ptysiami : chodziły za mną od jakiegoś czasu. Tak łaziły, że aż tupały. I w końcu musiałam zrobić. Z obawą niejaką, bo poprzednie były baaardzo dawno temu. Ale wyszły super. Niezbyt ładne tylko, bo wciąż nie mam worka cukierniczego. Kiedyś gdzieś jakiś miałam, ale się zbył.

I oto one:
Też nie miałam odwagi kupować, choć prościej byłoby kupić 4 ptysie, niż piec 14. Ale te kupne są z ciasta pancernego. Jedyne dobre ptysie były oczywiście w S. Z różową pianką. Moje były z bitą śmietaną.

Idę brać się za jakiś obiad, bo Dziecko wróci zziębnięte i utłuczone po tych 40km tam i z powrotem..

6 komentarzy:

  1. 1000 zł z dwóch ha- toż nie wiadomo, czy to bardziej dramat, czy kpina...
    Ptysie wyglądają super, dobrze , że nie mam ich w zasięgu ręki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I kpina i dramat. Zwłaszcza, że to pierwszy sezon Dziecka samodzielnego (mniej więcej) gospodarzenia. Zniechęcające bardzo....

      Usuń
  2. Toż te ptysie wyglądają superowo!
    No, moje larwy też naścieliły sobie tak, że progi poznikały :(, ale u mnie to przedsięwzięcie grubszego kalibru. Żeby pozbyć się g.. muszę najpierw zamówić traktora z przyczepką, żeby gostek postawił ją w podwórku na kilka godzin, a potem wywiózł gdzieś ten kozi urobek...Pączki jutro od rana będziem smażyć. W Trójce podawali skład takiego pączka z marketu. Chyba z 3 minuty czytał, co w takim małym pączuszku jest. Zgroza.Był czas w życiu, że setki pączków na te jutrzejsze święto smażylim...na sprzedaż. Jakieś 20 lat do tyłu, a ludziska do dziś wspominają ich smak. Ja dzisiaj łazanki na zamówienie dziecek robiłam.
    Cieszę się, że to zapalenie okostnej już masz za sobą. Uważaj na siebie. Pozdrawiam, rena

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Reniu, to Ty specjalistka jesteś i na pewno będą super! Ja nie jestem specjalistka od pączków. W całym życiorysie to pewnie z 5 razy zrobiłam. Przedkładam chrust nad pączki, ale z chrustem to taka bajka, że jak zrobię ciasto to trzeba tego potem nasmażyć ze 2 tace. A z ciasta pączkowego zrobię parę pączków oraz bułeczki. I Dziecko woli.

      A z tym gie, to faktycznie przedsięwzięcie. Ja mam ten komfort, że mogę wywalić w dowolnym momencie. Potem, jak nabierze mocy urzędowej, to jarzynki komuś na tym wyrosną.

      Oj łazanki już też kiedyś za mną chodziły. Nawet kapustę przygotowałam i skończyło się na krokietach bez przyjemności. Nie pamiętam, jak dawno ostatnio robiłam i łazanki i krokiety. A jeszcze bywały takie ziemniaczane kotleciki.

      Usuń
  3. Tak naprawdę to moja Mama jest debeściarą od pączków :)
    Latem zbierałam płatki różane i mam marmoladkę, ale Mama nie lubi z różą, choć to tylko odrobinkę się do powidełek daje.
    rena

    OdpowiedzUsuń
  4. No, takie ptysie to rozpusta dla podniebienia; zabieram się za pączki za chwilę, składniki przyniesione wczoraj ze spiżarni, żeby się ogrzały, róża też swoja, tylko że mieszam ją z twardą marmoladą wieloowocową, bo sama zdaje mi się być trochę za intensywna; a już się zrobiło przyzwoicie pod nogami, obeschło, psy nawet wracały bez błota na łapach, a tu znowu od początku; siedzę, piję kawę, ziewam, bo na kota czekałam, co pół godziny zaglądałam na okno, wrócił z łajdaczki gdzieś przed piątą, czyżby zaczynały się marcować? Gucio bez klejnotów, ale instynkt pewnie się odzywa; ja to mam jak kwoka, wszystko na noc musi być spędzone do domu, pod skrzydła, bo potem nie ma spania:-) pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..